Forsa i tabu
Miałem pisać o finansowaniu partii politycznych, bo akurat media nierządne rozpętały klangor, jak to obywatele, których Naczelnik Państwa, albo któryś z jego pretorianów, wystrugał na menedżerów w spółkach Skarbu Państwa, opłacają haracz na rzecz Prawa i Sprawiedliwości.
Gwoli prawdy jest to legalne, więc ani prawo, ani sprawiedliwość z tego powodu żadnego uszczerbku nie doznają, ale w takim razie – skąd ten klangor? Przyczyna jest prosta; niezależne media nierządne twierdzą, że w ten sposób złamana została zasada „równości” wyborów.
Gdyby tak było, to by oznaczało, że prawo jednak zostało złamane, bo zasada równości wyborów mieści się wśród pięciu przymiotników, jakimi powinny charakteryzować się demokratyczne wybory.
A więc powinny być one powszechne, co oznacza, że w zasadzie wszyscy obywatele korzystają z czynnego i biernego prawa wyborczego. Powinny być bezpośrednie, co oznacza, że uczestniczący w głosowaniu obywatel oddaje swój głos osobiście. Dalej – powinny być tajne, to znaczy, że nikt nie ma prawa domagać się od obywatela wyjaśnień, na kogo głosował. Powinny być też proporcjonalne, to znaczy, że podział mandatów poselskich w okręgach powinien następować w proporcji do liczby głosów oddanych na poszczególne listy wyborcze i wreszcie powinny być równe, co nie tylko oznacza, że każdemu wyborcy przysługuje jeden głos, ale również – że siła każdego głosu jest taka sama.
Wynika z tego, że opowieści nierządnych mediów, jakoby z tej przyczyny, iż jeden komitet wyborczy jest bogatszy od drugiego, miałaby być złamana zasada równości, są wyssane z palca.
Nawiasem mówiąc w takiej na przykład Monarchii Austro-Węgierskiej, zasada równości nie była przestrzegana. Panował tam bowiem tzw. system „kurialny”, co oznaczało, iż wyborcy byli podzieleni na pięć grup, zwanych „kuriami”. Najpierw tych grup było cztery, a w końcu dodano piątą – „kurię” powszechnego głosowania – do której zaliczali się poddani nie mieszczący się w żadnej z czterech kurii poprzednich.
A te poprzednie, to: I kuria – wielka własność ziemska. Liczyła ona ponad 5 tys. wyborców, którzy wybierali 85 posłów. Kuria II, to izby przemysłowo-handlowe. Ponad 500 wyborców wybierało 21 posłów. Kuria III, to miasta. Prawie pół miliona wyborców wybierało 118 posłów. Kuria IV, to gminy wiejskie. Ponad półtora miliona wyborców wybierało 129 posłów. Kuria piąta, dodana po roku 1897, do której wchodziła cała reszta, wybierała 72 posłów.
Jak z tego wynika, siła głosów przedstawicieli poszczególnych „kurii” nie była jednakowa. Jak zauważył kiedyś w Parlamencie Wiedeńskim Ignacy Daszyński, zwracając się do jakiegoś posła z kurii pierwszej, bodaj czy nie Wojciecha Dzieduszyckiego, „pana wybrało obiadowe towarzystwo jakichś szlachciców, podczas gdy na mnie głosowało 75 tysięcy obywateli”.
Mimo to jednak monarchia Austro-Węgierska, już nie na tle czasów stalinowskich, ale nawet współczesnych, jawi się nam jako kraina wolności dzisiaj już nie spotykanej, o czym każdy może się przekonać, czytając „Przygody dobrego wojaka Szwejka” jako dokument obyczajowy. No dobrze – ale dlaczego media nierządne podniosły w tej sprawie taki klangor?
Pewne światło na tę sprawę rzuca okoliczność, że najbardziej oburzony tą sytuacją jest pan marszałek Zgorzelski z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wcale mu się nie dziwię, bo PSL przez te siedem lat, jakie minęło od wyborów w 2015 roku zdążyło się już wypościć, a tu pojawia się niebezpieczeństwo, że post w postaci odsunięcia od koryta w spółkach Skarbu Państwa może przedłużyć się o dodatkowe cztery lata. W takiej sytuacji rzeczywiście można nabrać wątpliwości, czy służba Polsce ma jeszcze jakiś sens.
Co innego podczas kadencji Sejmu w latach 1993-1997 i kilku następnych. W latach 1993-1997 rządy sprawowała koalicja SLD-PSL, która – całkiem zresztą słusznie – oskarżana była przez ówczesną opozycję, że „zawłaszczyła państwo”. Polegało to na obsadzeniu wszystkich możliwych synekur w sektorze publicznym przez członków zaplecza politycznego SLD i PSL, które w dodatku zadbały o to, by obsadzie tych synekur nie mogła zagrozić nawet zmiana rządu.
Toteż kiedy w roku 1997 wybory wygrała Akcja Wyborcza „Solidarność” i wraz z Unią Wolności utworzyła rząd, okazało się, że wszystkie synekury są już zajęte i nie ma gdzie ulokować zaplecza politycznego tych koalicyjnych partii. Dlatego też charyzmatyczny premier Buzek przeforsował cztery wiekopomne reformy, których skutkiem było skokowe zwiększenie liczby synekur w sektorze publicznym, obsadzonych przez zaplecze politycznej AW”S” i UW, z prawnymi gwarancjami, że nawet zmiana rządu nie może nikogo „ruszyć z posad”. Pociągnęło to za sobą skokowe zwiększenie kosztów funkcjonowania państwa o 100 mld złotych, no bo przecież beneficjenci tych synekur byle czego nie zjedli.
Więc kiedy w roku 2001 rządy ponownie objęła koalicja SLD-PSL, okazało się, że nie można ruszyć z posad m.in. nikogo w Kasach Chorych. W tej sytuacji premier Miller zlikwidował Kasy Chorych, a na ich miejsce utworzył Narodowy Fundusz Zdrowia, obsadzony już, jak się należy, przez właściwe osoby. Przypominam o tym wszystkim m.in. po to, by podkreślić, że PSL może z PiS-em spierać się nie o jakieś zasady, a tylko – o różnicę łajdactwa.
Więc, jak zaznaczyłem na początku, miałem o tym wszystkim pisać, ale nabrałem wątpliwości, czy warto, bo przecież nawet jeśli obywatele będą wiedzieli, jak jest naprawdę, to niczego to nie zmieni. Zauważył to już w XVII wieku Franciszek ks. de La Rochefoucauld pisząc, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego.
Postanowiłem tedy napisać o tabu, bez którego nie może istnieć żadna cywilizacja. Tabu jest to jakiś zakaz kulturowy, którego złamanie wywołuje gwałtowną reakcję całej społeczności, która odbiera to jako zamach na to, co dla niej najświętsze. Ale nasze czasy charakteryzują się powszechnym dążeniem do łamania wszelkich tabu, zgodnie z rzuconym w 1968 roku hasłem „zabrania się zabraniać”.
Manifestuje się to zwłaszcza w sferze seksualnej, gdzie sama myśl o wprowadzeniu jakiegokolwiek ładu traktowana jest jako orwellowska myślozbrodnia. Ulega tej tendencji nawet Kościół, w którym coraz częściej słychać głosy duchownych domagających się akceptacji dewiacji seksualnych, jako szlachetnej normy. Najwyraźniej nie mają oni większych zmartwień, co w niektórych konserwatywnych kołach katolickich rodzi tęsknotę za prześladowaniami, które może przywróciłyby właściwe proporcje.
Ale żadna cywilizacja bez tabu istnieć nie może, toteż i w naszym kręgu cywilizacyjnym pojawiły się intensywne starania, by we charakterze tabu potraktować dzieci. Wprawdzie zalecane jest, by wszyscy rżnęli się ze wszystkimi – jednak z wyjątkiem dzieci. One bowiem – jak twierdzi nie tylko pan Betlejewski, ale nawet renegat z zakonu jezuitów i z Kościoła, pan prof. Obirek – nie są w stanie rozróżnić między dobrem i złem, toteż nie powinno się nawet ich spowiadać, ponieważ naraża to je na niewypowiedziane katusze.
Ja chętnie wierzę, że pan Betlejewski, podobnie jak pan prof. Obirek, nawet i teraz nie są w stanie rozróżnić między dobrem, a złem, ale może byłoby lepiej, gdyby z takich osobistych ułomności nie robić społecznej normy.
Tak czy owak, udział w pośpiesznym budowaniu i umacnianiu nowego tabu musi być dobrym interesem, skoro wokół tego tak się zaczął uwijać pan red. Tomasz Terlikowski.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz