czwartek, 7 listopada 2024

Militia Sacra. Rycerze w habitach w obronie Grobu Chrystusa.



(…) uczynił się ruch niemały we wszystkich krainach Galii, aby każdy czystego serca i myśli, który pragnie podążać według wskazań Pana i wiernie za nim nieść krzyż, nie opóźnił śpiesznego ruszenia do Świętego Grobu. 

Apostolski zatem rzymskiej stolicy zwierzchnik Urban II zwołał natychmiast biskupów, opatów i księży z krajów zaalpejskich, rozpoczynając z nimi poufne narady i wydając rozkazy. Powiedział też, że ktokolwiek chce zbawienia duszy, nie może się wahać, ale ma kornie iść drogą Pana, a jeżeli popełnił grzechy, miłosierdzie Boże zmaże je. 

Dodał także apostolski zwierzchnik: „Bracia, wiele wypadnie wam cierpieć w imię Chrystusa: i nędzę, i biedę, niewygody, głód, pragnienie i inne tego rodzaju przykrości, jak to Pan powiedział do swych uczniów: Nie wahajcie się iść przed ludźmi; daję wam głos i mowę a następnie otrzymacie sowitą odpłatę” (…) Frankowie słysząc owe słowa zaczęli gorliwie nosić na swym prawym ramieniu znak krzyża, stwierdzając, iż jednomyślnie chcą iść w ślady Chrystusa, aby dzięki temu wybawionymi zostać od mocy piekielnych1.

Tak według relacji anonimowego autora Gesta Francorum (Czynów Franków), w 1095 r. rozpoczynała się Wielka Peregrynacja Świata Feudalnego na Bliski Wschód, do Palestyny, nazwana później przez potomnych umownie pierwszą wyprawą krzyżową.

Na fali rozbudzonego wówczas w całym zachodnim chrześcijaństwie zapału religijnego, a także w odpowiedzi na konkretne, naglące potrzeby powstałych w Outremer łacińskich państw krzyżowych, narodziła się, wspierana autorytetem Kościoła katolickiego, specyficzna instytucja zmilitaryzowanych zgromadzeń zakonnych.

Do najbardziej znanych, a zarazem najpotężniejszych z nich, należały zakony: Ubogich Rycerzy Chrystusa, znanych szerzej pod nazwą Rycerzy Świątyni Pańskiej czyli templariuszy, oraz Rycerzy Szpitala Jerozolimskiego Św. Jana, zwanych też joannitami lub szpitalnikami, a w późniejszym okresie najczęściej kawalerami maltańskimi.

Burzliwym dziejom wspomnianych powyżej zakonów rycerskich poświęcone są dwie, nota bene, najobszerniejsze na polskim rynku wydawniczym, monografie, które w ostatnim czasie ukazały się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego w cyklu „Rodowody Cywilizacji”.

Autorem pierwszej, zatytułowanej Templariusze, jest M. Barber, który z dużą erudycją, a zarazem precyzją prezentuje czytelnikowi na kartach swej pracy zmienne koleje losu, jakie stały się udziałem rycerzy Świątyni. Poczynając od skromnych początków w pierwszej połowie XII wieku, gdy garstka francuskich rycerzy pod wodzą Hugona z Payns i Gotfryda z Saint-Omer powołała do życia pobożną fundację, której członkowie „w zamian za odpuszczenie grzechów” winni strzec, na terenie Królestwa Jerozolimskiego, „ile im sił starczy, dróg i gościńców od zasadzek rabusiów i napastników, z baczeniem na bezpieczeństwo pątników”, poprzez okres świetności w XIII wieku wypełniony nieustannym ciągiem zmagań ze światem islamu, jakie zakon, zawsze w pierwszym szeregu, prowadził w obronie Grobu Świętego, a kończąc na kasacie Templum w 1312, poprzedzonej pokazowym, trwającym siedem lat, procesem, zgotowanym rycerzom-zakonnikom przez legistów króla Francji Filipa IV.

Na bliższą uwagę zasługuje zwłaszcza ta część pracy Barbera, która skupia się na genezie idei zakładającej powołanie do życia zakonów, których posłannictwem ma być w pierwszym rzędzie walka zbrojna w obronie wiary chrześcijańskiej, oraz na stosunku ówczesnych autorytetów kościelnych do tej kwestii.

U schyłku XI stulecia, gdy tryumfy święciła odnowa gregoriańska, w powszechnej świadomości ówczesnych ludzi Kościoła utorowała sobie ostatecznie drogę koncepcja walki orężnej z wrogami wiary, napierającymi z coraz większym impetem na wschodnie rubieże świata chrześcijańskiego.

Zdaniem autora, transformacja, jaka dokonała się na tym polu, stanowi przede wszystkim zasługę św. Grzegorza VII. Papież ten, mówiąc o żołnierzach Chrystusa, walczących na wezwanie Kościoła z orężem w ręku, nie stosował tego określenia jedynie dla zobrazowania zmagań czysto duchowych z siłami Zła, ale traktował je również w znaczeniu dosłownym, jako bój fizyczny, toczony przez rycerstwo w obronie Christianitas.

Ostatecznym dopełnieniem tej swoistej doktrynalnej ewolucji stało się wezwanie rzucone na synodzie w Clermont w 1095 r., przez papieża bł. Urbana II, do udzielenia zbrojnej pomocy wschodnim chrześcijanom i do jednoczesnego zaprzestania bratobójczych walk toczonych dotychczas pomiędzy zwaśnionymi synami Kościoła w Europie.

Mimo upowszechnienia się na dobre w połowie XII wieku idei świętej wojny, toczonej na Wschodzie pod hasłem obrony Grobu Świętego, a na Półwyspie Pirenejskim pod sztandarem reconquisty utraconych niegdyś na rzecz islamu obszarów, poważne trudności z recepcją napotykała nadal idea Militia Sacra, świętego rycerstwa, wiodącego życie na poły mnisze, a na poły rycerskie.

Około roku 1145 Henryk archidiakon Huntingdon, wychodząc z założenia o wzajemnej niemożliwości pogodzenia w jednym organizmie dwóch sfer, domeny kapłana i domeny wojownika, przestrzegał, nie odnosząc tego wprost do zakonów rycerskich, że oto narodziło się „nowe monstrum stworzone z czystości i zepsucia, czyli i mnich, i rycerz”.

Nie mniej krytyczny był Jan z Salisbury, który skądinąd w pełni dopuszczał myśl o prowadzeniu przez chrześcijan wojny sprawiedliwiej, pod warunkiem, iż jej uczestnicy nie będą pretendować do roli duchownych. Pisał on, w traktacie Policraticus, o tych, „którzy codziennie przelewają krew ludzką” i równocześnie „ośmielają się rozporządzać Krwią Chrystusa”.

Nie szczędził gorzkich słów zakonom rycerskim, a zwłaszcza templariuszom, Izaak, opat domu cystersów ze Stelli w Poitou oraz Walter Map, archidiakon Oksfordu. Dla pierwszego rycerstwo zakonne było „nową potwornością”, „zakonem piątej ewangelii”, czyli w istocie zgromadzeniem, dla którego nie może być w Kościele Chrystusowym miejsca. Walter z kolei powołując się na przykład Zbawiciela, który nakazał św. Piotrowi schować miecz, pytał rosnących w owym czasie w siłę, dzięki licznym donacjom, templariuszy: „Kto nauczył onych, by siłę przemocą zwyciężać…?”.

Jednak w toczącej się w ciągu niemal całego XII stulecia zaciętej debacie na temat misji „nowego rycerstwa” przeważył ostatecznie głos zwolenników wchłonięcia rycerskich zgromadzeń zakonnych w obręb instytucji kościelnych.

Już w początkach tej debaty kluniacki mnich Piotr Czcigodny wyrażał swój „szczególny i wyjątkowy afekt” w stosunku do rycerzy Świątyni, dostrzegając w nich „armię Pana Boga Zastępów”, nie uznawał wszakże tego bractwa za równego rangą innym tradycyjnym zgromadzeniom zakonnym i wspólnotom monastycznym.

Sporządzony około 1130 rękopis noszący nagłówek Prologus magistri Hugonis de Sancto Victore, przypisywany hipotetycznie Hugonowi, paryskiemu teologowi i kanonikowi regularnemu od Świętego Wiktora, przechowywany był w archiwum Templum wraz z łacińskim tekstem Reguły zakonu (co wskazywałoby na duże znaczenie, jakie przywiązywali do niego rycerze Świątyni), stanowi próbę odparcia zarzutów, iż zakon, jako nienaturalny twór z pogranicza sacrum i profanum, nie mieści się w ramach struktur organizacyjnych Ecclesia militans.

Autor Prologu ostrzega w pierwszym rzędzie rycerzy-zakonników przed subtelnymi knowaniami szatana, którego „pierwszą pracą jest powieść nas ku grzechowi”, i aby rozwiać zasiane w sercach „przez osoby małej mądrości” wątpliwości, co do swojego posłannictwa, „to jest dzierżenia oręża w obronie chrześcijan przeciw wrogom wiary i pokoju”, przywołuje słowa Apostoła Pawła: „W jakim stanie jest kto wezwany, niech każdy w nim trwa” (1 Kor 7, 20).

Stanowczo odrzuca opinię o nieprzystawalności zakonu rycerskiego do żadnej kategorii społecznej. Pytając o to, czy ciało zdolne byłoby się utrzymać przy życiu jako jedność, gdyby wszystkie członki zechciały pełnić te same funkcje, przywołuje obraz domostwa nękanego przez deszcze, wiatry i grad oraz uwypukla rolę dachu, przyrównując go, zapewne, do wspólnoty rycerzy-mnichów. Pisze: „(…) lecz jeśli nie byłoby dachu, jakąż ochronę miałyby ściany?”. Przestrzega templariuszy, aby w trakcie kampanii wojennych, zabijając wrogów, jeśli jest to konieczne, nie kierowali nienawiści przeciwko człowiekowi, lecz przeciw Złu.

Żarliwym orędownikiem rycerskiego bractwa Świątyni okazał się najsławniejszy chyba w swojej epoce mnich i wielki czciciel Najświętszej Maryi Panny, św. Bernard, opat Clairvaux, oddając nieocenione usługi w propagowaniu instytucji zakonów rycerskich, a także idei łączących się z ruchem krucjatowym. Ten niestrudzony epistolograf doskonale orientował się w sytuacji panującej w Ziemi Świętej, w otoczonych nieprzyjaznym morzem islamu państwach krzyżowców, które cierpiały na chroniczny niedobór zasobów ludzkich, potrzebując nade wszystko, dla swojego dalszego trwania, regularnego napływu łacińskiego rycerstwa z Europy.

Jako realiście obcy mu był utopijny pacyfizm, co ujawnił dobitnie w liście adresowanym do papieża Kaliksta II, napisanym w 1124 lub 1125 r. Wyraził w nim swój kategoryczny sprzeciw wobec planów Arnolda, opata cystersów z Morimond, nie szczędząc przy tym ostrych słów, które nam, współczesnym, przywykłym do mdłej liberalnej nowomowy, mogą w ustach świętego wydawać się nie na miejscu:

Jak nam donoszą, utrzymuje on, że pragnie głosić regułę naszego Zakonu w tej krainie (w Ziemi Świętej – przyp. T.W.N.), a dla tej przyczyny poprowadzić za sobą licznych braci, którzy nie pojmują, że trzeba tam walecznych rycerzy, a nie śpiewających i zawodzących mnichów.

Św. Bernard, przynaglany wielokrotnie prośbami płynącymi z różnych stron, zwłaszcza ze strony wielkiego mistrza Templum Hugona z Payns, zredagował nie później niż do 1136 r., swój słynny traktat De Laude Novae Militiae, stanowiący apologię nowego rycerstwa Chrystusowego.

Z jego kart wyłania się następujący, porywający obraz wojownika nowego rodzaju, rycerza-mnicha, który wiedzie podwójny bój, z niewidzialnymi siłami Zła i z wrogiem z krwi i kości:

Rycerz Chrystusowy to krzyżowiec, który prowadzi podwójną walkę: z ciałem i krwią oraz z mocami piekielnymi. (…) Idzie śmiało naprzód, czujnie spoglądając na prawo i na lewo. Swoją pierś przyoblekł w kolczugę, a dusze okrył pancerzem wiary. Z tą podwójną zbroją nie obawia się już ani człowieka, ani szatana. Idźcie zatem, rycerze, śmiało naprzód, idźcie z sercem nieustraszonym przepędzić wszystkich wrogów Krzyża Chrystusowego! A tę pewność miejcie, że ani śmierć, ani życie, nie odłączą was od Chrystusowej miłości (…) Jakże chwalebny jest powrót rycerza po zwycięskim boju! A jak błogosławiona jego męczeńska śmierć w walce!2.

Święty akcentował przepaść, jaka istnieje pomiędzy rycerzami świeckimi a rycerstwem zakonnym, które nie szczędząc sił, a nawet nie odmawiając ofiary z własnego życia, z zawołaniem Non nobis, Domine, non nobis, sed nomini tuo da gloriam! na ustach, ochrania patrymonium Syna Bożego w Ziemi Świętej.

W podobnych duchu wyraża się w swych Dialogach mniej znany orędownik nowego rycerstwa Anzelm, biskup Havelbergu:

Nie inaczej po pewnym czasie w Jeruzalem, mieście Boga, narodziło się nowe zgromadzenie religijne. Zebrali się tam ludzie świeccy, a pobożni, którzy nazwali się rycerzami Świątyni; porzuciwszy własne dobra, żyją i walczą pod rozkazami jeno swego mistrza; odrzucili zbytek i przepych szat; zaprzysięgli bronić czcigodnego Grobu Zbawcy przed Saracenem; spokojni w domostwie, poza nim są mężnymi wojownikami; w domostwie posłuszni zakonnej dyscyplinie, poza nim posłuszni dyscyplinie wojskowej; w domostwie otaczają się świętą ciszą, poza nim niewzruszeni są w zgiełku i okrucieństwie boju, i żeby już rzec wszystko, doskonali w wypełnianiu danych im rozkazów, w domostwie i poza nim, w prostocie posłuszeństwa.

Wtóruje mu, w dokumencie pochodzącym z połowy lat czterdziestych XII wieku Ulger, biskup Angers, nazywając templariuszy „posłańcami, urzędnikami i żołnierzami rycerstwa Chrystusowego”, którzy

nie zawahają się oddać duszy i przelać krwi, dopóki nie zniszczą i nie przegnają bezbożnych pogan z najświętszych miejsc, które Pan wybrał dla swej misji, męki i siedziby.

Niebawem w ślad za tymi pochlebnymi opiniami ówczesnych znamienitych ludzi Kościoła, poszło uznanie „prawdziwych Izraelitów wiodących Boży bój”, jak pisał o zakonie templariuszy papież Innocenty II w bulli Omne datum optimum z r. 1139, ze strony samej Stolicy Apostolskiej i nadania licznych przywilejów, zwłaszcza w latach 1139-1145.

Niespodziewany i dramatyczny upadek Zakonu Świątyni, jaki dokonał się w zasadzie w ciągu jednego październikowego poranka roku 1307, sprawił, iż zgromadzenie to stało się wkrótce ulubionym bohaterem wielu, nawet najbardziej niedorzecznych mitów, puszczanych w obieg przez rozgorączkowane, acz – trzeba to przyznać – obdarzone bujną fantazją umysły.

O spuściznę rycerzy Templum, oczywiście nie tę materialną, upomniały się, próbując ją wyzyskać dla swoich, często nawet przeciwstawnych celów, różne organizacje, czynniki, stowarzyszenia czy grupy nacisku, takie jak chociażby sekta masońska.

Zdaniem Barbera, korzeni owego zawłaszczania dziejów templariuszy przez wolnomularstwo należy szukać w początkach XVIII, kiedy masoneria zawitała do Francji. Poczęła ona tam rozpowszechniać pogląd, iż wolnomularstwo sięga swoimi korzeniami rycerzy Świątyni. Ten nowy mit miał zastąpić dawny, wyrosły jeszcze na gruncie angielskim, utrzymujący, iż wolnomularstwo jest rzekomo w prostej linii dziedziczką średniowiecznych cechów kamieniarskich.

Prekursorem niecnego procederu „kradzieży” historii był Andrew Michael Ramsey, szkocki wolnomularz, a zarazem kanclerz Wielkiej Loży Francji, który w 1737 r. opublikował zarys dziejów, albo raczej „dziejów” masonerii. A że Ramsey’owi nie zabrakło fantazji, wywiódł genezę swojej sekty z niezgłębionych mroków starożytności, wiążąc blisko losy „loży szkockiej” z okresem wypraw krzyżowych.

Tę idée fixe chętnie podchwyciła snobistyczna, rozczytująca się w oświeceniowych moralitetach arystokracja francuska. Jednak dopiero w siódmej dekadzie XVIII wieku do wyimaginowanej tradycji masońskiej na dobre wprowadzili templariuszy bawarscy iluminaci. Rozsiewali oni obficie powiastki mówiące o tym, iż rycerze Templum pozyskawszy Świątynię Salomona jako swoją główną kwaterę w Jerozolimie, stali się depozytariuszami tajemnej wiedzy i mocy magicznych, które z kolei ostatni wielki mistrz Świątyni, Jakub de Molay przekazał, przed śmiercią na stosie, swojemu następcy, i których spadkobiercami są właśnie oświeceni masoni.

Najdziwniejsze jest wszakże to, że ku masońskim kłamstwom skłaniali ucha również i niektórzy zdeklarowani przeciwnicy tej niebezpiecznej sekty. Tak było chociażby z francuskim rojalistą Charlesem Cadetem de Gassicourem, który w wydanym w 1796 r. dziele, zatytułowanym Le Tombeau de Jacques Molay, dostrzegł w rewolucji francuskiej kontynuację rzekomego, mającego trwać blisko 500 lat, spisku templariuszy. Jakobiński terror miał być w ostateczności, według de Gassicoura, zemstą templariuszy dokonaną na królu Francji i papieżu. Podobnie za prekursorów masonerii uznał templariuszy w pracy Mémoires pour servir a žhistoire du jacobinisme znany francuski kontrrewolucjonista, ksiądz Augustin Barruel, a echa tych poglądów można się doszukać również w listach pasterskich bp. Bessona.

Niestety, także wielu dzisiejszych demaskatorów sekty masońskiej, i to tych wywodzących się z obozu katolickiego, powiela podobne mity, przedkładając fantazję „braci w fartuszkach” nad prawdę historyczną.

Druga spośród jedynie sygnalizowanych tutaj monografii bractw rycerskich pt. Kawalerowie Maltańscy pióra H. J. A. Sire’go przedstawia szeroką panoramę dziejów Zakonu św. Jana, poczynając od jego genezy u schyłku X wieku, jako niewielkiego zgromadzenia braci szpitalnych w Palestynie, a kończąc na obecnym status quo rycerzy z Malty.

Nie miejsce tutaj, aby choć w pobieżnym zarysie ująć blisko 900-letnią historię zakonu joannitów. Nie sposób tu nawet odnieść się do mało, lub prawie zupełnie nieznanych, acz chwalebnych epizodów z życia zakonu, jak choćby bohaterska postawa angielskich rycerzy św. Jana, z których spora część wierność Kościołowi i papiestwu przypłaciła męczeńską śmiercią z rąk królewskich siepaczy w schyłkowym okresie rządów Henryka VIII.

Pozwolimy sobie w tym miejscu zwrócić uwagę na jeden z wielu analizowanych szczegółowo na kartach pracy Sire’go problemów, przed jakimi stanął współcześnie zakon szpitalników. Kawalerów maltańskich, podobnie jak pozostałe szacowne instytucje kościelne i zgromadzenia zakonne, które pozostały w zasięgu organizacyjnych struktur „Kościoła soborowego”, nie ominął proces dostosowywania się do rewolucyjnych przeobrażeń doby posoborowej.

W tym okresie w łonie zakonu dały o sobie znać dwie przeciwstawne opcje. Przedstawiciele pierwszej, progresywnej, postawili na „uwspółcześnienie” rycerskiego bractwa, mające polegać na zbliżeniu ze współczesną zachodnią cywilizacją liberalną. Zaowocowało to postawieniem na ludzi, dla których wstąpienie do zakonu wiązało się li tylko z możliwością szybkiego awansu społecznego, dając doskonałą okazję do „wejścia na salony” włoskiej high society.

Wcielana w życie, z konsekwencją godną lepszej sprawy, zwłaszcza we Włoszech, za rządów przedostatniego wielkiego mistrza zakonu Angelo de Mojana di Cologna (1962-1988), praktyka przyjmowania do zakonu tzw. rycerzy „po łasce mistrzowskiej”, czyli przy zastosowaniu mocno złagodzonych kryteriów naboru, doprowadziła w rezultacie w 1981 r. do skandalu, który na długie lata zaważył negatywnie na wizerunku Zakonu św. Jana.

Postacią centralną głośnej swego czasu na Półwyspie Apenińskim afery okazał się jeden z owych „rycerzy po łasce mistrzowskiej”, Umberto Ortolani – włoski finansista, pełniący jednocześnie funkcje ambasadora zakonu w Urugwaju. Gdy w początkach lat osiemdziesiąt wybuchł we Włoszech skandal związany z wpływową w I Republice lożą masońską P2, która rozciągała swoje macki na niemal całą biorącą udział w „demokratycznej grze sił” scenę polityczną oraz ze spektakularnym krachem Banco Ambrosiano, wyszło na jaw, że Ortolani ma bliskie powiązania z mistrzem loży Umberto Gellim. W efekcie cała sprawa zakończyła się uznaniem Ortalaniego winnym udziału w malwersacjach finansowych i skazaniem go na karę 19 lat pozbawienia wolności, co niewątpliwie nie przysporzyło popularności zakonowi.

Reprezentanci drugiego nurtu, który umownie można określić zachowawczym, optują za podtrzymywaniem tradycyjnego charakteru religijnego zgromadzenia, co oczywiście w ramach struktur Kościoła Vaticanum II nie jest sprawą łatwą.

Przyznaje to również, w niezwykle wyważonych słowach, autor, konstatując:

Kościół (posoborowy – przyp. T. W. N.) stwarzał wszakże, ogólnie rzecz biorąc, klimat niepomyślny dla zakonu, który łączy swe powołanie z tradycją rycerską. Ikonoklastyczna ortodoksja, jaka przeważała jeszcze kilka lat temu w kręgach kościelnych, była zarówno niechętna samemu istnieniu zakonu maltańskiego, jak i nieprzyjazna jego członkom, co w pewnym stopniu wpłynęło na sferę liturgii. Chociaż oficjalnie zakon ograniczył rolę łaciny w swych rytuałach religijnych, wielu z jego kapłanów wolało zachować mszę trydencką dla uroczystości prywatnych.

Dla zobrazowania powyższego wywodu w ostatnim rozdziale omawianej książki przywołana została postać francuskiego kapelana zakonu, prałata Franciszka Ducaud-Bourgeta, związanego w ostatnich latach swego życia z Bractwem Św. Piusa X. Zasłynął on w 1955 r. jako poczytny autor dzieła noszącego tytuł La Spiritualité de l’Ordre de Malte, a będącego traktatem poświęconym duchowości maltańczyków.

We wczesnych latach siedemdziesiątych – relacjonuje Sire – jego prywatna msza w kaplicy Hôpital Laënnec w Paryżu, gdzie był kapelanem, poczęła przyciągać coraz więcej wiernych, a kiedy przeniesiono ją do Salle Wagram na rue Montenotte, liczba biorących w niej udział ludzi wzrosła do tysięcy. W rezultacie spowodowało to spór z episkopatem, który zapewniwszy lud Boży, że stanowczo domaga się radykalnej rewizji liturgii, był rzecz jasna oburzony, kiedy tenże lud dał wyraźnie do zrozumienia, że woli modlić się w dawnym stylu. Ω

Wszystkie cytaty, poza wyszczególnionymi w osobnych przypisach, zostały zaczerpnięte z: M. Barber, Templariusze, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa, 2000, ss. 367 oraz H. J. A. Sire, Kawalerowie Maltańscy, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa, 2000, ss. 487.

Przypisy
1. Anonima dzieje pierwszej krucjaty albo czyny Franków i pielgrzymów jerozolimskich, Warszawa-Kraków, 1984, s. 19-20.
2. Cyt. za: R. Pernoud, Templariusze, Gdańsk, 1995, s. 14.

https://www.piusx.org.pl

Trzecia (?) „zdrada Zachodu”



Koniec „operacji specjalnej”, zwanej do niedawna przez polskich polityków „naszą wojną”, zależy – jak nigdy w historii, od … władz izraelskich.

Powtórzę jeszcze raz dość oczywisty pogląd, że pozornie bezmyślna (z punktu widzenia obywateli Izraela) wojna z całym Bliskim Wschodem ma na celu wplątanie USA w obronę Izraela, czego skutkiem ubocznym (ale niezbędnym), jest zakończenie wsparcia Waszyngtonu dla władz w Kijowie.

Będzie to również dobry pretekst: toczy się w końcu obiektywnie „dużo ważniejsza wojna”, jej USA nie będą mogły przegrać, czyli być może powtórzyć scenariusz afgański, tyle że w innej części świata muzułmańskiego. Dla zachodnich sojuszników USA, w tym zwłaszcza dla Starej Europy, jest to scenariusz jak najbardziej pożądany, bo „światowe przywództwo” będzie dzięki temu dużo mniej uciążliwe i osłabnie konflikt, z którego będzie się można łatwiej wydostać.

Wojny amerykańskie są długotrwałe, drogie i obiektywnie bezsensowne z perspektywy amerykańskiej. Istotą strategii w tychże wojnach jest ich przeciąganie na tyle długo, aby „podrzucić” następcom polityczną klęskę ich zakończenia. Tak było w przypadku Wietnamu, Iraku i ostatnio Afganistanu. Konieczność nieuchronnej ucieczki z Kabulu podrzucono Joe Bidenowi, który już przejdzie do historii jako autor tej klęski. To będzie jego twórczy wkład w historię USA – ma już on trwałe miejsce w podręcznikach.

Nielubiany przez Starą Europę Donald Trump – jeśli wygra w listopadzie 2024 roku – jest wymarzonym kandydatem do podobnej roli: ma zaangażować USA w wojnę na Bliskim Wschodzie i prowadzić ją cierpliwie do końca swojej kadencji po to, aby podrzucić to kukułcze jajo swojemu następcy (albo następczyni). A co będzie potem? Nieważne, bo czy ktoś tam myśli kategoriami długiego okresu? Liczy się to, co będzie jutro, a tak naprawdę dziś.

Najważniejszym wrogiem obecnych i przyszłych władz w Waszyngtonie (i nie tylko) jest zdegradowana społecznie i ekonomicznie biedota. Dopóki można skierować jej nienawiść na równie biednych emigrantów, władza ma przewagę i może odgrywać rolę arbitra, a przede wszystkim załatwiać interesy lobbystów.

Z tego też powodu będziemy słyszeć o „rozwiązywaniu problemów migrantów” a wiadomo, że jest to „problem trudny” i musimy długo czekać na pozytywny finał tej polityki. I doczekamy się, a wówczas przyjdzie czas SPEŁNIENIA dla wszystkich. Biała i czarna biedota ma w to wierzyć i odczepić się od klasy politycznej, która musi pilnować swoich spraw i nie chcę, aby jej w tym przeszkadzano.

Jeśli dla kogoś (zwłaszcza wychowanego na filmach o Bondzie i Rambo) jest to obraz bolesny i co najważniejsze –„antyamerykański” (najcięższe oskarżenie nad Wisłą), to polecam zaniechanie dalszej lektury, bo może być zbyt trudna.

Klasa polityczna (nie tylko w USA) jest po to, aby bogacić się dzięki najważniejszej zdobyczy jaką jest władza, którą z istoty „sprawuje” w swoim interesie lub swoich miejscowych lub zagranicznych protektorów. A wzniosłe słowa o „ojczyźnie” i „interesie publicznym” są tylko po to, aby ktoś w nie uwierzył i nie interesował się tym, czym nie powinien.

A jak się miewa nasza „należąca (bez reszty) do Zachodu” klasa polityczna? Czy „światowe przywództwo” może aż tak zawieść jej zaufanie? Czy będzie musiała przetrawić kolejną „zdradę Zachodu”? Czy da sobie z tym radę?

Jestem spokojny o jej kondycję, choć nie w całości. Ci, którzy naprawdę uwierzyli w bezwarunkową i pełną determinacji postawę „światowego przywództwa” w obronie obecnych władz w Kijowie, mogą przeżywać trudne chwile zwątpienia.

Tu skutki brania na poważnie filmowych przygód Rambo mogą być jednak dość szkodliwe. Mogą się oni nie pozbierać i przejść (ku naszej uciesze) na polityczną emeryturę. Reszta ucieknie z tonącego okrętu.

Już widzimy pierwsze symptomy rejterady: ani słowa o: „naszej wojnie”, „bezwarunkowym poparciu dla walczącej Ukrainy” oraz o „Zjednoczonym zachodzie” i „rozpadzie Rosji”.

Osieroceni lub porzuceni politycy będą szukać nowego przywództwa, chwytając się nowych klamek, a nowe, wiernopoddańcze adresy będą jeszcze bardziej żałosne. Może już czas na polityczną emeryturę zdradzonych przez Zachód?

Prof. Witold Modzelewski
https://myslpolska.info/

Nagranie ujawniające starcie aktywistki ze Strażą Graniczną wywołuje poruszenie internautów

 

Nagranie ujawniające starcie aktywistki ze Strażą Graniczną wywołuje poruszenie internautów


W ostatnich dniach w mediach społecznościowych pojawiło się nagranie, które przedstawia starcie aktywistki z funkcjonariuszami Straży Granicznej. 

Nagranie udostępnione przez profil „Służby w akcji” na platformie X (dawniej Twitter) stało się viralem i wzbudziło szerokie dyskusje dotyczące problemu nielegalnej imigracji oraz postawy niektórych aktywistów wobec organów ochrony prawa.

Incydent: Eskalacja przy kontroli drogowej

Do zdarzenia doszło podczas rutynowej kontroli drogowej, kiedy funkcjonariusze Straży Granicznej zatrzymali pojazd, w którym przebywał nielegalny imigrant. Na nagraniu widzimy, jak aktywistka broniąca imigranta domaga się od funkcjonariuszy, aby na miejscu podpisali pełnomocnictwo, co wzbudziło ich sprzeciw. Strażnicy wyjaśniali, że takie formalności mogą zostać dopełnione dopiero w placówce Straży Granicznej. W odpowiedzi aktywistka wykazywała agresywne zachowanie, kopiąc, szczypiąc i obrażając strażników.

Szerszy Kontekst: Wsparcie dla imigrantów

Jak podkreślono we wpisie na profilu „Służby w akcji”, niektórzy aktywiści nie tylko przewożą imigrantów przez granicę, ale także dostarczają im telefony, ubrania oraz jedzenie. Współrzędne takich „paczek pomocowych” są następnie wysyłane imigrantom przez aplikację Signal.

Reakcja polityków i apel o wsparcie dla funkcjonariuszy

Nagranie z incydentu wywołało liczne komentarze, w tym apele do polityków i przedstawicieli różnych ugrupowań. Wśród wezwań pojawił się postulat, aby funkcjonariusze Straży Granicznej mogli liczyć na większe wsparcie ze strony państwa. We wpisie wspomniano polityków, takich jak Władysław Kosiniak-Kamysz, Tomasz Siemoniak i Maciej Duszczyk, sugerując, że aktywiści powinni ponosić konsekwencje swoich działań.

[Wygląda na to, że bycie „aktywistką” zwalnia od odpowiedzialności karnej i przy okazji od spałowania i skucia – admin]

Profil „Służby w akcji” zwrócił się również do władz Straży Granicznej, aby prawnie wspierały swoich funkcjonariuszy i zapewniły im poczucie bezpieczeństwa podczas pełnienia obowiązków służbowych: „Straż Graniczna powinna wspierać prawnie funkcjonariuszy, oni muszą wiedzieć i czuć, że przełożeni w takich sytuacjach są za nimi” – czytamy we wpisie.

Funkcjonariusze w obliczu odpowiedzialności prawnej

Jednym z kluczowych aspektów omawianego incydentu jest konieczność nagrywania przez funkcjonariuszy swoich działań. Zdarzenie to zostało zarejestrowane przez jednego z funkcjonariuszy nie w celu osobistego użytku, ale jako dowód, że wszelkie działania podejmowane były zgodnie z prawem.

Jak podkreślono, nagrania te mają chronić funkcjonariuszy przed oskarżeniami, które aktywiści często zgłaszają do prokuratury. Obecnie działa specjalny zespół prokuratorski do oceny zachowań funkcjonariuszy Straży Granicznej, co wzbudza dodatkowe obawy wśród funkcjonariuszy.

W nagraniu zamieszczonym na profilu „Służby w akcji” napisano: „Cholernie przykre, że musi on nagrywać w obawie przed zarzutami zamiast być pewnym, że przełożeni i Państwo Polskie stanie za nim murem”.

Reakcje Społeczności Internetowej

Publikacja nagrania wywołała lawinę reakcji w mediach społecznościowych. Komentarze użytkowników podkreślają podzielone opinie – jedni popierają działania aktywistki i jej zaangażowanie w pomoc imigrantom, podczas gdy inni wyrażają poparcie dla działań Straży Granicznej i apelują o wsparcie prawne dla funkcjonariuszy.

W szczególności wielu użytkowników wyraża oburzenie faktem, że funkcjonariusze są zmuszeni rejestrować swoje działania, aby bronić się przed ewentualnymi zarzutami.

Analiza sytuacji: Czy polska Straż Graniczna otrzymuje wystarczające wsparcie?

Omawiana sytuacja rzuca światło na dylematy związane z ochroną granic w Polsce. Rosnąca liczba nielegalnych przekroczeń granicy stawia Straż Graniczną w sytuacjach trudnych, wymagających nie tylko siły fizycznej, ale i odporności psychicznej. Czy obecny system wsparcia prawnego i organizacyjnego jest wystarczający, aby funkcjonariusze mogli skutecznie wykonywać swoje obowiązki, nie obawiając się o konsekwencje prawne?

Przypadki takie jak ten mogą wskazywać na potrzebę przeglądu procedur oraz na konieczność podjęcia działań, które zagwarantują funkcjonariuszom większe wsparcie ze strony państwa.

Wnioski

Incydent ten jest kolejnym przykładem, jak napięte mogą być relacje między aktywistami a służbami państwowymi. Z jednej strony mamy osoby zaangażowane w pomoc migrantom [ha ha ha! – admin] , z drugiej – funkcjonariuszy, którzy są zobowiązani do przestrzegania prawa i obrony granic państwa.

Wzrost napięcia między tymi grupami może wskazywać na potrzebę wypracowania kompromisowych [sic! – admin] rozwiązań oraz lepszej komunikacji pomiędzy aktywistami a organami ścigania.

Jednocześnie debata ta jest ważnym sygnałem, że dla zachowania spokoju społecznego konieczne jest zrównoważenie interesów wszystkich stron – migranci, aktywiści oraz funkcjonariusze powinni działać w ramach prawa, przy jednoczesnym poszanowaniu zasad i wartości, które obowiązują w państwie prawa.

https://twitter.com/i/status/1852429679988486391

Służby w akcji 👮
@Sluzby_w_akcji

❗️Aktywistka atakuje strażników granicznych, broniąc nielegalnego imigranta. Całość zaczęła się od kontroli drogowej, w pojeździe aktywistów był nielegalny imigrant. Aktywistka kopała, szczypała i ubliżała strażnikom granicznym. Aktywiści oferują nie tylko podwózki imigrantom, ale także zostawiają im w różnych punktach telefony, ubrania i jedzenie. Współrzędne paczek wysyłają imigrantom przez komunikator Signal. Rozwiązanie problemu jest proste: Panie

, zamiast apelować poprzez media do aktywistów, by zachowywali się grzecznie, proszę zacząć wymagać, by zaczęli odpowiadać karnie. Panie

, proszę wydać szefostwom służb polecenia, by każdy ujawniony przypadek taki jak na poniższym filmiku kończył się zatrzymaniem, przesłuchaniem i postawieniem zarzutów. Pobłażanie aktywistom tylko ich zachęca. Panie

proszę przestać w mediach pochwalać działania aktywistów.

powinna wspierać prawnie funkcjonariuszy, oni muszą wiedzieć i czuć, że przełożeni w takich sytuacjach są za nimi. Prosimy o RT!

https://legaartis.pl

 

Parczew, głupcze, Parczew! Dopuszczenie wolności religijnej jest dogmatem diabelskim.

Bezkarność i wolność, które różne wyznania zasłaniały w Polszcze, ośmielała w zaszczepieniu i krzewieniu nauki swej i tych, co świeżo przez samychże Dyssydentów prześladowani i potępieni zostali. 

Mniemanie ledwo nie powszechne obrońców wszelkiej nowości, iż każdemu wolno wierzyć i sądzić o Wierze swej i moralności; tłumiło wszelkie wnioski, obalało prawidła, które Religia i zdrowa polityka, przeciw tej nieograniczonej wolności wystawiała. Nie chciał nikt jako Obywatel zastanowić się nad owym mówcy i polityka rzymskiego wyrokiem, który wolność osobistą sądzenia o Religii za źródło zamieszek i zguby Rzeczypospolitej poczytał.

„Non debet esse liberum cuiquam de Religione judicium, quod haec libertas, magnam pariat perturbationem atque perniciem Reipublicae”(Cicero, Lib 2 de Legibus).

[Nikt nie powinien mieć swobody w osądzaniu religii, ponieważ wolność ta rodzi wielkie niepokoje i zniszczenie Republiki” (Cyceron, księga 2 Praw).- przyp. red].

Zygmunt II August

Nie pomniał nikt na przestrogę Platona, najdawniejszego Republikanta, który założywszy Religią za kamień węgielny związków cywilnych, nie tylko szczególniejszą na całość jej zaleca baczność, ale nadto wszelką w niej odmianę, za poprzednika rewolucyi rządowej naznacza.

„Omnis humanae societatis fundamentum convellit, qui Religionem esse tollit, aut ex animis hominum evellit … Religionem esse fundamentum Reipublicae: Itaque potissima, de ea constituenda cura Reipublicae esse debet … Non posse immutari Religionem absque magna Reipublicae immutatione”. (Plato lib.10 de Replca Et lib.4 de Legibus).

[„Niszczy podstawy całego społeczeństwa ludzkiego, kto odbiera religię lub wykorzeni ją z umysłów ludzkich… Religia jest podstawą Republiki: Dlatego najważniejszą troską Republiki musi być jej ustanowienie… Religii nie można zmienić bez wielkiej zmiany Republiki”. Platon księga 10 Replik i księga 4 Praw – przyp.red].

Najmniej zaś podobno w względzie Chrześcijańskim baczono na zdanie współczesnego Bezy, którego w tej mierze wyrok tym większe zastanowienie sprawić był powinien, że tegoż czasu z powodu nieograniczonej dla Dyssydentów wszystkich w Polszcze wolności, wydany. Oto pamiętne słowa jego:

„Libertatem conscientiae permittere, sinere unumquemque, si vellet perire, mere diabolicum dogma est. Et haec est illa diabolica libertas, quae Poloniam et Transylvaniam, hodie tot pestibus implevit, quas nullae alioqui sub sole Regiones tolerarent.” (Beza in Epist. Theolog.).

[„Pozwolenie na wolność religijną, pozwolenie każdemu na zgubę, jeśli chce, jest czysto diabolicznym dogmatem. I to jest ta diabelska wolność, która napełniła dziś Polskę i Siedmiogród tak wieloma plagami, których żaden inny kraj pod słońcem nie tolerowałby”. (Beza w Epist. Theolog.)- przyp.red]

W rzeczy samej to ta wolność sumienia, ta obojętność władzy rządowej względem panującej religii, otworzyła granice polskie najbezbożniejszym Nowatorom, gdy same sąsiedzkie narody, już nas nauczyć były powinny, kto z nich cierpiany być miał, kto za gorszącego i bezbożnego poczytany! Gdy smutne a świeże przykłady dostatecznie ostrzegały, co za skutki zlać się miały na Ojczyznę z powszechnej tolerancyi!

Prawdy te, tyczą się szczególnej Sekty Anababtystów albo Nowochrzczeńców. Wygnani oni z Westfalii i Hollandyi, za buntownicze przeciw rządowi maksymy, nie zyskali nigdzie pewnego przytułku. Polska jedna obiecywała im obfite z swej nauki żniwo, bo rozrzucone dawniej przez Gonezusza o Chrzcie S. pismo, zamiast mocnego, jak po Chrześcijanach spodziewać się należało odporu, zyskało wkrótce swych obrońców, między któremi Stanisław Pakleski Lubelski, Maciej Albinus, Iwanowicki Pastorowie, pierwsi liczą się (Synod Brzeski Kujawski i Węgrowski. R 1563 naukę Anababtystów potwierdza).

Naprzód więc Sekta ta, w Kujawach szerzyć się poczęła; a wszczęta między Marcinem Czechowiczem Anababtystą i Mikołajem Wędrogowskim o Chrzest niemowląt kłótnia, pierwszy raz Synodalnie w Brześciu była roztrząsana. A że na zjeździe owym, mało bardzo Pastorów Litewskich liczono, a nauka ta coraz mocniej w Litwie szczerzyła się; Lutomirski Kościołów Małopolskich Superintendent zwołał w tymże roku Synod do Węgrowa, aby wspólnie spór tak wielkiej wagi rozwiązany został.

W czasie więc wyznaczonym przybyło więc do Węgrowa 47 Pastorów, Szlachty możniejszej kilkunastu, Hieronim Filipowski Prezesem obrany. Wprawdzie listy od Kiszczyny Wojewodziny Witebskiej, od Anny Radziwiłłowny, od Szydłowskiego, Lubelskiego, Brzeskiego, Chełmskiego i Podgórskiego zgromadzeń, upominały wszystkich, aby nic nowego stanowić nie ważyli się, coby Pismu Świętemu sprzeciwić się, a schizmą bliską grozić mogło. Ale przemogła Nowochrzczeńców strona, wsparta kredytem i powagą Prezesa.

Nic nawet nie pomógł opór i protestacya Zgromadzenia Wileńskiego. A lubo nieśmiano odrzucać całkiem wiary o Sakramencie Chrztu Św. ani potępić zwyczaju brania i dawania go podług odwiecznych Kościoła obrządków; nie naganiano przecież tych, którzy Chrzest niemowląt (Pedobaptismum) odrzucali, ochrzczonych w dzieciństwie na nowo chrzcili i sam tylko Chrzest Katechumenów, czyli w latach dojrzałych dany i przyjęty, za ważny być mienili.

Tak najbezbożniejsza w świecie Sekta, mało co od wiary żydowskiej i tureckiej różna, z największą łatwością miejsce w Polszcze naszej znalazła!

Trudno wprawdzie było rządowi zapobiec, aby pierwsi jej apostołowie nie wcisnęli się w granice tak obszernego państwa; ale było w mocy tego zjazdu, który na ów czas nad prawami i panującą religią przewodził, odrzucić naukę ich i z kraju wywołać. Było to nawet interesem tak licznego zgromadzenia, odwołać się przeciw temu karcerstwu, aby pierwiastkowe swoje Wyznania, bądź Auszpurgskie, bądź Szwajcarskie w całości zostawić.

Nieszczęściem, były to owe czasy, w których nikt początkowej swej nauki nie trzymał się. Każdy ją reformował, każdy rozprzestrzeniał! Już 32 sekt oddzielnych w Polszcze liczono: a wśród Narodu, który dla wszystkich Wyznań był otwarty, owi pierwsi mniemani Reformatorowie, Luter, Kalwin, Zwingliusz, Serwet, Socyn, Munster, ledwoby kogo znaleźli, któryby czystą i nieskazitelną naukę ich wyznawał i popierał.

Zjazd Piotrkowski r. 1565 przemaga nad Aryanami Nowochrzczeńcami).

Znali to dobrze sami Dyssydenci. Patrzeli wszyscy na okropne skutki nieograniczonej tolerancyi; a dostrzegając, iż wyroki synodalne zbyt były słabe w przedsięwzięciu i utrzymaniu tych prawideł, któreby spory toczące się rozstrzygały; bo i najsurowsze zakazy żadnej prawie nie miały powagi i exekucyi; umyślili zatem powierzyć przyjacielskiej rozmowie i ugodzie wszczęte przez Aryanów o Wierze kłótnie.

Sejm Piotrkowski w r. 1565. złożony, czas i miejsce ku temu zamiarowi wskazywał najsposobniejsze. Stanęli z strony Aryanów Grzegorz Pauli Senior Krakowski, Grzegorz Schomanus Pastor Lubelski, pod przewodztwem Filipowskiego, a protekcyą Jana Lutomirskiego Podskarbiego, Niemojewskiego Sędziego Inowrocławskiego, Lutomirskiego Sekretarza Królewskiego i Superintendenta Kościołów Małopolskich.

Z strony przeciwnej wysadzeni byli do zarzutów i odpowiedzi Sarnicki, Discordia, Jakób Sylwiusz, Jan Rokita, Krzysztof Trzecki. Za sędziego zaś Jan Firley Wojewoda Lubelski, Jan Tomicki Kasztelan Gnieźnieński, Jakob Hrabia Ostrorog, pod prezydencyą Stanisława Myszkowskiego Kasztelana Sandomierskiego, przybrani.

Pióro z tej strony Dłużewski, z tamtej Romeusz trzymali. Gdy przyszli do rozprawy, zabrawszy głos imieniem Aryanów Pauli, nie wzdrygnął się w tak poważnym i licznym posiedzeniu najbezbożniejszych przeciw Trójcy Świętej wyzionąć maxym. Śmiał dowodzić, że Wiara o tej tajemnicy, nie tylko Pismu Świętemu, ale i nauce pierwszych po Chrystusie wieków przeciwi się, i że składy Apostolskie i Atanazyusza, równo dziś jak w czasie zjawienia swego, zaprzeczone i krytykowane być mogą i.t.d.

Bluźnierstwa tak jawne, sprawiły powszechne na pierwszym posiedzeniu pogorszenie, a wstrzymana odpowiedź wróżyła Aryanom pewną wygraną. Atoli strona Lutrów i Kalwinów, porozumiawszy, iż przekonać żadną miarą nie mogła tych, którzy powagę Pisma, i naukę pierwiastkowego Kościoła całkiem odrzucali; ani było nadziej, aby z tak zaciętemi najbezbożniejszej nauki obrońcami, do jakiegokolwiek umiarkowania przyjść mogło; przeto na drugim posiedzeniu, zamiast odpowiedzi, sam dekret przez Myszkowskiego i Firleya ułożony ogłoszono, mocą którego wieczne milczenie w tym sporze nakazane, a dla umorzenia szerzącego się między Wiernymi zgorszenia, pokątne nawet rozmowy i desputy zabronione.

Sejm Parczewski Lubelski wywołuje Aryanów z kraju r. 1564 i 1566).

Upokorzeni w ten sposób powtórnie Aryańscy stronnicy, gdy ani na Synodach, ani na zjazdach przyjacielskich pomyślnego dla siebie zyskać nie mogą wyroku, umyślili wytoczyć swą sprawę przed Stany. Już na Sejmie Parczowskim r. 1564 zapadło było przeciw nim surowe wygnania prawo; lecz że to właściwie cudzoziemców tyczyło się; krajowi zaufani w liczbie i mocy przyjaciół nie tylko go do siebie stosować nie chcieli, ale nawet sporem swym i dysputami obrady seymowe zatrudnić poważyli się.

Nie pierwsza to wprawdzie owych czasów była praktyka. Utyskuje na nię Zygmunt August we wspomnionym Parczewskim edykcie; utyskiwali razem wszyscy, którzy nad smutnemi tego bezprawia wypadkami zastanawiali się! Ale trudno było tamować skutki, nie zapobiegłszy dzielności ich przyczyn. Nie można było odmówić tego względu Aryanom, z którego inne Wyznania po tylekroć korzystały.

Przyszło więc do rozprawy z obustron najżwawszej; wywody i odwody z największą na przemian zaciętością czyniły się; a jak pospolicie w podobnych zdarza się utarczkach, jedni drugich za heretyków, za odszczepieńców i bałwochwalców ogłosili. Zgoła rozpoczęte owe obrady przez dysputę szkólną, na potwarzach i zobopólnych niechęciach zakończyły się.

Szczęściem to wielkim było dla Wiary panującej, że jeszcze ta bezbożnna Sekta nie znalazła dosyć przyjaciół i obrońców! Szczęściem nie mniejszymi dla całego kraju, że ci, co Sejm ów składali, jeszcze tym jadem zarażeni nie byli, który już tysiączne otruł był serca!

Potępiono zatym powtórnie Aryanów, naukę ich za bezbożną i tolerancyi niegodną ogłoszono, a rygor wygnania w przeciągu miesiąca jednego pod karą śmierci i konfiskaty, na Sejmie Parczowskim, do samych tylko cudzoziemców stosowany, dekretem niniejszym i do krajowców rozciągniono.

Dzieło to własne było Kardynała Hozyusza, wstrzymał on powagą i kredytem swym, mimo otwartego prześladowania, zapędy Króla i Stanów. Dopomogli mu gorliwsi o prawa Religii panującej Biskupi; a i ci, którzy obojętniej na dobro jej patrzyli, odebrawszy świeżo upominalne od Piusa V listy, odmówić dla niej swej pomocy nie mogli.

Wyrok Lubelski najwięcej obchodził Filipowskiego jawnego Sekty Aryańskiej obrońcę. Związki z Komorowską wdową po Myszkowskim Kasztelanie Wieluńskim, poniechęciły go z pozostałemi bracią. Już nawet Marszałek Nadworny nakłonił Króla, aby świeże prawo na nieposłusznym dopełnił, gdyby Zamojscy, Cichowscy i Gnoińscy przez inne śluby z obwinionymi skoligaceni, nie przebłagali Króla.

Atoli gdy z jednej strony zapadłe prawo z większą coraz stałością stronę Katolików i Trynitarzów popiera; z drugiej fanatyzm przy uporze i zaciętości wszystkim gardzić przedsiębierze, aby celu swego dopiąć; musiał i Filipowski ulec na czas okolicznościom, a nie znajdując pewnego dla siebie w kraju przytułku, wyniósł się na Wołoszczyznę, gdzie Jakób Hospodar, Sekcie Aryańskiej przytułek ofiarował.

Usprawiedliwienie wyroków Sejmu Parczowskiego i Lubelskiego.

Tu podobno niejeden pomyśli: jakim prawem zgromadzone w Parczowie i Lublinie Stany , mogły rokować w sprawie sobie obcej; jaką mieli moc na poznanie i roztrząsanie sporu najistotniejszej Wiary naszej tajemnicy tyczącego się, jaka jest o bóstwie i wcieleniu Słowa przedwiecznego, o Wierze w Ducha Św, o Sakramencie Chrztu i innych artykułach , albo wspólnie i pojedynczo przez Aryanów zaprzeczonych.

W samej rzeczy byłoby to nad granicę władzy świeckiej, a z ujmą jawną najwyższej Zwierzchności duchownej, gdyby wyroki takowe, aczkolwiek święte i doskonałe, oddzielnie i bez wiedzy Duchowieństwa zapadły; tym bardziej gdyby się tyczyły odmiany nauki przez panującą Wiarę podanej.

Lecz gdy to, co na Parczowskim i Lubelskim Sejmie zaszło, z wiadomością i radą przytomnych tam Biskupów nastąpiło; gdy ogłoszone dekreta nie miały w celu przyjęcia nowej nauki, ale zagruntowanie i umocnienie prawdziwej i nieskażonej przodków Wiary, a mianowicie, usunięcie tych wszystkich sideł, któreby ją skazić, a Naród wewnątrz zakłócić i poniechęcic mogły; był zatym Król z zgromadzonemi Stanami mocen rokować w tym sporze: stan Duchowny tam przytomny powagę jego popierał; a idąc za przykładem pierwszych Chrześcijańskich Monarchów, był nawet obowiązany, zapewnić cały naród o swej ku panującej Religii przychylności i niedostępności.

Concilium tryudenckie przez Króla i Stany na Sejmie Parczowskim przyjęte.

W czasie tak długich i uporczywych między religią panującą i różnemi Nowatorami w Polszcze utarczek; ukończał Kościół święty rozpoczęty w r. 1545 Synod, a dokonał go szczęśliwie w r. 1563 w Trydencie.

Jeszcze roku 1550 zachęcał Juliusza III Zygmunt August, aby tak chwalebnego poprzednika swego Pawła II przedsięwzięcia, nie zaniedbywał: ale sława ta Piusowi IV przeznaczona. Ten r. 1561 rozesławszy po całej Europie swych posłów, Panów Chrześcijańskich w związku z Kościołem rzymskim trwających, do wspólnej około dobra Religii rady upominał, tym zaś, którzy się już od niego odstrychali, ochoczą do pojednania i umiarkowania zachodzących sporów, ofiarował gotowość …

Do Polski w tym celu zesłany był Jan Kanobiusz. Przyjął go z uprzejmością Zygmunt i do ukończenia Concilium wszelką od siebie, narodu całego i Duchowieństwa pomoc zaręczył. Atoli gorująca pod ów czas Dyssydentów strona, nie dozwoliła Duchowieństwu naszemu tej na owym zjeździe cząstki, którąby pewnie z chwałą narodu i dobra Kościoła pozyskali, gdyby równie liczno jak innych krajów Biskupi zasiadać na nim mogli. Dwóch tylko tam Biskupów Polskich liczono, Stanisława Hozyusza, kardynała, Biskupa Warmińskiego i Walentego Herburta Biskupa Przemyskiego.

Wszakże jak pierwszy iż dobrze w Europie z dzieł swych znany, zastępując z drugiemi Papieża w urzędzie Legata, całą Hierarchię Kościelną w Trydencie zgromadzoną swym rozumem, cnotą i roztropnością zadziwiał: tak drugi w dopełnieniu obowiązków posła, od Króla i całego Narodu wysłanego, umiał pogodzić powagę charakteru swego z swym powołaniem. Obydwa zaś zatwierdzili owo wysokie o całym Duchowieństwie Polskim mniemanie, jakie już dawno o nim od całej Europy było powzięte.

Kommendoni Legat Piusa IV. Jego Posłannictwa przyczyny.

Właśnie pod ów czas, gdy obrady Trydenckie najpomyślniejszym szły torem; gdy troskliwość i prace całego Synodu, raczej do exekucyi zapadłych praw, niż do ukończenia onychże rozciągały się; rzeczy Kościoła Polskiego w najkrytyczniejszym znalazły się stanie.

Kredyt Dyssydentów, po zawieszeniu Juryzdykcji Duchownej, wzmagał się na dworze codziennie; przemoc tychże, publicznemi obradami kierowała. Duch niezgody i stronniczości między Duchowieństwem wzmagał się, a przemagające zdanie, aby Synod nacyonalny, toczące się między religią panującą i różnemi Wyznaniami spory rozwiązał, najsmutniejszemi groziło wypadkami.

Z tych to powodów Pius IV wysłał do Polski Franciszka Kommendoniego Biskupa Kameryneńskiego w charakterze Legata. Odbyte przezeń chwalebnie w Portugalii, Anglii, Wiedniu i po całych prawie Niemczech legacye, powszechną mu sławę i zaufanie zjednały, a nauka roztropnością i doświadczeniem poparta, najlepsze o skutkach niniejszego posłannictwa czyniły nadzieje. Jakoż nie zawiódł się na swym wyborze Papież. Pozyskał on wkrótce zaufanie Króla, pojednał te umysły, które przez zobopólną niechęć i do rzeczy nowych skłonność, najwięcej panującej Wierze groziły; odwrócił Króla i Duchowieństwo od zwołania Synodu, a do owego na Sejmie Parczowskim przeciw Aryanom dekretu, najwięcej przyłożył się.

Pius IV donosi o ukończeniu Concilium Trudenckiego.

We dwa miesiące po przybyciu do Polski Kommendoniego, Synod Trydencki zakończył się. Po zatwierdzeniu tegoż w roku 1564 najusilniejszym Papieża było staraniem, aby dekreta jego przez chrześcijańskie narody przyjęte zostały. Tym celem pisał on do wszystkich Monarchów i Metropolitów: zachęcał pierwszych, aby w tym pomocą i powagą swoją Zwierzchności duchowej dopomagali; drugich upominał, aby nieodwłocznie zwołali Synod, i na tym zapadłe dla całego Chrześcijaństwa dekreta ogłosili i do exekucyi przyprowadzić starali się.

Zaświadcza o takowych Papiezkich listach, do Zygmunta i Prymasa Uchańskiego danych Rajnald. Ale jeszcze nadto burzliwe były rzeczy Kościoła Polskiego, aby tak chwalebnym i usilnym Papieża żądaniom natychmiast zadosyć stało się: jeszcze zbyt odległa była dla Polski ta szczęśliwa epoka, która jej spokojność i jedność zaręczała, pomimo najuroczystszegeo ustaw Trydenckich przez władzę rządową, jako się zaraz niżej okaże, przyjęcia.

Pracował wprawdzie nad tym codziennie Kommendoni, pomagał mu niemało Hozyusz Kardynał za powrotem swym z Trydentu. Ale cóż, kiedy obydwa tam najwięcej doznawali odporu, gdzie się najdzielniejszej spodziewali pomocy, a ułatwione ku temu z strony Króla i Stanów świeckich przeszkody, w dwójnasób przez Prymasa i jego przyjaciół powiększyły się.

Kommendoni odbiera z Rzymu księgę praw Trydenckich. Te na Sejmie Parczewskim przyjęte r. 1564.

W takowym rzeczy stanie, odebrał Kommendoni nadesłaną sobie od Papieża księgę praw Synodu Trydenckiego. Bawił on podówczas w Heilbergu u Hozyusza. Z tym naradziwszy się, i osądziwszy, iż jeszcze nie był czas, aby o swym zleceniu Prymasowi i całemu Duchowieństwu doniósł; przedsięwziął ubiec Króla, w nadziei, iż ten powagą swoją skłoni Stany do jednomyślnego praw Synodalnych przyjęcia.

Puszcza się więc do Parczowa, gdzie król sejmował. Przybycie jego nagłe, dziwiło wielu, powodu nikt nie dościgał, bo się nikomu zawierzyć nie śmiał. Sam nawet więcej wątpił, niż sobie tuszyć mógł o pomyślnym przedsięwzięcia swojego skutku. Mimo te względy, udaje się on prosto do Króla, donosi o odebranym od Papieża zleceniu, przekłada Wiary panującej i całego narodu interes, wystawia przyjęcie praw Synodalnych za jedyne przeciw zamieszkom wewnętrznym lekarstwo, twierdzi nakoniec, iż nie tylko z powodu pewnej a wiecznej chwały, ale i ze względu własnego interesu, przystało i należało Królowi powzięte o sobie przez Ojca Świętego nadzieje uiścić, a przykładnej w tej mierze wielu Monarchów ku Kościołowi Świętemu powolności naśladować.

Rzecz dziwna, a prawie cudowna, że tak krótka rozmowa, mogła przynieść najpożądańszy skutek! Że Zygmunt zbyt obojętny dotychczas względem tego wszystkiego, co się religii panującej i powagi Kościoła Rzymskiego dotyczyło, w jednym momencie, najmocniejszym obojga stał się obrońcą! Nie tylko bowiem sam z swej strony zupełnie ustawom Synodalnym oświadczył posłuszeństwo, ale i starania wszelkiego dołożyć przyrzekł, aby te naprzód od Stanów przyjęte, a po tym po całym państwie ogłoszone i exekwowane były niezwłocznie.

Jako nie było to czcze przyrzeczenie, poparł je niebawem skutek. Zostawia Król w swych pokojach Kommendoniego, udaje się na miejsce obrad, donosi o audyencyi posła Papiezkiego, i aby przed stanami stawić się mógł, wysyła do niego dwóch Senatorów. Stanąwszy ten wobec Króla i Stanów z Sekretarzem Gracyanem, który za nim niósł księgę praw trydenckiego Zboru, lubo przewidzieć nie mógł tak solennej audyencyi, tyle przecież uczoną i słodką swoją wymową dokazał, że w jednej prawie godzinie stronników Dyssydenckich ułagodził, obojętnych na stronę Kościoła Rzymskiego skłonił, wielu tkliwością wyrazów rozrzewnił, a całą izbę tak mocno o popartym przez się interesie przekonał, iż najobszerniejsze dowody, pomyślniejszego obiecywać nie mogły skutku.

Przystąpiono za tym do wotów, w czasie których, lubo Kommendoni ustąpić chciał z izby obrad, Król mu dla nieznajomości języka Polskiego zostać pozwolił. Głos Prymasa Uchańskiego miał przyspieszyć rozpoczęte szczęśliwie przez Króla i Legata dzieło. Lecz gdy ten po długich Papieża i całego Synodu pochwałach oświadczył: Iż lubo przysłaną od Ojca Świętego księgę praw Trydenckich odebrać należy; nie wprzódy jednak te do exekucyi podane być mają, póki przez Króla i Sejm roztrząśnione nie będą.

Wniosek takowy oburzył wszystkich Katolików; całe Biskupów Collegium odwołało się przeciw bezprawności założonego warunku, a dowiódłwszy, iż ani Król, ani zgromadzone Stany nie były mocne roztrząsać i sądzić Zboru powszechnego dekretów, o przyjęcie ich i exekucyą jednomyślnie dopraszano się… Może dalsze z obu stron spory zachwiałyby całą tę sprawę: lecz że Król, z powszechnego nieukontentowania na wniosek prymasa przeświadczył się już był o zdaniach całej rady; przeto zabrawszy głos, oświadczył:

„Ponieważ nadto jestem przekonany, że głos Kommmendoniego świeżo słyszany, a tak porządnie, dokładnie i do przekonania ułożony, (pomimo że się nigdy spodziewać nie mógł, aby dziś spośród nas mówić miał)” raczej z natchnienia Boskiego, niż z namysłu lub sztuki wymowy pochodził; znam bydź więc moim obowiązkiem, abym bez wszelkiego zastanowienia dekreta Zboru Trydenckiego przyjął, i ustawom jego powolność i posłuszeństwo zupełne zaręczył”.

Toż samo Król Kanclerzowi swemu powtórzyć rozkazał, księgę praw od Kommendoniego przyjął, doniósł niebawnie Papieżowi, iż najusilniejszego natychmiast dołoży starania, aby te święte ustawy po całym Królestwie szanowane i dopełnione były najprędzej.

Pius IV donosi w Konsystorzu Kardynałom o przyjęciu Concilium przez Polskę.

Ten skutek nadspodzianej Kommendoniego audyencyi: skutek zupełny, bo najobszerniejsze jego życzenia dorównywający, a wszelkie mniemania i troskliwości przewyższający. Miał zaiste on z czego chlubić się i cieszyć: ale daleko większą nowina ta w Rzymie sprawiła radość; bo oprócz, że pierwszy, a podobno jedyny z licznych państw chrześcijańskich Naród Polski, w tak znamienity sposób prawa Trydenckie przyjął i upoważnił; żadnej prawie nie było nadziei, aby w czasie, w którym różnego Wyznania Dyssydenci, siedlisko sobie założyli w Polszcze, i już nie tylko nad panującą Religią, ale i nad prawami Krajowemi górować zdawali się; Król z Narodem, tak prędki i jawny chciał dać dowód swej dla Stolicy Świętej i zgromadzonego niedawno w Trydencie Kościoła, powolność i posłuszeństwa.

Wyznał to sam Pius IV Papież na Konsystorzu dnia 6 października roku 1564 po odebranej tej nowinie, złożonym; doniósł o wszystkim przytomnym Kardynałom: czytane tamże były edykta Zygmunta Augusta, świeżo przeciw Dyssydentom obcym i krajowym ogłoszone. Nie omieszkał Papież uwielbić gorliwości Króla o dobro Religii i przywiązania do Świętej Stolicy, zalecił oraz Protektorom Narodów chrześcijańskich, aby o tym, co się w Polszcze stało, Monarchom swym donieśli i tych przykładem Króla Polskiego, do niezwłocznego przyjęcia Concilium zachęcili.

Tekst z: Dzieje i prawa Kościoła Polskiego przez X. Teodora Ostrowskiego S.P. krótko zebrane, tom III.

https://swietatradycja.wordpress.com

Marsz Niepodległości z kampanią PO w tle



– Żeby pójść, trzeba najpierw trochę poczekać… – powiedziałby Stanisław Anioł. Zanim uczestnicy Marszu Niepodległości zaczną swoje przejście ulicami Warszawy – najpierw swoje rytualne dreptania muszą wykonać politycy. 

To też już taka tradycja: jedni przynoszą wnioski o zgodę na przemarsz, drudzy je odsyłają, potem jeszcze rundka po telewizjach i od papierka do wywiadu, od twitta do pieczątki jakoś schodzi do 11. listopada.

Nie inaczej było i w tym roku. Najpierw prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski musiał zadowolić własny elektorat i udowodnić jaki umie być twardy dla tych wstrętnych nacjonalistów. Potem jednak potrzebował zatroszczyć się i o wyborców innych partii, którzy w przyszłorocznych wyborach prezydenckich w Polsce będą decydować o wyniku II tury, a przecież właśnie Trzaskowski ma się w niej nadzieję znaleźć. Tym należało więc okazać wyrozumiałe oblicze dobrego pana.

Czekając na kolejną budkę

I w taki oto sposób włodarz stolicy swoim zwyczajem chcąc zadowolić wszystkich i wszystkim się przypodobać – wszystkim się naraził.

Bo ostatecznie własne zaplecze, beton i fanatyków Koalicji Obywatelskiej zraził ustępując rzekomej skrajnej prawicy, zaś wyborców Konfederacji czy PiS-u i tak przecież nie pozyskał. Tym bardziej, że spodziewają się oni tym większych utrudnień i prowokacji podczas samego Marszu, przypominając jak pod poprzednimi rządami Platformy Obywatelskiej, 11. listopada 2013 r. podpalono budkę wartowniczą przy ambasadzie Federacji Rosyjskiej w Warszawie, winę próbując zrzucić na uczestników Marszu, gdy tymczasem cała afera okazała się operacją służb specjalnych, działających na polecenie prawej ręki Donalda Tuska, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza.

Również i dziś, po uzyskaniu wymuszonej zgody, w warunkach wojny nerwów może wystarczyć wielogodzinne zablokowanie uczestników Marszu (np. na moście przez Wisłę, jak to się zdarzyło w 2014 r.) czy próba rozwiązania zgromadzenia pod byle pretekstem – by znów życzliwe obecnym władzom III RP telewizje z kraju i ze świata zapełniły się ujęciami zamaskowanych chuliganów z petardami.

Dobrzy ukraińscy naziści vs. źli polscy patrioci

To też już rytuał, który nieodmiennie z największego pokojowego zgromadzenia patriotycznego w Polsce, będącego wzorem dla wielu środowisk w całej Europie – stara się uczynić coś na wzór faszystowskiego marszu z pochodniami.

Co ciekawe jednak i na co zwraca się już w Polsce powszechnie uwagę – kiedy przez ulice Lwowa czy Kijowa przechodzą pochody prawdziwych tamtejszych nazistów, wówczas jakoś milczą i krytycy polskiego patriotyzmu i zachodni tropiciele ekstremy. Ba, to samo towarzystwo może się bezkarnie gromadzić w wielotysięcznych tłumach i na ulicach polskich miast, a Polakom nie wolno się na to choćby skrzywić.

Bo na Ukrainie to przecież jest ten dobry nazizm! – jak pouczyła nas już przed wieloma laty Ann Applebaum, żona ministra spraw zagranicznych Polski, Radosława Sikorskiego.

Silni Zrazem Trzaskowskim

Skądinąd zresztą w tle kontredansu wokół Marszu Niepodległości jest właśnie wewnętrzna rywalizacja o nominację prezydencką Platformy Obywatelskiej pomiędzy prezydentem Trzaskowskim a ministrem Sikorskim.

Trzaskowski celuje w swojej kampanii wstępnej w najtwardszy elektorat PO, nazywany czasem szyderczo Silnymi Zrazem. Nawet, jeśli grupa ta nie składa się wyłącznie z pięknych, młodych, roześmianych, zarabiających gigantyczne pieniądze kosmopolitów na elektrycznych hulajnogach – to każdy Zraz uwielbia tak właśnie siebie widzieć.

Dlatego właśnie Trzaskowski zdejmuje krzyże w warszawskim Ratuszu, demoluje polszczyznę niebinarnymi zaimkami, zamyka ulice, zalewa tunele, walczy z kierowcami, no i zabrania Marszu Niepodległości, choć to ostatnie, jak wspomnieliśmy, tylko tak trochę i na niby.

Mąż nazwiska swojej żony

Z kolei Sikorski (co do którego nigdy nie ma pewności czy pisze i mówi bez wspomagaczy świadomości) od razu celuje w drugą turę, skąd jego ostatnie mrugnięcia, pozorujące większy ukrorealizm, a nawet zniecierpliwienie ministra niewdzięcznością Kijowa.

Rzecz jasna jest to jednak taki sam pic na wodę i gra pozorów, jak u Trzaskowskiego z Marszem. Sikorski pozuje na silnego człowieka, mocniejszego niż wykreowany na miłego homozięcia prezydent Warszawy, wszyscy jednak w Polsce wiedzą, że kandyduje na prezydenta, bo mu żona kazała.

Tak, tak. Radosław Sikorski ma dokładnie ten sam problem, co jego dawny szef, słusznie już zapomniany Jan Parys. Parysowi też kiedyś żona kazała zostać prezydentem III RP (nawet na jej polecenie wykonał Ruch w tym kierunku). Parys też nie miał żadnych predyspozycji, by spełnić oczekiwania małżonki. Wreszcie Parys bez żony też był nikim, o czym szybko się przekonał, gdy go zostawiła, rozczarowana brakiem przeprowadzki do Pałacu. O innych podobieństwach obu żon nie trzeba chyba wspominać?

Dlatego właśnie jeszcze w latach 90-tych, znikąd, ze świeżutkim brytyjskim paszportem (którego zrzekł się dopiero w 2006 r.) i niedrogo zapłaconym dyplomem Oksfordu – pan Radek pojawił się w polskiej polityce, od razu na stołku wiceministerialnym i od razu z misją pokierowania tym barbarzyńskim krajem dla ambicji p. Applebaum i w interesie jej pracodawców.

Nieważne – z ramienia centroprawu, ROP, AWS, PiS czy PO. Sikorski musi więc rżnąć patriotę, a to w III RP oznacza surowe miny przy Ukraińcach na pokaz dla Polaków, ale też natychmiastowe i realne akcje antydyplomatyczne przeciw przedstawicielstwom Federacji Rosyjskiej w Polsce.

Obaj potencjalni prezydenccy kandydaci PO narażają zatem bezpieczeństwo Polaków: Trzaskowski mieszkańców Warszawy i uczestników Marszu Niepodległości, a Sikorski całego narodu, krok po kroku popychanego ku wojnie.

W takiej konfiguracji wewnętrznej i międzynarodowej z Marszem Niepodległości A.D. 2024 jest jak z tą linijką polskiego hymnu, w której słowa „Jeszcze Polska nie zginęła…” wyrażają raczej zdziwienie niż pewność.

Konrad Rękas
https://konserwatyzm.pl

Militia Sacra. Rycerze w habitach w obronie Grobu Chrystusa.

(…) uczynił się ruch niemały we wszystkich krainach Galii, aby każdy czystego serca i myśli, który pragnie podążać według wskazań Pana i wie...