Masłowska. Lubię kobietę.
,,Opowiem najpierw, co mi się ostatnio przydarzyło i jak weszliśmy z M. w beznadziejną przymusową znajomość z dwoma nowymi przyjaciółmi. Mówi się, że w pewnym wieku przyjaźń nie przychodzi już tak lekką ręką, ale jak już przyjdzie ciężką ręką, to też tak łatwo z siebie jej nie zdejmiesz. Więc ostatnio w jakiś tam piątek, czy sobotę, czy niedzielę, czy de facto coś pośredniego, poszliśmy z M. do sklepu nocnego…. Poszliśmy sami, a wracając, mieliśmy już dwóch nowych przyjaciół, i to wcale nie fajnych.
Od Wisły szło jeszcze ciągle głuche tętnienie wixy i różne dzikie wrzaski małolatów. Jak to bywa: ktoś nie śpi, żeby nie spać mógł ktoś, więc pod sklepem nocnym zastaliśmy dwóch mężczyzn. Byli to handlarze substancji w obrocie bezpośrednim i chyba nie zdradzam tu jakiejś megatajemnicy, bo nie dość, że obwieścili nam to wielokrotnie wszem i wobec, to jeszcze sporych rozmiarów smugi zaschniętej piany przy ustach temu specjalnie nie zaprzeczały. Jeden był wielki i okrągły jak planeta, drugi natomiast był niewielki i nieokrągły jak… szczerze mówiąc jak jakaś torba czy pies tamtego pierwszego, a może wrażenie potęgowała jeszcze ta jawna nierównowaga sił duchowych. Bo widać było w ich relacji ostry feudalizm, ostrą toksynę. Ale też wzajemne znudzenie, wypalenie, lekką nawet może do siebie odrazę, jeśli nie wzbierający wkurw, z którym czekali tylko, by… by kogoś zapoznać. Się z kimś zaprzyjaźnić! By z nim spędzać czas! Lub choćby za nim, za nim spędzać, idąc za nim. Może zresztą nie to do końca mieli w planach, ale skoro już zjawiliśmy się pod tym nocnym, skądinąd zamkniętym, to dlaczego nie mieć takich dwóch fajnych przyjaciół jak my?
No i już to skrócę, że w życiu nie spotkałam tak beznadziejnych dresów. Nie uważam się za jakąś wieżę mądrości, ale nie wiem, co oni tam teraz sypią do tych narkotyków, bo żeby być tak głupim, to już przesada. To były już same rzeczowniki, właściwie to jeden, pierwsza litera kurw, druga a. To były już suburbia artykulacji. To był Tarchomin komunikacji. Dalej to chyba już są może sylaby, głoski, jakieś pohukiwania, kocz-ko-dak, mee, i tak dalej. Wcale mnie to nie bawiło ani nie cieszyło. Czułam, że już mnie to nie interesuje, czułam, że nie dość, że się nudzę, to jeszcze się boję. Bo w dodatku na boku cały czas coś się tam nieprzyjemnie kłócili, poszturchiwali. Widać, że ten większy nie jest dla tego mniejszego czuły, że jest szorstki i pewnie po całej sprawie wcale ani nie przytula, ani nie powie ciepłego słowa, tylko od razu zasypia i jeszcze z rękami w gaciach. Atmosfera nieustępliwie niepokojąca, ale i niepokojąco nieustępliwa. Niby niezobowiązująca, ale za chwilę znowu bardzo zobowiązująca. Po jakimś czasie udaje nam się wreszcie odnaleźć sklep i tłumacząc się gęsto pilnymi zobowiązaniami, oddalić krokiem wystilizowanym na niespieszny i swobodny, choć w sumie dość spiesznym i nieswobodnym. Ścigały nas jeszcze nieco rozczarowane pokrzykiwania przyjaciół (ej, chłopaki!), ale odległość była już na tyle duża, że mogliśmy udać, że ich nie słyszymy.
Po tym spotkaniu czułam się już raczej przykro. Mówi się, że menele, że szorstka poezja blokowisk, że mądrość ulicy. Ale ci dwaj naćpańcy nie zagrzali w moim sercu ciepłego kącika. Żaden przyzwoity twarzolog by na nich nie splunął. Co za zwykli jałowi, źli, niemalowniczo nieinteresujący ludzie.
I gdy tak gorzkniałam, że wszystko przeminęło, że prawdziwych dresów już nie ma, trafiłam na rozmowę z Maciejem Maleńczukiem pod tytułem „Ćpałem, chlałem i przetrwałem”. Jeśli jesteście mądrzy i musicie czytać tylko mądre książki, to z pewnością nie kupujcie sobie tej pozycji pod choinkę, bo dalibóg, okaże się, że waszymi najlepszymi prezentami w tym roku są skarpety bezuciskowe i trzymający ciepłotę bidon z Tchibo. Ale jeśli jesteście jeszcze dalecy od bycia wieżą mądrości, jeśli jesteście dopiero ziemianką mądrości tak jak niżej, czy też raczej wyżej, podpisana, to istnieje szansa, że książka ta zachwyci was swoją fantastyczną, obsesyjnie witalną, wszechwiedzącą głupotą. Bo jest to twór szalenie dwu, trzy i wieloznaczny, ale na pewno z różnych przyczyn bardzo ciekawy.
Już sam tytuł, prawda? Choć ostatecznie dość trafny, mnie wydał się w pierwszym momencie niezwykle zły. Widziałam to oczami duszy. Aż chciałam ją od razu czytać, dla czystego schadenfreude. Oto – oszacowałam od razu – gnijący gwiazdor undergroundu zostawia w najpodlejszym lombardzie swoje ostatnie pokruszone pogryzione przez myszy heroinowe kosztowności. Portale plotkarskie i tanie gazety cytują co bardziej skatologiczne fragmenty. Gawiedź się cieszy, mieszczanie się cieszą, pobrzękując zmrożoną w żyłach krwią i butelkami całkiem przyzwoitego wina z Lidla w cenie do 20 złotych. Sam MM mówi w którymś z niedawnych wywiadów tak: „Gdy mówiłem, że mam pomysł na książkę typu «Moje przygody w polskim show-biznesie», to powiedzieli, że to się nie sprzeda. To ludzi nie interesuje. Bo zbyt wiele jest fachowych informacji, nazwisk, instrumentów, piosenek, na tym się trochę trzeba znać, a polski widz nie zna się na niczym. Bardziej więc interesują go ruchanko, ćpanko, takie rzeczy”.
Czy jednak patologiczna gnuśność MM ma znaczenie dla jakości samej opowieści? Raczej nie, tak jak i jego zszargana opinia, złote biżuterie i ogólna wizerunkopatia.
Można się niesmaczyć i kręcić nosem we wszystkie strony, ale nie sposób odmówić mu literackiego bigla wysokiej klasy, który nie tyle polega na jakimś wysublimowanym języku czy trickach stylistycznych, ile na instynktownej, podwórkowej, prostolinijnej, a i często prostackiej, ale wciągającej jak odkurzacz przemysłowy bajerze, w której wszystko się mieści i wszystko mu wolno. Są więc kolokwializmy, wulgaryzmy, truizmy, grypsiera, powtórzenia, nieścisłości, zaburzenia chronologii i wszystkie czary żywiołowej oralności. Skatologie, pierdoły, „tak?” na końcu zdania i „nie?” na końcu zdania, wszystko to zaprawione dużą dawką czystej poezji i nieodłączną nutką psychopatii.
MM deklaruje się jako zapalony „fejsolog”, w związku z tym książkę można otworzyć w dowolnym miejscu, by wyskoczył z jej stron dziki teatr twarzy: „Inteligentny wyraz twarzy, sympatyczne podejście, całkowicie semickie rysy. Żydówa taka, no nie? Żydówka, ale szczuplutka! Arystokratyczny typ, żadnej ściemy”. „Nazywał się Dobrowolski czy jakoś tak. Pięknie się popisywał, ale poza tym nic nie pamiętał”. „Był to czas, kiedy Pyton handlował metaamfetaminą i szlajał się wszędzie z tą swoją kurwą, dziwką z piekła rodem, którą przywlókł ze Stanów Zjednoczonych. Do tego ona akurat zaszła mu w ciążę, więc była z nich taka para, że daj Boże zdrowie. Ona ledwo łaziła, bo była koło czterdziestki i ta ciąża strasznie jej przywaliła. Widać było, że jej to szkodzi, że nie jest to ciąża dwudziestopięciolatki, która do dziewiątego miesiąca może śmigać na balangi”.
Nie ma się co mądrzyć, zwłaszcza jak sie nie zna tych wszystkich polonistycznych słów; ten rozkoszny, obelżywy, Bukowskoidalny, pełen wszelkiej plwociny słowotok rządzi się swoimi prawami i zmiata wszystko, co napotka na swej drodze. W pierwszej kolejności zmiata przeprowadzającą wywiad Barbarę Burdzy, która bardziej niż rozmówczynią, jest tu asystentką czy też akuszerką tego rwącego strumienia, wtrącając, a to że szukanie strzykawek na przyszpitalnym śmietnisku jest niehigieniczne, a to czyniąc inne uwagi podobnej niewinności i słodyczy. Jednak i to ma swój urok, bo tylko eksponuje fakt, że „Ć, CH i P” to gawęda historyczna, opowiadająca o zamierzchłych romantycznych pradziejach, do których nie da się przyłożyć współczesnych higieniczno-dietetyczno-kapitalistycznych miar i wag:
Przyszedłem i co widzę? Są koledzy! Problem jest tylko taki, że obydwaj trzymają w rękach tanie wino – żura, tak zwanego kwacha. Jest godzina 9.30, lato, słońce świeci, a panowie już zaprawieni. Ja też średnio czułem się po tym śniadaniu, po tej jajecznicy. Nie ukrywajmy – też byłem skacowany. Schneider w jednej ręce trzymał flaszkę podłego wina, a w drugiej czterdziestocentymetrowy kawał ohydnej kiełbasy. Powiedział do mnie:
– Ja mam takie śniadanie. Coś ci nie pasuje?
Mówię:
– O żesz, kurwa! Przecież my mamy próbę! Jak wy będziecie wyglądać o tej 18 na koncercie?!
Grzesiek:
– A chuj cię to obchodzi. Gówno wiesz….
(…) I pamiętam, że Schneider wziął wielkiego grzdyla wina, po czym ugryzł kiełbasę, ale mu nie podeszła, więc w całkowicie obrzydliwy sposób wypluł ją przed siebie, nie?
A także:
Pamiętam, że jak wyszliśmy z Miasta Kraków, to zobaczyłem przy ulicy Łobzowskiej jakąś osobę w czerwonej kurtce przewieszoną przez łańcuch między drogowymi słupkami. Podszedłem i zapytałem:
– Wszystko w porządku?
Zobaczyłem, że to Agnieszka Zaucha, córka słynnego piosenkarza – pana Zauchy. (…) Mówię do niej:
– Wszystko z tobą OK?
A ona z tego takiego przewieszenia odpowiada mi:
– A wiesz, Maleńczuk… Spierdalaj!
Bo świetność „Ć, CH i P” nie zasadza się jednak na samym języku. To przede wszystkim bardzo interesująca monografia polskiej toksykologii. Historia i teoria, przykłady i porady praktyczne, dzieje i perspektywy. Pienisty monolog nanosi twarze i pejzaże nie tak często i śmiało przetwarzane przez sztukę. Nie w tej jakości literackiej i przy tym rozmachu autopsji. Brudne zakamary rzeczywistości, zaszczane dworce, bajzle, pociągi, psychiatryki, ćpuńskie widy. Bójki na noże, krzesła, kosze na śmieci i zomowskie pałki. W tle zdokumentowana zwichrowana historia Polski od lat 70. do dziś, w niej zaś zaklęta historia polskiej muzyki alternatywnej (a ostatecznie niealternatywnej) z podnoszącą pikanterię dozą plot i personalnych podjazdów. Parafrazując moją ulubioną piosenkę Kosmetyków Mrs Pinki, trująca fala tej historii uniosła, uniosła mnie. Niosła mnie nawet po mieliznach albo po ewidentnych kocopołach. Na tle różnych wywiadów-rzek Rafała Księżyka z Tymonem czy Robertem Brylewskim, lub choćby wspomnieniowego „Obywatela i Małgorzaty” Małgorzaty Potockiej, skądinąd też, moim zdaniem, bardzo ciekawego, „Ćpałem, chlałem i przetrwałem” wygrywa. Przede wszystkim flow literackim, ale jest też factor x.
A jest nim właśnie moim zdaniem coś, co nazwałabym roboczo „narracją psychopatyczną”, gdy opowiadający jedzie po bandzie, plotąc, co mu ślina na język przyniesie, nie oszczędzając ani bliskich, ani dalekich, wygłaszając raz po raz sądy skrajne, prowokacyjne, niespójne. Nie przejmują mnie tu losy ani obsmarowanych kolegów i koleżanek, ani potomków MM, którzy potencjalnie wejdą z tą książką w kontakt. Moje wątpliwości moralne budzą natomiast romantyczno-erotyczno-apologiczne kategorie, w jakich opisuje on zażywanie różnych substancji, niezależnie od tego, jak bardzo jest to szczere. W opisie Maleńczuka heroina wstrzykiwana zaropiałą strzykawką w pachwinę w deszczu wypadających zębów jest tak piękna i seksowna, że nieszczęsny czytelnik może tylko ślinić się, zazdrościć i zawiścić, z obrzydzeniem patrząc na swoje oczyszczające herbatki i ekojarzyny, i z żałością stwierdzać, że jedyny kompot w zasięgu jego możliwości to ten z ekologicznych wiśni zakupiony w Szlacheckiej Spiżarni. A nawet jeśli nie zgadzając się na swój obmierzły, tuzinkowy los, wybiegnie nad ranem na ulicę, szukając śmierdzącego, miłosnego, heroinowego świata, zastanie tam tylko głuchy pogłos
wixy, od którego podskakują lodówki pływające w Wiśle i dwóch bardzo niewyględnych mężczyzn, porozumiewających się ze sobą za pomocą charchnięć, beknięć i pohukiwań.
Być może jeśli wytęży wzrok, zobaczy jeszcze mnie i M., jak ściskając w spoconych dłoniach swoje papierosy, krokiem niespiesznym i swobodnym umykamy ile sił."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz