Reforma posoborowa
Msza dziecięca, msza komunijna – o nie, nie, dziękuję, przyjdę na inną i nawet postoję. No ale czasem udział jest obowiązkowy ze względu na zależności chrzestne.
Będę! Gdzie upchnąć auto, gdzie siebie samą, gdzie się ustawić, aby uniknąć Komunii na rękę? Trzeba zacisnąć zęby. Mimo najgorszych przeczuć mocno się zdziwiłam.
To było przed jakąś wycieczką, mszę trzeba było zaliczyć rano. Inna parafia, godzina akuratna. Drzwi ustrojone, mężczyźni pod krawatem. „A więc I Komunia… Cholera!”. Kościół pełen, rodzice i inni w przedsionku. Tam liturgia, tutaj rozrywka. Drzwi do nawy głównej zamknięte, w obawie przed żydami (?), więc nie słychać, co tam mówią, jest tylko teatr niemy. Rodzicom to nie przeszkadza. Kręcą się, podekscytowani, ale wyraźnie z ulgą, że ich TAM nie ma i nie są zmuszeni do uczestnictwa. Ta się odwróci, tamta skomentuje, ten się pośmieje. Gwar jak w poczekalni dworcowej.
W pewnej chwili tatuś, stojący tuż przed przeszkloną szybą, wyciągnął z torby litrową butelkę i tęgo pociągnął z gwinta. O, nie wytrzymałam. – Proszę państwa, to jest msza komunijna waszych dzieci, uszanujcie! – wydusiłam. Surowo nie wyszło, bo chociaż wkurzona, to patrząc na tych 30-letnich mentalnych smarkaczy, powstrzymywałam śmiech. Stało się cicho. Miny wystrojonych państwa były wymowne, oni mieli oczy okrągłe ze zdziwienia jak przedszkolaki skarcone za kradzież owoców. Oni naprawdę nie rozumieli.
Kolejna okazja zdarzyła się 10 lat później, to znaczy zdarzyła się wczoraj. Rodzic chrzestny nie ma wyboru, musi pójść za dzieckiem nawet w ogień. Miałam jednak założenie: dość eventów i niewolnictwa nowych obyczajów. Nie stałam na baczność od północy, nie zrobiłam półgodzinnego zapasu czasu, pojechałam o normalnej porze, nie ciągnęłam prezentu za sobą do kościoła, telefon zostawiłam w aucie, auto zaś daleko od kościoła. Lokalizacja w kościele, byle dalej od drzwi. Lepiej być w środku w tłoku niż na luzie z zewnątrz, bo tam na pewno odpalą piknik. Komentowanie strojów zostawię dziadkom z PCH24: trafiały się stroje oczywiście plażowe i rozpaczliwe odmładzanie wyglądu (młodzi, co ciekawe, katują się czernią), ale większość przyszła w strojach akceptowalnych.
Msza trwała ciut ponad godzinę, podczas gdy moja własna przed laty półtorej godziny na pewno. Dzieci grzecznie zastosowały się do porządku. Jakież było moje zdziwienie, kiedy stwierdziłam, że siedzą grzecznie w ławkach i nie mizdrzą się do siebie wzajemnie, jak gdyby patrzyły w lustro.
Kazanie było niedługie i do rzeczy. Podkazań w wykonaniu dzieci, katechetek, ciotek, babek i rady parafialnej nie mnożono. No może tylko oklaski w stylu koncertowym trochę mi zgrzytnęły.
Podczas liturgii oszczędzono Panu Bogu i wiernym straszliwej poezji współczesnej. Piszę straszliwej na myśl o pieśni, przy której zawsze mam ochotę wyjść: „Święta Faustyno, patronko nasza, święta Faustyno patronko nasza. Módl się, módl się, módl się za nami…”, „Święty Wincenty patronie nasz…” – tak, to jest wrocławski hit, wstawia się do tekstu jakiekolwiek imię świętego i zawsze pasuje. A jak rozwiązuje problem w dniu odpustu! Melodia jest tragiczna, rytm gubi się przy imieniu kilkusylabowym, bo to jest utwór prawdopodobnie stworzony na jakieś pilne zamówienie, po linii księdzowych znajomości.
Na tej mszy komunijnej miejsca na to dzieło nie było. Były teksty ogólnie znane, z sensowną melodią i słowami do rzeczy: „Jeden chleb, co zmienia się w Chrystusa ciało” itd. Potem, przyszło dziękczynienie i nagle na znak katechety dzieci odpaliły czystą łaciną:
Ave verum corpus, natum
de Maria Virgine,
vere passum, immolatum
in cruce pro homine
cuius latus perforatum
fluxit aqua et sanguine:
esto nobis prægustatum
in mortis examine.
O Iesu dulcis, O Iesu pie,
O Iesu, fili Mariae.
Miserere mei. Amen.
Oniemiałam. Czyste głosy, prawidłowa wymowa (a nie jak na pewnej mszy trydenckiej, gdzie śpiewano dolczis). Najlepsze, że katechetą i nauczycielem pierwszokomunijnego chóru jest młody kapłan, a nie żaden stary pleban. Jego mina w tym momencie wyrażała dumę. Ma Ksiądz podstawy. Wyszło pierwszorzędnie.
Na koniec niestety zaśpiewano poezję współczesną i nie o to chodzi, że współczesna ona była, tylko o jakość tekstów. Są teksty z wysokiej półki, jak Tuwima „Chrystusie” (którą nasz wikary śpiewał jak w operze), i produkcje stworzone dzień przed odpustem, na ławce w ogrodzie plebanii.
Ale moje dziecko już zna „Ave verum corps” i ma porównanie. W prezencie od matki chrzestnej dostała „Skarb tradycji”, czyli album „Dębogóry” z rozpracowanym i opisanym przebiegiem mszy trydenckiej, z uwzględnieniem tekstów w obu językach. Aby poznała źródło. Aby wiedziała dlaczego.
– Ten ksiądz, zdaje się, w ogóle ich katuje łaciną – słyszę.
– No i bardzo dobrze.
Jest grubo po Soborze, a on zrobił u siebie niewielką „reformę”. Równy gość.
Aleksandra Solarewicz
https://myslkonserwatywna.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz