wtorek, 30 kwietnia 2024

W mojej Ojczyźnie

 

W mojej Ojczyźnie


Ernest Bryll nie żyje [zm. 16.03.2024 – admin]. Miał 89 lat. Poeta gościł także na naszych łamach (publikował wiersze).

W roku 2008 w dodatku „Myśl Literacka” (MP, nr 5i 7/2008), redagowanej przez Stanisława Stanika, ukazała się obszerna relacja ze spotkania ze spotkania autorskiego Ernesta Brylla w Nowej Wsi podczas krajowy Zjazdu Towarzystwa Uniwersytetów Ludowych. Poeta mówił o Polsce, Europie, o swoje twórczości w okresie PRL. Warto przypomnieć ten tekst:

*                    *                    *

W Centrum Kształcenia Ustawicznego w Nowej Wsi, gdzie niejako w przededniu wigilii Bożego Narodzenia, odbył się krajowy zjazd Towarzystwa Uniwersytetów Ludowych, na jego zakończenie, już po wyborach, podjęciu uchwał i tak dalej, miał miejsce tradycyjny opłatek TUL-owski, w którym uczestniczył znany poeta, Ernest Bryll.

Spotkanie z poetą poprzedziło właściwe łamanie się poświęconym przez miejscowego proboszcza opłatkiem. Trwało dość długo, bo oprócz swoistego wykładu poety, było wiele pytań, spontanicznych wypowiedzi, do których pobudzone zostało audytorium niekonwencjonalnym wystąpieniem pisarza. W swojej relacji chciałbym najwięcej odnotować z wypowiedzi poety, ze względu jednak na fizyczne rozmiary każdego drukowanego tekstu, ograniczę się jedynie do fragmentów.

Hej, ode wsi do miasta

Zaczęło się, jak to w TUL, od wspólnego śpiewania. To gość zaczął od „Hej, ode wsi do miasta”, a audytorium podchwyciło „gościniec prowadzi” i tak dalej. To przecież ich, Solarzowa pieśń.

Uczestnicy byli ciekawi, skąd poeta ją zna. Odpowiedział, że poznał ją w Uniwersytecie Ludowym w Rożnicy. Jako młody, początkujący pisarz, co zima jeździł tam, by, jak się wyraził, uczyć młodych ludzi mówić, argumentować. Chodziło o to, żeby oni mogli stanąć na zebraniach i walczyć z urzędnikami o swoje. Zaczynali od prostych rzeczy, musieli opowiadać swój życiorys. Ja, powiedział poeta, uczyłem ich sposobu mówienia, który przynosi zwycięstwo. Była to groźna grupa. I potem ten uniwersytet nie bardzo lubiano.

Jako młodziutki chłopak – kontynuował poeta – byłem w „Wiciach” [Pewnie w tak zwanej nowiźnie wiciowej, ze względu na szczenięce lata – dopisek JK], nawet przeżyłem zjednoczenie, nie wiedząc, że mnie zjednaczają (Głos z sali – Demokratyzacja!) Tak. Potem, w 1956 roku odradzałem Związek Młodzieży Wiejskiej. Bo myślałem, że chociaż w tym ustroju organizacja nawet nazwana „Wici”, też się będzie odznaczać ogólną głupotą PRL-u, niemniej jednak tam człowiek musiał przynajmniej umieć zrobić zabawę ludowa, akademię, teatr. Czyli, nie startował, nie wiadomo skąd, do polityki.

Moim kolegą był Tejchma, który później był ministrem kultury. Zakładałem „Orkę”, późniejszy „Tygodnik Kulturalny”. Pracowałem z Olchą, z Piętakiem. Był wybitnym poetą, bardzo ciekawym człowiekiem. I zawsze z tym ruchem byłem związany, chociaż niezupełnie politycznie. Bo to mnie jakby mniej obchodziło. Ale uważałem, że to jest bardzo ważny fragment. I do dziś jestem z nim związany, w związku z czym na salonach nie jestem specjalnie lubiany.

Ja byłem szkolony w Brukseli, jako ambasador przeszedłem te wszystkie kursy, ale nigdy nie będę politykiem correct, to znaczy, że nie będę mówił o kimś biednym, że jest bogaty, a to jest zasada polityka. Sami wiecie, bo jesteście w organizacji, która salonowo nie tyle, że nie jest lubiana, ale najlepiej was zepchnąć na margines – co ostatecznie robi się przy pomocy części waszych ludowych polityków.

Powiedzmy sobie szczerze, żeby było jasno. Po takim wejściu, audytorium, to się widziało gołym okiem, uznało Ernesta Brylla za swego. Nowo wybrana prezeska TUL, Zofia Kaczor, poprosiła gościa, żeby opowiedział o tym, jak był ambasadorem w Irlandii.

Wjazd na wielorybie

– Ambasadorem – powiedział – zostałem trochę z przypadku. – Irlandczycy, po naszych przeobrażeniach, otworzyli pierwszą ambasadę w relacji Polska-Irlandia. Bo dotychczas stosunki były utrzymywane tylko na poziomie radcostwa handlowego. W kraju nie było wielu specjalistów od Irlandii a ja od 1975 roku zajmowałem się kulturą i literaturą irlandzka, co się zaczęło w pubie.

Otóż chlałem piwo z poetami irlandzkimi w Londynie. Jeden jest już dzisiaj emerytowanym profesorem, a drugi dochrapał się nagrody Nobla. Oni mi przynieśli poezję irlandzka w tłumaczeniu na angielski. Zachwyciła mnie. Chciałem tłumaczyć, ale musiałem się nauczyć języka oryginału, żeby nie powielać błędów angielskich. I tak w 78 roku wydałem pierwsze tłumaczenia poezji irlandzkiej, ”Miodopój”. Później, starsi może pamiętają, wydałem płytę „Dwa plus jeden”, która była nagrana na podstawie moich tekstów poezji irlandzkiej. Młodsi zapewne wiedzą, że śpiewa je dziś Mysłowitz.

Tak daleko wszedłem w tę Irlandię, że nawet żonę mam irlandystkę, pisała pracę o relacjach polsko irlandzkich. No i nagle wzywają mnie do MSZ-tu. A ja wtedy byłem rok bezrobotny. Bo Polska wybuchła, ale ja, wywalony z roboty w stanie wojennym, zostałem nadal bez pracy. A tu w ministerstwie mówią, że taki fachowiec, trzeba coś z nim zrobić. Powiedziałem, że fantastycznie, ale co? No, ambasadorem w Irlandii. Powiedziałem, że mogę tam pojechać, bo na Irlandii się trochę znam.

Ernest Bryll podczas spotkania w Nowej Wsi

Premier Mazowiecki podpisał takie zlecenie na moją nominację, ale jego ręka, jak zwykle, była tak słaba, że na kalce nie bardzo się odbiło, czy podpisał, czy nie. A oryginał poszedł do sejmu i tam gdzieś zapadł się w szufladach. Tymczasem upada rząd Mazowieckiego, przychodzi nowy, a Terlecki, nowy szef telewizji mówi, że może przyjdę do telewizji. A ja na to, że miałem jechać do Irlandii. To on zapytał Bieleckiego i nagle z kopyta wszystko ruszyło.

Zdałem niezbędne egzaminy. Musiałem te wszystkie żakiety, prążkowane spodnie kupić za własne grosze. A bida była, jak cholera. Dziecko mi się urodziło. Pieniądze zaś dają dopiero, jak się człowiek znajdzie tam na miejscu. Ląduję więc z dwumiesięcznym dzieckiem i żoną na lotnisku, witają mnie w takim saloniku dla Very Impotent Person, przemowy i tak dalej. A tu moje dziecię się zesrało. No i taki zapach poszedł. Żona chciałaby gdzieś niemowlę przewinąć. Ale gdzie? Na lotnisku nie ma nic takiego. Wreszcie jakiś stolik się znalazł, na którym dziecię można było położyć i dokonać stosownej operacji.

Pomyślałem, że na wstępie mojej dyplomatycznej kariery się zblamowałem. Otóż, okazało się, że był to, jak mówi Gałczyński, wjazd na wielorybie! Następnego dnia cała prasa irlandzka pisała o niezwykłym poecie, polskim ambasadorze, który zna poezję irlandzką. Przyjechał do Irlandii z dzieckiem, dziecko się zesrało! Oni kochają dzieci. To było pierwsze moje wejście.

Nie miałem żadnego biura, właściwie niczego nie było. Kiedy miałem składać listy akredytacyjne, to specjaliści telewizyjni ułożyli scenariusz uroczystości. Miałem zejść ze schodów, tam czekać na mnie ma kawalkada motocyklistów. Orkiestra odegra jakiś hejnał, wsadzą mnie do samochodu i ruszymy. Ale mieszkałem w domku letniskowym bez schodów. Więc uprosiliśmy właścicieli sąsiedniej willi, żebym mógł czekać na ich schodach.

No i odegrali hejnał i pojechałem do pani prezydent. Byłem ubrany nie w smoking i nie we frak, tylko w taki żakiet i, naturalnie, w pasiaste spodnie kupione w Warszawie na ciuchach. Wchodzę. Mam przygotowany list akredytacyjny i przemowę, którą muszę wygłosić. Jak mi przedtem mówili, że mam tu wejść, tu przejść, to powiedziałem tym od protokółu, że to wszystko pomylę. A oni „Panie ambasadorze, pan może pomylić wszystko, bo pan jest poetą, a w Irlandii to dużo więcej znaczy niż jakiś ambasador.”

No wiec wchodzę pewnie, aliści dostałem jakichś drgawek, bo połowa kompanii honorowej to są dziewczyny. W obcisłych mundurkach, w krótkich spódniczkach, a mnie prowadzi pod szablą oficer, że tak powiem, bardzo atrakcyjna. Ona idzie przodem, ja za nią, no i dochodzi do przemówienia. I tu dokonałem mego drugiego wejścia. Wygłosiłem mowę w irlandzkim języku, który formalnie jest tu językiem pierwszym, ale w Irlandii już dawno nieużywanym. Zacząłem mówić i widzę, że powstaje jakiś popłoch w asyście pani prezydent. Bo ona dopiero się uczyła irlandzkiego. I w prasie znowu bomba, że to takie fantastyczne, bo polski ambasador mówi po irlandzku, a pani prezydent tego nie rozumie.

A potem zaczął robotę w ambasadzie. – Na wstępie – wspominał poeta- mnie opieprzono. Był zaplanowany mecz Polska-Irlandia i wielu mieszkańców Zielonej Wyspy chciało otrzymać wizy. Zacząłem urzędowanie w piwnicy remontującego się domu. I waliłem te wizy w tej piwnicy aż się kurzyło. A oni są spóźnialscy. Nie rozumieją spraw czasu. Nawet o jedenastej wieczorem dobijali się do mnie wołając, że jutro mecz, więc potrzebna im wiza. Jeśli potrzebna, no to nie ma przeszkód – i podpisywałem w odpowiednim miejscu. Kochali mnie za to.

Ale przyjechał dyrektor z MSZ i mówi „Pan, Panie Ambasadorze, zbezcześcił urząd!” Czym? „Bo pan wydawał wizy od ręki. I po godzinach pracy. A na wizy trzeba czekać najmniej tydzień!” A ja na to ,ze mecz był nazajutrz! Dla dyrektora był to szczegół mało istotny. Mam szereg różnych pism Na przykład, że nie wolno mi wydać ani funta na promocję kultury, ponieważ nie mam attache kulturalnego. A po kiego grzyba mi attache! Sam go zlikwidowałem jadąc do Irlandii, bo kandydat, z jakiegoś tam klucza, zupełnie był niekumaty. No i wyrwali mi tę trzecią rękę. Wiecie, w jednej trzyma się talerz, w drugiej jakieś wino, a trzecią rozdaje się uściski. Taką trzecia ręką dla dyplomaty jest paszport. A oni mi go wyrwali i już do MSZ wstępu nie miałem. Nowy ambasador wpadł tam jakby na chwilę. Z PSL rodem. Był u mnie prywatnie, pytał o różne rzeczy, ale szybko tam się załamał nerwowo i skończył misję.

Ja uważałem, że ambasador jest reklamiarzem kraju. Że te pierdoły za przeproszeniem zapisane w moim paszporcie, że jestem nadzwyczajny, pełnomocny, czyli wedle prawa miałem prawo wypowiedzieć Irlandii wojnę, (czasami żałuję, że tego nie zrobiłem, to by była dopiero zabawa) – ale to jest wszystko ze starych czasów, kiedy ambasador pisał długie listy. Teraz są telefony, Internet, i naprawdę to decyduje o polityce świata. Natomiast reklama jest ważna. Jak przyjechałem, to nawet poważni ludzie, biznesmeni, uważali że pojadą do Polski, zobaczą Gdańsk, Warszawę, Kraków, po drodze wpadną do Kijowa, do Moskwy i wrócą. Bo im to wszystko się myliło

Doprowadziłem do bardzo ważnej wizyty pani prezydent w Polsce. I była ciężka walka o to żeby ona mogła spotkać się z pisarzami, obejrzeć architekturę, bo ona na tym się znała, chciała być w różnych miastach. A zasada wizyty była taka: obiad, przemówienia, do samochodu na następne przemówienia i odjazd. Ja tego nie mogłem zrozumieć. Udałem się do Wałęsy, tłumaczyłem. Nawet próbował mi pomóc. Na przykład żeby spotkała się w Łazienkach z artystami, żeby weszła do muzeum literatury przechodząc obok – to wykonaliśmy właściwie przy rozpaczy ochrony.

Zrozumiałem na czym rzecz polega. Oni od dawna mają opracowane trasy wizyt. I tam już siedzą, tam już wiedzą, tam maję ewentualne pola obstrzału i nic nie muszą więcej robić. W związku z tym najlepiej jak wizyta odbywa się od urzędu do urzędu, od przemówienia do przemówienia, od zamkniętego żarcia do zamkniętego żarcia. W Krakowie siedzimy i żremy u Wierzynka, ona chce obejrzeć architekturę, a nasi zasuwają przemówienie po przemówieniu. Ja im mówię, dajcie spokój, niech kobieta zobaczy miasto.

Na Wawelu czekam na nią z trzema wariatami, studentami polskimi, którzy sami nauczyli się języka celtyckiego. I oni chcą z nią rozmawiać. A ochroniarze, że mogą rozmawiać tylko z sekretarzem. „A po moim trupie!” –powiedziałem. I ona się z nimi spotkała, bardzo się to jej podobało. I w corocznej mowie do parlamentu mówiła o kulturze polskiej i że w Polsce studenci mówią w obcych językach, nawet po celtycku, co nieczęsto zdarza się nawet studentom irlandzkim, których ten język powinien być pierwszym, a mówią już tylko po angielsku. I to był plon tego spotkania na Wawelu.

I ileż przez to zyskała Polska! Ale tylko dlatego, że złamałem ten cholerny protokół. A rezultat był taki, że Polską zainteresowały się banki irlandzkie. I pomyśleć, że był to wynik jednej pozaplanowej rozmowy na Wawelu ze studentami polskimi o kulturze irlandzkiej. Bankierzy irlandzcy powiedzieli, że tam gdzie jest kultura, jest teatr, poezja, opera, operetka, muzea – tam jest miejsce na bank. Tam gdzie tego nie ma, to jeszcze długo, długo porządnego banku nie będzie.. Opowiedziałem im o działalności księdza Wawrzyniaka w Poznaniu, o walce o kulturę polską i to ich zainteresowało, utworzyli swoje oddziały w Poznaniu. I na tym, się skończyło, bo MSZ zrezygnowano z moich usług I bardzo dobrze, bo już nie musiałem walczyć o rzeczy, wydawało mi się, oczywiste.

Podsumowując swoje irlandzkie doświadczenie poeta powiedział: – Mogę wam powiedzieć jedno – kochajcie Irlandię, ale nie wierzcie, że to jest kraj niebywałego prosperity. To, co prosperity jest dla Irlandczyka, to czasem nam się wydaje bidą. To, że oni dużo czasu spędzają w pubach, że jedzą w pubach, że siedzą tam z dziećmi, wynika często z bardzo słabej kondycji ich mieszkań. To, że jest tam praca dla Polaków wynika z tego, że wielu Irlandczyków tej pracy zrobić nie może, bo wpadli już w nałogowe bezrobocie i tak dalej. To, że jest jakieś magiczne hokus-pokus, które stamtąd przywieziemy i u nas otworzą się bramy banków i nie wiadomo czego, jest bzdurą. To jest bzdurą dramatyczną dla naszego narodu. Bo powiedziano tyle o cudzie irlandzkim, że go przeszczepimy, nie pamiętając, że oni jako mały naród dostali duży zastrzyk. To ludzie zapamiętują, wszak miało być cudownie. Ludzie będą za ten cud rozliczać polityków i oni za ten cud będą gorzkimi łzami płacić. Ale tera nie można ich przekonać. Mówią, świetne hasło!

Tu przepraszam za ten wykład, ale tak ja piszę poezję. Z taką świadomością. I uważam, że każdy Polak powinien być tego uczony, żeby nie myśleli sobie, że, oczywiście, są Europejsaczykami, dzięki Bogu, i mamy różne zabezpieczenia, ale nie dlatego, że oni są źli, tylko dlatego, że taki jest układ Europy, która po prostu nas znosi. Która nas nie potrzebuje, której czasami nawet przeszkadzamy.

I tego powinni uczyć w szkole. Żeby po prostu ludzie wiedzieli w jakim kraju żyją i czego się mogą spodziewać i dlaczego taka poezja jest ważna a nie inna. Nie wmawiać im, że na przykład Prus, to jest wielka książka o polskim kapitalizmie. Jakim kapitalizmie? Czy w ogóle Prus napisał, przy całym szacunku dla niego, jak zdobył majątek Wokulski?

To jest tak mimochodem. A tam musiały się dziać niewąskie rzeczy. Co zrobił? Schrzanił ten majątek dla jakiejś fantasmagorii, marzeń o jakimś metalu i tak dalej. Jedyna powieść o polskim kapitalizmie to jest „Ziemia obiecana” Tylko pamiętajcie, że Borowiecki, polski kapitalista, to jest jedyna postać, która przez Reymonta została wymyślona. Kogoś takiego nie było. On potrzebował Polaka. A po co? Po to, że kiedy staje się biznesmenem, to właściwie traci duszę. To nie dotyczy jego innych kolegów. To bardzo ciekawe, ale nie dotyczy. Trzeba więc tak myśleć o literaturze, żeby się młodym nie wydawało, że to wszystko jest takie fajne.

W mojej Ojczyźnie

Po tym wyznaniu poeta przeczytał kilka wierszy. Słuchali je z zapartym tchem. Z żalem, ale nie będziemy ich cytować, gdyż są, na nieszczęście edytora tego tekstu, dość długie. Znowu posypały się pytania. Było ich dużo. Gdyby je sprowadzić do jakiegoś symbolicznego przecież wspólnego mianownika, to sprowadzałyby się do pytania o zaangażowanie poety w sprawy. Czy poeta z wyżyn poetyckiego Olimpu może, czy też musi dostrzegać sprawy ludzkiego mrowiska. Odpowiedź była dość obszerna. Toteż, znowu, przytaczam ją w skrócie.

– Byłem autorem dość znanym od wczesnych moich wierszy. Nawet moja żona, jak ją poznałem jako młodą dziewczynę, uważała, że muszę mieć jakieś niebywałe koneksje, iż takie rzeczy pozwalają mi drukować. Potem zobaczyła, jak zdejmowano moją sztukę, że to nie wszystko takie proste. Ale byłem uznawany. Ostatnio byłem pod Ostrowem Wielkopolskim. Nagle ludzie mówią mi żebym przeczytał ten wiersz, co go mają w programie szkoły. I przypominają mi, że w tym wierszu jest takie wołanie – Jedz dziecko kaszę, zostaniesz Mazurem. Tam jest trochę głupich polityków, których byle burek prześcignąć umie, no, wie pan, jak o współczesności. Dlaczego pan dalej takich rzeczy nie pisze? Odpowiedziałem im: Bo już nie mogę w kółko pisać to samo. Ja zawsze wierzyłem, że to będzie pewnego rodzaju fragment mojej działalności.

I przeczytałem im inny mój wiersz:

„W mojej Ojczyźnie, do której wciąż wracam
Było kiedyś jezioro duże, dziś nieduże
Dlatego je na świecie nazywali kałużą

A dla nas jest jeziorem (…)
Mamy je pod jęzorem, jak opłatek święte
To świat jeziora
Ojczyzna wróci do nas, musi przyjść jej pora.

Stoimy w kałuży
Gniotąc palcem dużym
to błoto, cóż że zima
Ktoś musi stać i miejsce dla jeziora trzymać”

Wyznanie bardzo osobiste

Ja mam już 73 lata, należę do pokolenia, które kiedyś miało znaczenie w Polsce, Grochowiak i inni, ogromne znaczenie, nawet powyżej naszego talentu. Myśmy wystartowali po 1956 roku, i nagle ludzie dowiadywali się od Harasymowicza, że są przełęcze, świerki, góry, łąki. Pamiętam, jego wiersze wycinali z gazet, oprawiali w ramki, wieszali w domach.

Dzisiaj to jest nic. Bo wtedy góry oglądało się tylko razem z przewodnikiem i wycieczką. Ja nie jestem przeciwko temu, bo sam widziałem jak młode panienki z Łodzi płakały, bo zobaczyły po raz pierwszy Giewont. A tu Staszek Grochowisk pisze o brzydocie. Sprawa była jasna. Spór między Przybosiem a nami był prosty. Przyboś, jako młody człowiek napisał do wojewody, że on potrzebuje wyjechać do Francji i Włoch, żeby zobaczyć świat. I dostał pozwolenie.

Myśmy należeli do ludzi, którzy niegdzie nie mogli wyjechać, którzy nie miele swoich mieszkań, dookoła był brud, Warszawa cała była kakaowa od tego pyłu, gdzie ja miałem pięć adresów, pod które chodziłem niby na dyskusje intelektualne, ale prawdę mówiąc, by się umyć w ciepłej wodzie. Bo u mnie chodziło się za potrzebą za stodołę, w domu były myszy. Mieszkaliśmy w redakcji.

Więc my stanęliśmy wobec tego, że nie będzie o tych kolumnach, a Przyboś nie mógł zrozumieć naszej niechęci do antyku. I stąd jest ten Grochowiak ze szczurem. Ja pisałem o podłodze, jak się ją myje. Grochowiak pisał: wolę brzydotę, jest bliżej krwiobiegu.

Ale jest problem taki. Nawet napisałem wiersz po spotkaniu z młodymi. Oni tego już nie rozumieją. Co by nie powiedzieć, oni żyją w świecie zupełnie innym. Cud jakim był dla mnie sraczyk z wodą w domu i to że raz na tydzień była ciepła woda w łazience, dla nich są to opowiadania dziadunia. I oni pewnych rzeczy nie rozumieją. I dzięki Bogu. Ale należy i nas zrozumieć. Zobaczylibyśmy piękno życia zupełnie odrębnego.

Co się do cholery z nami robi!

Dzisiaj poezja powinna być inna. Ja chciałbym mieć poezję o tym, co się, do cholery, z nami robi. Bo mogliśmy robić dobrze, czy nie, ale w pewnym momencie wszyscy wspięliśmy się na palce, żeby być lepszym. Że trzeba być lepszym, bardziej prawdziwym. I bardzo potraciliśmy przez to. I nagle ukazała się ta wolność. Jadę w świat, w hotelu podbiega do mnie facet i mówi: – Ja ci poniosę walizkę za darmo, bo wyście zrobili Solidarność. Zrobiliście coś niezwykłego, że jedni będą bogatsi, drudzy biedniejsi, ale ci bogatsi podzielą się z biedniejszymi. Wasz papież powiedział, jedni drugiego brzemiona noście.

A ja dziś widzę młodą dziennikarkę piszącą laurkę. Pytam, dlaczego? Przecież wiesz, że było inaczej? A ona, tak, ale tak chce redakcja. A jak nie, to mnie wyrzucą. Powiedziałem, że mnie też wyrzucano. Tak, mówi, ale jak ciebie wyrzucano, to ty byłeś królem moralności. I nawet ci, co cię wyrzucali, po cichu starali się dać ci jakoś przeżyć. Ty miałeś poczucie, że Polska jest za tobą. A jak mnie wypieprzą, to dwustu moich kolegów rzuci się na to miejsce, by mnie zastąpić. A ja będę uważana za taką, co się do niczego nie nadaje.

Co się porobiło z nami? Spotykam się z młodymi filmowcami. Mówili, że za PRL-u niczego nie było. A „Człowiek z marmuru”? Serial Nikodema Dyzmy? A oni, że to nie mogło być, to powstało później! Ja im: wyście zwariowali.

Cała rzecz polega na tym, że po 1990 roku nie powstało prawie nic co by dotykało istoty. Dawniej, to potrząsaliśmy kajdany, a teraz Gulliwer nie może wstać z plaży przywiązany tysiącami niewidzialnych nici I nad tym trzeba się zastanowić. Nie jestem przeciwko wolnemu rynkowi. Tylko ja to widziałem w krajach, które to już przechodziły Ale gdzie prawa pracownicze są pracowniczymi. Gdzie człowiek może się odwołać. Zachowanie pracodawcy wobec pracownika jest bardzo limitowane. A nie tak jak się zachowują w Polsce pracodawcy w tych dużych korporacjach. Oni wprost szaleją, jak się zachowują wobec kobiet! Oni uważają, że wszystko można, że trzeba się jeszcze ukłonić i w rękę pocałować. Poeta musi o tym pisać. Może nie za ostro, ale musi pisać. Dlatego politycy nie lubią tego. Co, jeszcze chcecie minie męczyć?

Pytanie moje: – Z tych pięciu minut głupoty, które Polsce podobno przydzielono, jeszcze nam coś zostało?

– To zależy od czasu jaki nam odliczą. Czy to będzie czas wschodnioeuropejski, czy zachodnioeuropejski? No, ale myślę, że jeszcze trochę chwil mamy. Tylko trzeba mówić o tym. Żeby zdawać sobie sprawę, że to nie jest gra w Czarnego Piotrusia. Przecież sytuacja w naszym kraju nie jest najbardziej stabilną. Ale to wcale nie znaczy, bo chociaż jesteśmy niby tacy sami, to jednak nie jesteśmy tacy sami. Bo budzimy po prostu inne reakcje.

My nie jesteśmy ani z rzymskiej Europy, ani Europy Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, my jesteśmy z obrzeży. I my to dobrze pamiętamy. Mamy teraz ten szczęśliwy okres, że to nie jest takie ważne. Ale my jesteśmy inni. Mamy w sobie trochę inną koncepcję życia. I pewne rzeczy są dla nas groźne I tyle… Ja jak najbardziej jestem za Europą. Kiedy wybuchła cała ta dyskusja, miałem wieczór autorski pod Wyszogrodem. Przyszło dużo ludowców. Powiedziałem im prosto: I tak i tak będą próbowali was wykiwać. Jak wstąpicie, to narazicie się tym, co są przeciw. Gdy nie wejdziecie, to odwrotnie. Ale jak patrzę na was, to wierzę, że wy dacie sobie z tym radę. I wyrwiecie im nie tylko portfele, ale i serce. Aplauz był ogromny, to było to, co ich przekonało. Są tacy, co nauczyli się chrzanić i chrzanią. Sytuacja jest dramatyczna, ale trzeba z niej wyjść.

Takie rzeczy, jak złoty róg, czasami mnie denerwują. Bo co to, kurczę, znaczy? Wszystko było w tym rogu. I ten Jasiu róg zgubił i dlatego wszystko się rozwaliło. To jest dobre, jak się na to patrzy. Ale to nie jest rzeczywistość. Tak samo jak pochodnia w Wyzwoleniu, którą nie zrobiono tego, co należało. To jest symbol, ale symbol bajkowy. Literatura nie może się dokładnie przekładać na życie. Mamy na przykład problem Konfederatów. Oni robiąc to co zrobili, myśleli, że robią co innego. Ale nam się to często zdarza. Wielu mówi – Polska, to Polska. Chwileczkę, jaka?

My musimy wiedzieć, że coś zostało zniszczone, przegrane i coś może być odbudowane. Pokłóciłem się z Miłoszem, który mówił o odbudowie księstwa litewskiego, że oni nie mogą być tymi nacjonalistycznymi Polakami, że tam była wzajemna tolerancja. Jaka tolerancja? Tolerancja była tylko wtedy, gdy przynosili wam do dworu plony chłopi, ale jak tylko nastąpiła możliwość mordowania się, to nigdzie nie było takiego szału mordowania, jak tam. Co zrobiło to księstwo litewskie z ludźmi? Dlaczego nas do dziś nie lubią? Dla nich do dziś polska kultura jest okropnym niebezpieczeństwem. My musimy z pewnych rzeczy zdawać sobie sprawę i sobie powiedzieć, że to jest nasza ojczyzna i o nią walczymy. Ale to nie jest ta rzeczpospolita karmazynowa, bo jej nie ma.

– Ja – mówił poeta – mam największą sympatię do uniwersytetów ludowych, bo one nie dały się przekręcić przez wyżymaczkę różnorodnych polityk. Macie racje, że śpiewacie. Z tego powstał nasz hymn narodowy, Wszystko było spieprzone, legiony były zdradzone no i Wybicki siedział, jak mówi legenda w tawernie nad tekstem. Chciano marsza, żeby iść na bagnety, a on napisał mazurka. A jest w nim siła niebywała, bo w hymnie jest dusza narodu. Jaka jest dusza naszego narodu? Jeszcze Polska nie umarła póki my żyjemy. To znaczy, na sermater wszystko poszło w gruzy, ale my jesteśmy, i jest Polska.

Mówił mi pewien Irlandczyk: – Ty nie bądź taki niezadowolony ze swoich. Jak bym chciał zrobić bank, to musiałbym mieć Niemca, bo jest punktualny, Francuza, bo jest elegancki. Musiałbym też mieć wariata Irlandczyka i koniecznie Polaka. – A po co ci Polak? – Bo kiedy już nic nie można zrobić, to właśnie wy potraficie coś zmontować.

Notował: Jerzy Kania
https://myslpolska.info

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zbrodnicze małżeństwo Graffów

W piśmie z 19 listopada 1953 roku prokurator Alicja Graff wymieniała zarzuty wobec płk. Wacława Kostka-Biernackiego:  „Od 1931 r. do 31 sier...