„Nie znałeś litości panie i my nie znajmy litości” – pisał w „Dziadach” Adam Mickiewicz.
Ta pogróżka nabiera szczególnej aktualności w momencie, gdy w naszym bantustanie walka, może nie tyle klasowa, co polityczna, zaostrza się zarówno z powodu wojny o praworządność, za pośrednictwem której Niemcy, oczywiście przy pomocy licznych tubylczych folksdojczów, próbują odzyskać swoje wpływy polityczne w Polsce, uszczuplone wskutek ponownego przejścia naszego kraju pod kuratelę amerykańską – jak i z powodu wyborów prezydenckich, z okazji których wszyscy ze swoich spiżarni wyciągają rozmaite „haki”, czyli kompromaty, mające pogrążyć w oczach opinii publicznej polityków popieranych przez nieprzyjacielskie gangi.
Wraz z nieubłaganym zbliżaniem się terminu wyborów, zacietrzewienie narasta, ogarniając nawet środowisko patentowanych autorytetów moralnych, wprawdzie kierujących się w życiu mądrością, ale mądrością etapu.
Jednak początków tego, co się teraz wyprawia i będzie jeszcze wyprawiało, należy szukać w początkach lat 90-tych, kiedy to ustawa o policji dopuściła tzw. prowokację policyjną, do której prawo uzyskały później takie instytucje, jak Centralne Biuro Antykorupcyjne.
Na czym polega prowokacja? Na tym, że prowokator zachęca prowokowanego, by dopuścił się przestępstwa w celu wszczęcia przeciwko niemu postępowania karnego, które doprowadzi go za kraty z mocy wyroku niezawisłego sądu. Warto zwrócić uwagę, że prowokacja odbywa się, kiedy jeszcze żadnego przestępstwa nie było, a więc nie mogło pojawić się „uzasadnione podejrzenie”, o którym wspomina art. 303 kodeksu postępowania karnego. To przestępstwo ma się dopiero dokonać właśnie jako rezultat prowokacji.
Jest zatem oczywiste, że prowokacja policyjna jest niewątpliwie sprzeczna z podstawowymi zasadami wymiaru sprawiedliwości i w ogóle – cywilizowanego porządku prawnego.
Z tego powodu rodzi rozmaite sytuacje wątpliwe nie tylko pod względem etycznym, ale i prawnym. Na przykład prowokator nasłany przez jakąś upolitycznioną bezpieczniacką watahę przychodzi do urzędnika i próbuje pod jakimś pretekstem wręczyć mu łapówkę, by go potem aresztować i oddać w ręce niezawisłego sądu – ponieważ na posadę zajmowaną przez prowokowanego ostrzy sobie zęby jakiś konfident, którego w ten sposób trzeba wynagrodzić.
Ale prowokowany w stanie silnego wzburzenia nie tylko żadnej łapówki nie przyjmuje, ale w dodatku łamie krzesło na głowie prowokatora, którego karetka na sygnale musi zawieźć do szpitala, żeby tam mu rozbitą głowę posklejali. Ponieważ prowokator jest funkcjonariuszem państwowym i w dodatku na służbie, ów uczciwy urzędnik, co prawda w nieświadomości rzeczy, niemniej jednak dopuścił się czynnej napaści na funkcjonariusza państwowego podczas wykonywania przezeń czynności służbowych, no i oczywiście – ciężkiego uszkodzenia ciała, a być może, jeśli głowy nie uda się skleić – pobicia ze skutkiem śmiertelnym, co grozi karą nawet więzienia dożywotniego.
Gdyby urzędnik ów łapówkę przyjął, jego odpowiedzialność byłaby znacznie łagodniejsza. Prowokacja policyjna musi zatem zniechęcić każdego normalnego człowieka do uczciwości. Oto przykład owocu zatrutego drzewa.
Jeśli zatem państwo oczekuje od obywateli, że będą zachowywali się przyzwoicie, to samo też nie może uciekać się do środków niegodziwych – a do takich właśnie należy prowokacja policyjna. Tymczasem zalegalizowanie jednego łajdactwa musi doprowadzić do legalizowania kolejnych łajdactw – i tak właśnie się stało na podstawie ustawy z 25 czerwca 1997 roku o świadku koronnym. Jest to przestępca, który w zamian za obietnicę bezkarności, dożywotnią ochronę i dożywotnie utrzymanie na koszt państwa, godzi się na wydanie wspólników przestępstwa.
Tyle rewolucyjna teoria, ale wiadomo, że rewolucyjna teoria to jedno, a rewolucyjna praktyka to sprawa druga. Skoro już świadek koronny zostaje obsypany takimi dobrodziejstwami, to tym, którzy go tymi dobrodziejstwami obsypują, trudno powstrzymać pokusę nakłonienia takiego świadka, by trochę puścił wodze fantazji.
Słuchaj no, frędzlu – mówi mu jego protektor. – Masz wszystko, czego dusza zapragnie, więc powinieneś się odwdzięczyć. Masz tu gotowca, naucz się go na pamięć, a potem zeznaj wszystko, jak się należy. Bo jak nie, to na wolności dowiedzą się o tobie, a wtedy sam wiesz – twoi kolesie nakręcą twoje bebechy na wałek od studni.
Krótko mówiąc, przed takim jegomościem jego protektor kładzie – jak mówi Pismo Święte – „życie i śmierć”. Nietrudno się domyślić, co taki świadek wybierze, co przyjdzie mu tym łatwiej, że już raz mu się to przytrafiło, a wymowni Francuzi powiadają, że „kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat”. Toteż taki świadek koronny to prawdziwy skarb, bo zezna wszystko, co mu się każe, a na tej podstawie można będzie zgubić każdego, kto akurat znajdzie się na celowniku protektora.
Doświadczył tego pan minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, a ściślej – jego małżonka, pani Patrycja. Oto na Ukrainie żyje sobie jak u Pana Boga za piecem świadek koronny w osobie gangstera o pseudonimie „Broda”. Był on wcześniej używany do zeznań w sprawie zabójstwa generała Papały i najwyraźniej musiał udowodnić swoją użyteczność panu ministrowi Mariuszowi Kamińskiemu, który nie mógł się go nachwalić z powodu demaskowania rozmaitych świństw, jakich dopuszczali się działacze Platformy Obywatelskiej.
„Organy” trzymają w swoim chlewie jeszcze innego rarytasa w osobie „Masy”, który też zeznaje, jak się należy – a wie wszystko, chociaż powiadają, że podobno nie tyle, co „Broda”, który wie jeszcze więcej.
No i stało się, ze do „Brody” musiał dotrzeć jakiś nieprzyjaciel rządu „dobrej zmiany”. Czy ze starych kiejkutów, czy może z jakiejś innej watahy – to nieważne. „Na portiera tajniak mruga. Portier – owszem, portier – sługa. Ta w woalu, tamta w szalu, na kwadransik, prosto z balu. Ot – momencik, ot – przelotem. Szybko – i na bal z powrotem” – pisze poeta w „Balu w Operze”.
Ale to dopiero początek, bo teraz informacje przekazane przez świadka koronnego trzeba jeszcze spożytkować politycznie. A w jaki sposób? Ano, za pośrednictwem „dziennikarzy śledczych”. Myślę, że każdy tajniak ma swojego dziennikarza śledczego, podobnie jak kiedyś każdy dziedzic miał swojego pachciarza – bo teraz jest odwrotnie; każdy pachciarz ma swojego dygnitarza.
I temu dziennikarzowi tajniak powiada tak: pani Aniu, ma tu pani gotowca, niech no pani opisze to wszystko swoimi słowami, jak to tylko pani potrafi – a my potem załatwimy pani nagrodę Pulitzera. Tym razem do rewelacji „Brody” – jak to się mówi – „dotarł” pan red. Wojciech Czuchnowski, który z niejednego komina wygartywał, no i puścił to u pana red. Michnika, który swojej niechęci do „dobrej zmiany” nawet nie próbuje ukrywać pod maską szlachetnej „misji”. Nie ma zresztą takiej potrzeby, bo wiadomo, że pan red. Michnik zawsze spełnia szlachetną misję, bez względu na to, co robi, na tej samej zasadzie, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty.
Małżonka pana ministra Ziobry odgraża się, że podejmie kroki prawne – i na pewno tak zrobi, ale wszystko zależy od tego, czy sprawa trafi do sędziego mianowanego z rekomendacji nowej Krajowej Rady Sądownictwa, czy jeszcze ze starego układu. Jeśli do nowego sędziego, to kroki prawne mogą okazać się bezskuteczne, bo na podstawie uchwały trzech połączonych izb Sądu Najwyższego, orzeczenia zapadłe z ich udziałem są obarczone wadą prawną w postaci niedostatecznej bezstronności i jako takie – z konwejera kasowane w kasacji. Jeśli sprawa trafi do niezawisłego sędziego ze starego układu, to jeszcze gorzej. Tak czy owak – sierżant Nowak – jak mawiano za moich czasów w kołach wojskowych.
Stanisław Michalkiewicz
https://www.magnapolonia.org
https://www.magnapolonia.org
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz