Od wielu lat obserwujemy haniebną wyprzedaż polskich interesów narodowych przez kolejne formacje polityczne, zdobywające władzę w sposób legalny, na drodze bardziej lub mniej uczciwych wyborów powszechnych.
W rzeczywistości elektorat, czyli tzw. suweren, nie ma żadnego wpływu na prowadzoną przez rządzących politykę, zwłaszcza opartą na daleko idących wyrzeczeniach i zobowiązaniach wobec obcych podmiotów – mocarstw i wielkich korporacji.
Począwszy od „wieczystego” uzależniania się od Stanów Zjednoczonych, o czym świadczą kolejne kontrakty zbrojeniowe na taką skalę, że kilka następnych pokoleń nie zdoła spłacić horrendalnych kosztów kredytów, a kończąc na skrajnie asymetrycznym i nieprzewidywalnym w skutkach porozumieniu polsko-ukraińskim o współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa, podpisanym 8 lipca 2024 roku w Warszawie.
Rodzą się zasadne pytania, dlaczego tak ważne kwestie, dotyczące największych w historii zobowiązań budżetowych nie podlegają debacie parlamentarnej. Wielu fachowców dobitnie podkreśla, że zobowiązania finansowe Rzeczypospolitej, zgodnie z konstytucją, wymagają nie tylko publicznej debaty, ale i ustawowej ratyfikacji. Dlaczego urzędujący premier, który póki co odżegnuje się od ambicji prezydenckich, tak bardzo lekceważy polskie prawo? Dlaczego jak na komendę milczą wszystkie partie, nie mówiąc o środowiskach intelektualnych?
Wygląda na to, że w imię złudzeń o pokonaniu Rosji, należy zrujnować państwo polskie, jego standardy prawne, polityczne i gospodarcze, aby tylko przypodobać się atlantyckiemu hegemonowi.
Zastanawiając się nad szerszym kontekstem tego zjawiska, warto zatrzymać się nad pojęciem ojkofobii (gr. strach przed domem, rodziną), znanym w literaturze już od 1808 roku, w poezji romantycznej Roberta Southey’a, określającym tęsknotę za opuszczonym domem rodzinnym.
W znaczeniu współczesnym termin ten wprowadził do obiegu intelektualnego brytyjski filozof Roger Scruton. Oznacza on odrzucenie rodzimej kultury (od rezerwy i niechęci, po nienawiść i zwalczanie) oraz apologetyzację innych systemów wartości. Pojęciem tym w publicznej retoryce często posługuje się Jarosław Kaczyński, przypisując opozycji, części sędziów, a nawet filmowi „Zielona granica” Agnieszki Holland szerzenie nienawiści do własnej ojczyzny.
Retoryka ojkofobiczna…
służy jednak odwracaniu uwagi od rzeczywistej choroby, trapiącej polskie życie polityczne. To przysłowiowe „odwracanie kota ogonem”. Nie da się przecież ukryć, że każda ze stron skłóconej polskiej sceny politycznej wbrew napuszonej patriotycznej retoryce, bezkrytycznie afirmuje napływające z Zachodu mody światopoglądowe, postawy kosmopolityczne, idee lewackie i neoliberalne, wręcz nihilistyczne.
A swój „dom ojczysty” traktuje jak „poletko doświadczalne”, miejsce eksperymentowania i wdrażania najbardziej dziwacznych pomysłów, sprzecznych ze sztuką uprawiania polityki i dbałością o „dobro wspólne”.
To przecież od rządzących zależy, czy obywatele czują się swobodnie i dobrze u siebie, w swoim domu, pojmowanym metaforycznie jako ojczyste państwo i kraj rodzinny. Nie od dzisiaj wiadomo, że wielu ludzi w Polsce, o czym świadczy wielomilionowa emigracja, doświadcza obcości i niezadomowienia.
Dlaczego więc mówiąc o ojkofobii, Jarosław Kaczyński nie pokazuje faktycznych czynników sprawczych tak szkodliwego zjawiska? Młodzi ludzie często opuszczają Polskę z powodu lęku i frustracji, spowodowanych ciągłą kłótnią polityczną, opresyjnością państwa, a także ogłupiającą propagandą na rzecz nikomu niepotrzebnego „umierania za ojczyznę”.
Innym czynnikiem frustrującym rodaków jest proces niekontrolowanej imigracji. W czasie rządów Prawa i Sprawiedliwości pozwolono wjechać do Polski milionom przybyszów, kwalifikowanych jako uchodźcy przed wojną, ale naprawdę wielu z nich okazało się zwykłymi przesiedleńcami, migrantami ekonomicznymi, nie tylko z terenów nieobjętych konfliktem na Ukrainie, ale nawet z tak egzotycznych krajów, jak Indie i Bangladesz.
Do zwykłych ludzi nie przemawiają pomniejszające to zjawisko statystyki, gdyż obserwacja uczestnicząca w różnych miejscach przemawia jednoznacznie na niekorzyść „antyimigranckich” haseł PiS, rozmijających się z rzeczywistością.
Ciekawe, że nikt z rządzących nie chce dostrzec przy tej okazji narastających negatywnych nastrojów, zwłaszcza wśród ludności wielkich miast, zaskoczonej ogromną liczbą nieproszonych i nie zawsze pożądanych gości.
Zamiast wspierać rodzimy sport, inwestować w młode pokolenia rodaków, różnym urzędniczym typom „spod ciemnej gwiazdy” marzy się taka strategia imigracyjna, która uczyniłaby z polskiej drużyny olimpijskiej „kolorową mozaikę” w imię większej liczby zdobywanych medali.
Podobnie jest z innymi dziedzinami życia. W miejsce inwestycji w polską naukę, lepiej promować zatrudnianie i nagradzać osiągnięcia cudzoziemców, choćby marnej jakości, gdyż hasło „umiędzynarodowienia” doskonale pasuje do programów kosmopolityzacji społeczeństwa. W tym antypolskim amoku paradoksalnie wykwita hasło „internacjonalizmu”, kiedyś odnoszone do „solidarności proletariatu”, a obecnie obnażające „proletaryzację państw i narodów”, w imię posłusznej i wiernopoddańczej ideologii wobec „dekadenckiego” Zachodu.
Takie postawy świadczą o głębokim kryzysie tożsamości narodowej, tak na poziomie jednostek, jak i wielkich zbiorowości społecznych. Interesy narodowe, których diagnoza i realizacja powinny odnosić się do ochrony wartości egzystencjalnych polskiego społeczeństwa (integralności, identyczności, pewności, adaptacyjności, sprawczości, innowacyjności, rozwoju i in.), są podporządkowywane interesom mniejszościowych grup społeczno-kulturowych, mających poparcie zewnętrzne ze strony kultury hegemonicznej Zachodu.
Grabarze Grupy Wyszehradzkiej
Rządzący widząc rzeczywistość przez okulary atlantyzmu, lekceważą tożsamość sąsiedzką i regionalną, na przykład dorobek środkowoeuropejskiej Grupy Wyszehradzkiej, czy mentalną przynależność do wspólnoty słowiańskiej. Odwoływanie się do takich wartości nie tylko budzi irytację władz i gniew antypolskiej mediokracji, ale zamyka jakąkolwiek dyskusję wokół alternatywnych rozwiązań rozmaitych problemów społecznych.
Na to wszystko nakłada się tzw. poprawność polityczna, która w sposób karykaturalny deformuje historycznie wykształcone narracje (opisy, opowieści, mitologie) oraz manipuluje świadomością społeczną, odnoszącą się do przyjaciół i wrogów, związków sąsiedzkich i egzotycznych sojuszy. Zgodnie z wielowiekową tradycją, każde odstępstwo od akceptowanej normy społecznej powinno być traktowane jako szkodliwy „wyskok”, zasługujący na krytykę, a nawet potępienie. Tymczasem różne dziwactwa w imię źle pojętej wolności (uwolnienia od wszelkich ograniczeń) stają się nie tylko dozwolone, ale są narzucane większości. Władza nie uczy obywateli stawiania granic w realizacji różnych potrzeb i interesów, ponieważ sama narusza reguły zastanego porządku, postępuje obłudnie i cynicznie w celu utrzymania swojego stanu posiadania.
Środowiska liberalne i lewicowe, które są adresatami zarzutów ojkofobicznych ze strony PiS, cierpią przede wszystkim na kompleks niedostatecznego „uzachodnienia” i robią wiele dla „sabotażu polskości”. Winą za niewystarczające poparcie dla „europeizacji” obarczają te odłamy społeczeństwa, które są przywiązane do tradycji i wartości związanych z obroną państwa narodowego. Patriotyzm rozumiany jako ochrona tego, co partykularne, a nawet egoistyczne, dla zachowania dobra wspólnego w swoim państwie, traktuje się jak przeżytek. Górę mają wziąć tendencje uniwersalistyczne, które upodobnią Polaków do tych wszystkich, którzy zatracili już racjonalność własnych wyborów cywilizacyjnych i kierują się dobrem jakiejś wyimaginowanej „wspólnoty ludzkości”. A tak naprawdę jest ona tylko wizerunkowym narzędziem oligarchii.
Europę (a raczej Unię Europejską) postrzegają jako idealne wypełnienie niezwykłej, wręcz ostatecznej formy cywilizacji. Zapominają jednak, że musi być w niej miejsce na różnorodność i równoprawność. To państwa narodowe ze swoim bogatym dorobkiem kulturowym stanowią o bogactwie „wspólnego domu”.
Działając zatem na rzecz powszechnej wspólnoty europejskiej, nie wolno rezygnować ze swojej tożsamości kulturowej i suwerenności politycznej. Nie ma bowiem społecznego przyzwolenia, aby stać się kolejny raz w historii biernym poddanym podmiotu roszczącego sobie prawo do uniwersalnego, można by rzec imperialnego, opartego na „powszechnej tyranii” władztwa.
Demaskując środowiska ojkofobiczne, czyli rezygnujące z obrony własnej specyfiki narodowej, należy im wytknąć ciągłe samobiczowanie się odpowiedzialnością zbiorową za antysemityzm i Jedwabne, za homofobię, populizm, nacjonalizm, mizoginizm czy patriarchalizm.
Nadmierny samokrytycyzm i tzw. pedagogika wstydu oznaczają negatywne programowanie społeczeństwa i wywołują skutki odwrotne do zamierzonych. Przede wszystkim tłamszą sprzeciw wobec różnych idiotyzmów, sprzyjają utrwalaniu się w świadomości społecznej spraw nigdy „nieprzetrawionych”, acz trudnych i wywołujących ciągle nowe kompleksy. Należy do nich choćby tabuizacja relacji Polaków z Żydami czy tchórzliwe przemilczanie izraelskiego „szantażu moralnego” w sprawie ocen zbrodniczej polityki tego państwa wobec Palestyńczyków. Relatywizowanie zbrodni ukraińskich na Polakach w latach II wojny światowej i tuż po niej jest haniebnym dowodem działania obozu władzy i opozycji w duchu zdrady narodu, obrażania pamięci ofiar i wrażliwości potomnych.
Językowe szaleństwo
W ostatnich latach jednym z pierwszych i najważniejszych celów ataku na wartość egzystencjalną narodu stał się język. To w nim upatruje się środka reprodukowania i konserwowania anachronicznego porządku, wykluczania i dyskryminacji. Ani za rządów Zjednoczonej Prawicy, ani tym bardziej w czasach „trójporozumienia” pod wodzą „trzech muszkieterów” nie widać ograniczania, czy powściągliwości w atakowaniu utartych form językowych, wprowadzaniu nowych dziwacznych pojęć, zwłaszcza w obrębie seksualności i płci, cenzurowaniu znaczeń słów i związków frazeologicznych oraz zawstydzaniu i publicznym piętnowaniu niepokornych.
Społeczność lingwistów i językoznawców (poza Profesorem Jerzym Bralczykiem!) nie widzi groźby demontażu tkanki kulturowej języka polskiego, a przecież nie o same deklinacje czy koniugacje tu chodzi. Zalew feminatywów prowadzi do absurdu, bo nie wiadomo, jak naprawdę wygląda normatyw językowy w odniesieniu do formalnej dokumentacji państwowej, czy nawet prac dyplomowych studentów, które powinny być napisane poprawną polszczyzną. Czy Beata Szydło jest jeszcze „baronem” partyjnym w Małopolsce, czy już „baronową”, a może „baronicą”? Gdzie się podziała Rada Języka Polskiego, która powinna przede wszystkim stać na straży kultury języka narodowego, a nie pomagać w jej niszczeniu?
Dlaczego państwo polskie pozwala różnym dziwacznym indywiduom narzucać szkodliwe wzorce kulturowe, niszczące dotychczasowy dorobek wspólnot rodzinnych, narodowych czy wyznaniowych? Kto jest w stanie udowodnić w kontekście głębokich kryzysów Zachodu, że ultraliberalne, wielokulturowe i odcinające się od swoich korzeni i historii społeczeństwo będzie szczęśliwsze i bezpieczniejsze niż było dotąd? Dlaczego rządzący spod znaku prawicy i lewicy, konserwatyzmu i liberalizmu nie są w stanie zaproponować takiej uczciwej debaty, aby jej istotą była definicja współczesnej „polskości” i obrona jej najważniejszych komponentów przed samozwańczymi „propagatorami dobrych nowin”, „komiwojażerami obcych interesów”, a najzwyczajniej „zdrajcami” i „zaprzańcami”, którzy ojczystych wartości bronią wszędzie tam, „gdzie jest im dobrze”?
Konformizm i oportunizm…
kręgów intelektualnych sprzyja degradacji kulturowej do poziomu umasowienia, prymitywizacji i uniformizacji. Kręgi akademickie stają się awangardą prostackiej reprodukcji „wartości zachodnich”, co zamiast sprzyjać postępowi, w wielu dziedzinach prowadzi do regresu i wtórności. Nagminne jest przemilczanie i wymazywanie własnego dorobku naukowego na rzecz apologii autorów amerykańskich, a nawet ukraińskich (sic!).
Są też tacy, którzy kolejny raz w dziejach udają się na „emigrację wewnętrzną”. Czy oni także zasługują na miano zdrajców sprawy narodowej? Marazm i lenistwo intelektualne, moralna obojętność, uśpienie ideowe i tzw. tumiwisizm czynią z tej części społeczeństwa bezkształtną masę, podatną na rozmaite manipulacje. Takim ludziom właściwie jest wszystko jedno, w każdej formacji ustrojowej znajdują swoje bezpieczne nisze, a ucieczkę od spraw ważnych dla narodu i państwa traktują w sposób egoistyczny i utylitarny. Ludzi indyferentnych narodowo Roman Dmowski nazywał pół-Polakami. Z dzisiejszej perspektywy patrząc może jednak jest to ich ucieczka i sprzeciw wobec napędzanej rynkiem kultury jednorodności i politycznie wymuszonego konformizmu?
W kontekście „zlewania się” stanowisk rządzących i opozycji wobec ojkofobii w Polsce istnieją małe szanse przywrócenia jakiejś realistycznej filozofii, która zapobiegłaby postępującej narodowej samoalienacji, samodestrukcji i samozniewoleniu. Z pewnością wielu procesów degradacji kultury i narastania masowego konsumeryzmu nie da się zatrzymać, chyba że tylko poprzez „wielki kryzys”, a więc globalne załamanie dotychczasowych instytucji i procesów społecznych. Być może z tych powodów wielu nawiedzonym „misjonarzom” i zwolennikom ponadnarodowych rozwiązań śni się „wielka wojna światów”, po której ci, którzy przeżyją, będą mogli od podstaw budować nowy ład, oparty na całkowitej uniformizacji (imperializacji) świata?
Wszystko to nie napawa optymizmem. Tym bardziej, że w ferworze walki politycznej i trwających rozliczeń poprzedniej władzy nic nie jest „czarno-białe”. Deficyt myśli politycznej i brak przewartościowań historiozoficznych prowadzą do ciągłego traumatyzowania polskiej świadomości politycznej (por. Michał Bilewicz, „Traumaland. Polacy w cieniu przeszłości”, Kraków 2024), co paradoksalnie zaostrza konflikt na tle „zdrady narodowej”.
Odnosząc się do sprzeniewierzenia się lojalności wobec własnego państwa i narodu, w świecie zglobalizowanym i współzależnym trudno to zjawisko postrzegać w kategoriach absolutystycznych czy sienkiewiczowskich. Ani Janusz Radziwiłł, ani nawet Ryszard Kukliński nie przemawiają jednoznacznie do narodowej wyobraźni, jako bohaterowie czy ludzie godni potępienia. W epoce rozmytych znaczeń językowych, relatywizmu aksjologicznego i pluralizmu moralnego oraz szerzącej się transnarodowości i multikulturalizmu zdrada narodowa może być zatem dopuszczalna w imię „wartości wyższych” (Jacek Breczko).
Idąc tropem Witolda Gombrowicza, jednostki świadome swoich potrzeb mają prawo zbuntować się przeciw wspólnocie narodowej, a nawet ją zdradzić. Tzw. forma polska, czyli skomplikowane dziedzictwo historyczne, jest przyczyną rozmaitych dewiacji poznawczych, obłędnych misji i patologicznych wizji siebie na tle innych. Stąd odwracanie się od „własnego domu” można usprawiedliwić koniecznością rewizji anachronicznych obyczajów, zrzucenia „okularów”, deformujących trafny ogląd rzeczywistości.
Czy jednak przejawiająca się w Polsce ojkofobia jest takim właśnie świadomym wyborem części społeczeństwa, czy tylko prymitywną, bezwolną imitacją, naśladowaniem bogatego Zachodu z powodu kompleksów swojej peryferyjności i niższości?
Narodowa apostazja…
ma często miejsce z powodów czysto komercyjnych i utylitarnych. Jeśli za cenę kariery czy materialnych apanaży można ulokować siebie i rodzinę na wysokim poziomie komfortu i konsumpcji, to dlaczego tego nie robić, maskując się pod wyświechtanym mianem „prawdziwego patrioty”?
Dlaczego tak niewielu badaczy historii współczesnej podnosi temat rodowodu materialnego formacji posolidarnościowej i jej niezwykłej lojalności wobec swoich patronów i mocodawców? Kiedy do zwykłych ludzi dotrze wreszcie ta dość oczywista prawda, że gigantyczna wyprzedaż (grabież) majątku narodowego była wielkim szwindlem (pod nazwą prywatyzacji i reprywatyzacji), którego beneficjentami stały się „pomagdalenkowe” układy polityczne, poprzez uwłaszczenie na majątku narodowym i zdobycie intratnych synekur?
W Polsce szermuje się głośnymi hasłami i etykietami, bez pogłębionej analizy zjawisk i uczciwego spojrzenia na samych siebie. W istocie dwie strony sporu politycznego składają się na jeden „obóz zdrady narodowej”. Każda z nich demonstruje i licytuje się w gorliwej lojalności wobec swoich mocodawców, ślepo zabiegając niczym niegramotni lokaje o łaskawość i przychylność swoich wszechmocnych panów (Bronisław Łagowski).
Wszystko to jest podlane wątpliwą moralnością, opartą na „sile wyższej”. Chodzi bowiem w arbitralnej i zastraszającej argumentacji o strategię zapewnienia Polsce i Polakom bezpieczeństwa przy udziale najsilniejszych potęg Zachodu, nieważne za jaką cenę. Na dodatek „w służbie dobrej sprawie”, którą jest położenie kresu „barbarzyńskiej” Rosji. Mamy więc w postępowaniu elit konserwatywnych, liberalnych i lewicowych to samo uzasadnienie „zacnego celu”, jak i usprawiedliwienie „wszelkich dopuszczalnych środków”. Iście „diabelski” to makiawelizm!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz