W kościołach śpiewane są, a właściwie śpiewane były – bo teraz nie bardzo jest komu śpiewać – Suplikacje, w których ludzie prosili Boga, by wybawił ich „od powietrza, głodu, ognia i wojny”. Od „powietrza”, czyli zarazy.
Budzi to ironiczne, a właściwie nawet nie ironiczne, tylko nienawistne komentarze ze strony mądrali, co to pokończyli akademie pierwszomajowe, albo są magistrami z dyplomami Wyższych Szkół Gotowania Na Gazie, gdzie inni mądrale wbiły im do głowy, że głód wypędza wilka z lasu, a wszystkie 77 dotychczas zidentyfikowanych płci jest determinowanych kulturowo.
Ktoś wyposażony w taką wiedzę ma skłonność do pogardzania wszystkimi, którzy takiego magisterium nie mają tym bardziej, że „żyjemy w XXI wieku”, co oznacza, że jesteśmy mądrzejsi od tych, którzy żyli, dajmy na to, w wieku XVIII, nie mówiąc już o tych, którym przyszło żyć w koszmarnych czasach starożytnych.
Inna sprawa, że kiedy porównamy dokonania współczesnych filozofów w rodzaju pana prof. Jana Hartmana, z dokonaniami filozofów XVIII-wiecznych, nie mówiąc już o starożytnych, to żadnego powodu do takiego poczucia intelektualnej wyższości znaleźć nie można nawet ze świecą, ale z drugiej strony – czy taki na przykład Demokryt, albo Arystoteles mieli habilitację, a przynajmniej doktorat? Żaden nic takiego nie miał, więc przynajmniej pod tym względem współcześni filozofowie mają przewagę nad dawnymi, a już specjalnie – nad Sokratesem, co to twierdził, że wie, iż nic nie wie.
Z wyżyn takiej wieży z kości słoniowej nie tylko filozofowie, ale również ich uczniowie, do Suplikacji odnoszą się z nienawiścią, o której natężeniu możemy przekonać się choćby z lektury komentarzy pod publikacjami „Gazety Wyborczej”, kiedy to „z obfitości serca usta mówią”.
Skąd takie natężenie tych negatywnych emocji – doprawdy trudno zgadnąć, chyba, żeby dopuścić możliwość, że ci mądrale wcale nie są swojej mądrości pewni, podobnie jak tuż po wojnie nowi dygnitarze państwowi nie byli pewni, z której strony kładzie się nóż, a z której – widelec.
Ten brak pewności najwyraźniej silnie ich frustruje, więc próbują na własną rękę sztukować sobie dowartościowanie w formie nienawistnej pogardy wobec tych, którzy nie tylko nie mają magisterium, ale w dodatku hołdują „przesądom” niegodnym „człowieka XXI wieku”, który przecież hołdować powinien całkiem innym przesądom.
Tymczasem trochę skromności by się naszym mądralom przydało, bo przecież „powietrze” nie tylko już mamy, ale w dodatku „człowieki XXI wieku” sprawiają wobec niego wrażenie tak samo bezsilnych, jak dawniej. Co więcej – wiele wskazuje na to, że sposoby walki z „powietrzem”, mogą w perspektywie okazać się jeszcze groźniejsze od niego samego i w rezultacie świat dotknie kolejna klęska, nie tyle może w postaci „głodu”, chociaż i jego przecież wykluczyć nie można – co przynajmniej dotkliwego niedostatku.
Co gorsza, o ile „powietrze” możemy uznać za dopust Boży, chociaż nie można też wykluczyć wypadku przy pracy w jakimś wojskowym laboratorium pracującym nad bronią biologiczną, to klęskę „głodu” będziemy mogli jeśli nie w całości, to w znacznym stopniu przypisać działaniom rządów, w znacznej mierze popartych przecież przez opinię publiczną, pracowicie urabianą przez niezależne media głównego nurtu, które również do „powietrza” podchodzą w sposób sobie właściwy, czyli – jak do teleturnieju z nagrodami.
Zatem nie tylko „powietrze”, ale i „głód” może zajrzeć nam w oczy. Czy jednak na tym wyczerpią się plagi, o których mowa w Suplikacjach?
To nie jest takie pewne, między innymi ze względu na ustawę, która pod osłoną jazgotu spowodowanego walką z koronawirusem, została w dniach ostatnich przyjęta w Stanach Zjednoczonych. Chodzi o ustawę o wzmacnianiu pozycji międzynarodowej Tajwanu.
Z próbami wzmacniania pozycji międzynarodowej Tajwanu zetknąłem się jeszcze w 2008 roku, kiedy to na lotnisku im. Kennedy’ego w Nowym Jorku zobaczyłem ogromny billboard z zagadkowym napisem, że „nie wolno izolować demokratycznych narodów”. Wyjaśniono mi, że chodzi o to, by Tajwan przyjąć do ONZ, jako niepodległe państwo.
Ponieważ Stanami Zjednoczonymi wstrząsał wtedy kryzys finansowy, doszedłem do wniosku, że ktoś w Ameryce kombinuje, co by się bardziej opłacało: czy wykupywanie od Chińczyków amerykańskich obligacji rządowych, ze sprzedaży których USA finansowały operację pokojową i misję stabilizacyjną w Iraku i Afganistanie na 300 mln dolarów dziennie, czy też sprowokowanie małej, zwycięskiej wojny o Tajwan.
Rzecz w tym, że zarówno Chiny, jak i Tajwan, uważają się za „Chiny”, to znaczy – rząd w Pekinie uważa Tajwan za prowincję, która się zbuntowała, podczas gdy Tajwan uważa, że „Chiny” są obecnie na Tajwanie, bo Pekinem włada banda komunistycznych uzurpatorów. Tak czy owak, jedni i drudzy stoją na nieubłaganym gruncie integralności terytorium chińskiego.
Gdyby jednak Tajwan ogłosił niepodległość i w charakterze niepodległego, odrębnego od Chin państwa, został przyjęty do ONZ, to sytuacja zmieniłaby się zasadniczo. Okazałoby się bowiem, że można od terytorium chińskiego oderwać prowincję i nie odebrać kary. To byłoby wystarczające dla Chin, jako casus belli, no a wtedy wybuchłaby „mała zwycięska wojna”, zakończona oczywiście wiktorią amerykańską, po której nie tylko nie trzeba by wykupywać żadnych obligacji, ale w dodatku można by nałożyć na Chinoli kontrybucję i wyssać z nich to, co sobie pracowicie uzbierali.
Tak sobie ktoś w Ameryce najwyraźniej kombinował, bo wtedy USA miały budżet wojskowy na poziomie 620 mld dolarów, co było równe połączonym budżetom wojskowym następnych 17 państw świata.
Okazało się jednak, że ten billboard, podobnie jak cała inicjatywa wzmacniania międzynarodowej pozycji Tajwanu ma charakter prywatny, toteż do żadnej „małej zwycięskiej wojny” wtedy nie doszło. Po 10 latach sytuacja wyglądała już nieco inaczej. USA miały budżet wojskowy trochę nawet większy, bo około 700 mld dolarów – ale była to kwota równa sumie połączonych budżetów wojskowych już tylko 8 następnych państw świata.
Przewaga USA w ciągu tych 10 lat stopniała zatem o połowę i to bynajmniej nie na rzecz Rosji, której budżet wojskowy nie przekraczał wtedy 80 mld dolarów, tylko właśnie na rzecz Chin, które miały wydatki wojskowe na poziomie 250 mld dolarów. Czyżby w tej sytuacji ówczesna prywatna inicjatywa wzmacniania międzynarodowej pozycji Tajwanu zmartwychwstała w postaci przyjętej niedawno ustawy?
Tak najwyraźniej uważa chińskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które mimo zaabsorbowania zbrodniczym koronawirusem jednak ją zauważyło i pryncypialnie skrytykowało.
Z drugiej strony trzeba zrozumieć również Amerykę, że skoro nawet my wiemy, że jej przewaga topnieje, to przecież oni wiedzą to tym bardziej. Zatem mogli dojść do wniosku, że to jest właściwy moment by sytuację wyjaśnić na swoją korzyść, bo potem będzie coraz trudniej, a być może okaże się to nawet niemożliwe.
W takim razie zbliżamy się do momentu, kiedy obok występującego już „powietrza” i „głodu”, którego z narastającym niepokojem się spodziewamy, może pojawić się kolejna plaga w postaci „wojny”, której z pewnością będzie towarzyszył „ogień” i to na wielką skalę. Czy w tej sytuacji wypada jeszcze naigrawać się ze śpiewanych po kościołach Suplikacji?
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz