piątek, 20 marca 2020

Zaraza na naszą miarę

Obiektywnie rzecz biorąc, dwie setki chorych w kraju liczącym 38 milionów mieszkańców, nie powinny być powodem do powszechnej paniki. Ale oświetlone wiosennym słońcem ulice Warszawy, zupełnie puste w godzinach szczytu, robią widmowe wrażenie – jakbyśmy nagle znaleźli się w dystopijnym filmie. I, żeby zacytować klasyka: „strach jest”.

Na pierwszy ogień poszły szkoły – zamknięte w ostatnią środę na 2,5 tygodnia. Dziś ta decyzja zdaje się szczególnie racjonalna, w kontekście francuskich doniesień, że dzieciom wprawdzie koronawirus specjalnie nie szkodzi, ale za to łatwo go roznoszą i mogą zarazić babcie i dziadków, dla których to zagrożenie bardzo poważne. Co ciekawe, nikt tego wówczas nie powiedział – może dlatego, że jeszcze nie było wiadomo, a może ze względu na szczególny kult dzieci, obowiązujący w Polsce. No bo jakże tu ogłosić, że „nasze pociechy” są szkodliwe dla zdrowia?
W każdym razie, w pierwszych dniach po zamknięciu szkół wszyscy zakładali naturalnie, że uziemionym w domach potomstwem zajmą się dziadkowie. Wyłączenie tej możliwości pogłębiło chaos.
Razem ze szkołami zamknięte zostały uniwersytety, teatry i muzea. Pozostały jednak otwarte knajpy i galerie handlowe, co wzbudziło nieco złośliwe komentarze na temat specyficznych priorytetów władzy. Władza połapała się trzy dni później – od piątku zakaz objął także restauracje, bary i sklepy niespożywcze w galeriach handlowych. Interesującym wyjątkiem są pralnie chemiczne, które uniknęły losu innych punktów usługowych – zapewne dlatego, że kojarzą się z czystością, do której obywatele są wzywani.
Od niedzieli zamknięte zostały granice i uziemione loty międzynarodowe. Polacy przebywający zagranicą mogą wrócić do kraju – ale tylko specjalnymi charterami LOT, w ramach akcji nazwanej chwytliwie „Lot do domu” i wszyscy, którzy wrócą, trafią na dwutygodniową kwarantannę. Wszystko to wyraźnie wpływa na zbiorową wyobraźnię suwerena.
Huśtawka nastrojów
Koniec zeszłego tygodnia – kiedy z kilku przypadków zrobiło się kilkadziesiąt i epidemia stała się nagle znacznie bardziej realna – charakteryzował się dość komiczną huśtawką nastrojów. W środę i czwartek sklepy przeżywały oblężenie, a z półek zginął wszelki ślad po papierze toaletowym.
Sieć handlowa Walmart wciąż ma papier toaletowy na sprzedaż.
W piątek papier rzucili, ale sklepy opustoszały, bo nagle wszyscy uznali, że kontakt ze współobywatelami jest zabójczo niebezpieczny.
W niedzielę, przez lud zwaną pisowską – czyli z zakazem handlu (w ludowym języku przeciwieństwem pisowskiej jest „niedziela żydowska”), nieliczne czynne sklepy (głównie „Żabki” udające, że są pocztą) wywiesiły kartki, żeby wchodzić pojedynczo, a panny za ladą przyjmowały opłaty za gorzałę i zakąskę w maseczkach i rękawiczkach chirurgicznych.
Długie kolejki ustawiają się przed aptekami, pogłębiając wrażenie armagedonu – często dlatego, że sprzedaż prowadzona jest przez okienka nocne. W innych, które ciągle wpuszczają klientów do środka, też można nabawić się stanów lękowych.
W ostatnich latach – w ramach zacieśniania więzi z klientem i ułatwienia mu zakupu rzeczy, których nie potrzebuje, ale mogą mu wpaść w rękę przy kasie – w aptekach polikwidowano szyby, oddzielające farmaceutę od kupujących. Teraz szyby te są zastępowane samodziałką z rozciągniętej od sufitu do podłogi folii ogrodniczej, co przywodzi na myśl foliowe namioty, rozkładane nad rozpaczliwie chorymi w filmach o epidemiach…
Jak Polacy oceniają działania rządu w sprawie epidemii?
Politycy wszelkich opcji, w pro- i antyrządowych telewizjach, bajdurzą przez skype’a o tym, jak dumni są z narodu, który tak pięknie zdaje egzamin z odpowiedzialności i solidarności – choć osobiście skłonna jestem małodusznie przypuszczać, że to efekt nie tyle troski, co strachu.
Antyrządowym mediom i opozycyjnym politykom, od kilkunastu dni nakręcającym spiralę paniki, udało się przekonać Polaków, że wyjście na ulice grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem – nawet, jeśli nie osiągnęli założonego celu, jakim było skierowanie ostrza gniewu ludu w pierś rządu.
Sondaże wykazują, że większość obywateli jest zadowolona z tego, jak władza radzi sobie z raczkującą dopiero w Polsce epidemią. Według badania IBRiS dla Rzeczpospolitej z 3 marca, czyli przed pierwszym polskim koronachorym, 35 procent uważało, że rząd radzi sobie z wirusem dobrze, a 30 – że źle. 3 dni później, po ogłoszeniu pierwszego przypadku, dobrze oceniło władzę 52,4 Polaków, źle – tylko 22,6. Jeszcze lepiej wypadł dla rządu sondaż IPSOS: ponad dwie trzecie Polaków ocenia działania rządu w sprawie epidemii dobrze lub bardzo dobrze.
Co zapewne jest osobistą zasługą ministra zdrowia prof. Łukasza Szumowskiego, który w parę tygodni, z polityka nierozpoznawalnego do tego stopnia, że nikt nawet nie badał jego popularności, wyrósł na drugą najbardziej zaufaną osobę w państwie.
Kakofonia doniesień antyrządowych mediów
Jego spokojne merytoryczne raporty konkurują z pewną kakofonią doniesień antyrządowych mediów na temat braków i niedociągnięć. Tu brak respiratorów; tam nie ma maseczek, choć lud szyje je na domowych maszynach i dostarcza do szpitali; tam z kolei brakuje kombinezonów i płynów dezynfekcyjnych; gdzieś nie było szkoleń w sprawie używania sprzętu, a gdzie indziej śluzy zrobione z folii ogrodniczej są nieszczelne; w stolicy ratownikom, którzy być może zetknęli się z wirusem, urządzono całonocną kwarantannę w karetce…
To oczywiście są wiadomości fatalne – ale warto sobie uświadomić, że panika, jaką antyrządowe media z taką konsekwencją budują od paru tygodni, jest dla tych wszystkich potknięć pewnym usprawiedliwieniem. Skoro stoimy w obliczu armagedonu – wpadki muszą być. To, jak do nich podejdziemy jest wynikiem naszego wyboru.
Przy tak niskiej liczbie zachorowań, mało kto ma jakiekolwiek osobiste doświadczenie z koronawirusem i stopniem przygotowania do niego polskiego państwa i polskiej służby zdrowia.
Sami decydujemy: czy wolimy wierzyć informacjom przestawianym przez ministra zdrowia, który przekonuje, że władza radzi sobie dobrze – czy lamentowi mediów. Póki co Polacy zdają się wybierać to pierwsze i notowania partii rządzącej i prezydenta rosną.
Paradoks czasów zarazy
Walka w polityce toczy się dziś nie między władzą a opozycją – a między rządem i koronawirusem. I są dwa możliwe scenariusze tej walki. Pierwszy to pełnometrażowa dżuma, załamanie się systemu ochrony zdrowia, powszechna panika, wiele ofiar śmiertelnych – za co wyborcy ukarzą Andrzeja Dudę w terminowych, albo przełożonych wyborach prezydenckich.
Ale jest też możliwość, że środki, które podejmuje rząd, wyciągając wnioski z włoskich błędów, okażą się na tyle skuteczne, że polska edycja epidemii będzie niedorobiona, jak wiele polskich rzeczy. Umrze kilkoro staruszków, prezydent osobiście wyśle listy kondolencyjne do rodzin, panika skłoni ludzi do siedzenia w domu i choroba zacznie przygasać – tak jak się to dzieje w Chinach.
Temu wariantowi sprzyja min. Szumowski, który konsekwentnie przedstawia Polakom najczarniejsze z możliwych scenariuszy – dzięki czemu każda łagodniejsza opcja zostanie uznana za zwycięstwo rządu.
Niezależnie od tego, jak bardzo nie lubimy tego rządu, każdy racjonalnie myślący człowiek trzyma dziś kciuki za realizację tego drugiego wariantu. Co oznacza, że trudno dziś być za zwycięstwem opozycji. Ot, taki paradoks czasów zarazy.
Agnieszka Wołk-Łaniewska
Poglądy i opinie zawarte w artykule mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zbrodnicze małżeństwo Graffów

W piśmie z 19 listopada 1953 roku prokurator Alicja Graff wymieniała zarzuty wobec płk. Wacława Kostka-Biernackiego:  „Od 1931 r. do 31 sier...