środa, 30 września 2020

Janczarzy idą? Górski Karabach a sprawa polska.

Zanim się fejsbuk rozemocjonuje na dobre (?) – przypomnę: to nie Turcy idą na Kamieniec.

To Azerbejdżan, który stopniowo, ale konsekwentnie wychodzi z amerykańskiej strefy wpływów – po raz kolejny ściera się z Armenią, która przed dwoma laty w tejże strefie się znalazła, a w każdym razie mocno się do niej przysunęła. Naprawdę, skłania to do wstrzemięźliwości w geopolitycznych ocenach sytuacji na Zakaukaziu. Najważniejszy teraz jest pokój, a nie dziecinne zabawy kogo bardziej wolisz. To nie przedszkole.

Akcja przeciw Turcji i Rosji

Co warto przypomnieć – już dwa miesiące temu Amerykanie kazali posłusznemu sobie rządowi w Erewaniu zaatakować Azerów, chcąc skłócić Rosję i Turcję, umiędzynarodowić konflikt, a być może także doprowadzić do utraty twarzy przez Moskwę jako formalnie nadal sojusznika Armenii.

Wówczas ani Moskwa, ani Ankara, ani Baku nie dały się wrobić w tak prymitywną zagrywkę, należy jednak brać pod uwagę, że nadrzędnym celem USA wydaje się doprowadzenie do ostrego zwarcia rosyjsko-tureckiego. W tym kierunku próbowano i Moskwę, i Ankarę podsterować w Syrii, podobnie chciano rozdmuchać różnice interesów obu mocarstw w Libii. Interes amerykański wydaje się zresztą oczywisty – zajęcie Turków i Rosjan sprowokowanym między nimi konfliktem zostawiłoby Amerykanom wolną rękę na wszystkich frontach, na których ostatnio muszą ustępować dynamice rywali.

Dodatkowo zaś – siły rosyjskie uległyby dalszemu rozproszeniu, zaś Turcja chcąc nie chcąc musiałaby zwrócić się na powrót do swych zobowiązań NATO-owskich, z których jak dotąd stopniowo się przecież wyzwala.

Wydaje się więc nie być przypadkiem, że głównym beneficjentem gorącego konfliktu w Karabachu – pozostaje Waszyngton, wciąż zachowujący część wpływów w Azerbejdżanie i dysponujący nowymi powiązaniami w Armenii, a zatem zdolny bez większego wysiłku rozpalić pełnowymiarową wojnę, z nadzieję rozszerzenia ją poza sporny między dwoma krajami region.

Najważniejsze dla Polski – osłabić NATO

By zbyt łatwo nie rozdzielać sympatii w tym konflikcie, należy też pamiętać, że skuteczny lobbing ormiański na Zachodzie – to transmisja obustronna. Ormianie zawsze byli dumni ze efektywności swoich ośrodków wpływu we Francji, ostatnio także w USA – ale zadziało się tak, że są one teraz także ośrodkami wpływów amerykańskich na Zakaukaziu.

Odrębna kwestia to tradycyjnie bliski związki ormiańsko-francuskie. Jasne, Ormianie uważają się za i są grupą wywierającą wpływ na politykę francuską – ale też Francja uznaje Armenię jeśli nie wprost za część swojej strefy interesów, to na pewno za cenny instrument oddziaływania w regionie. Oddziaływania przede wszystkim na Turcję – z którą Republika Macrona jest w intensywnym sporze geopolitycznym niegdyś w Syrii, a dziś zwłaszcza w Libii, za pośrednictwem Grecji na Morzu Egejskim i przede wszystkim na forum NATO.

I znowu – to Turcja w ramach Paktu jest siłą odśrodkową i dezintegracyjną i samo to jest przecież także w interesie Polski, dla której osłabienie więzi atlantyckich jest racją narodowego bytu. Jakiekolwiek zaś orientowanie się na Francję – w historii naszego narodu kończyło się wyłącznie źle.

Sojusze i sympatie są zmienne

Właśnie polska racja stanu nakazuje wyjście wreszcie z freblówki i spojrzenie na sytuację międzynarodową całkowicie na zimno. Oto był czas, że rozsądek geopolityczny kazał patrzeć z sympatią np. na aspiracje Kurdów, których główna aktywność wymierzona była przeciw Turcji, w latach 80-tych zaangażowanej po stronie NATO-wskich jastrzębi.

Ale sytuacja światowa jest w ciągłym ruchu. Dzisiejsza Turcja stanowi ośrodek emancypacyjny i ważny element kształtującej się wielobiegunowości, zaś Kurdowie zdecydowali się być jednocześnie narzędziem imperializmu-syjonizmu, jak i współczesną maskotką liberallewicy, udając reinkarnację Republiki Hiszpańskiej.

Zdaje się, że coś podobnego zachodzi i w przypadku Armenii. Nieprzypadkowo nagle miłością zapałały do niej te same kręgi, które jeszcze do niedawna świata nie widziały spoza Rożawy (także w Polsce). I analogicznie – kiedy Azerbejdżan był amerykańską stopą postawioną na Zakaukaziu – należało ją kłuć. Dziś, gdy İlham Əliyev powoli próbuje wybić się na pozycję samodzielnego regionalnego gracza – nie ma sensu mu w tym przeszkadzać. A nawet wprost przeciwnie.

Nie mawiam bynajmniej do obalania chaczkarów, ale zalecam chwilę zastanowienia co taki zmieniony rozkład sympatii i sojuszy może dziś oznaczać.

Czy Rosja uratuje pokój?

I wreszcie pozycja Rosji w całej tej historii, bez wątpienia kluczowa – bo (niczym w I wojnie światowej), to właśnie to państwo wraz z Turcją pozostaje głównym celem geopolitycznych zachodnich macherów. Wbrew jak zwykle sprymitywizowanym, a dodatkowo zdezaktualizowanym cieniom poglądów dominujących w Polsce – Federacja Rosyjska nie jest zobowiązana do udzielania Armenii jakiegokolwiek wsparcia w konflikcie ograniczonym do Górskiego Karabachu, regionu, który jak cały świat – Moskwa uważa formalnie za część Azerbejdżanu (nawiasem mówiąc również Polska nie uznaje podmiotowości prawnej Arcach, jak i stoi na gruncie rezolucji Zgromadzenia ONZ 62/243 „O sytuacji na okupowanych terytoriach Azerbejdżanu”, wzywającej obie strony do pokojowego rozstrzygnięcia konfliktu).

Armenia jest wprawdzie stroną Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym – jednak nie może się on odnosić do kwestii karabachskiej, nadto zaś od dwóch lat, od kolorowej rewolucji 2018 r. – Erewań praktycznie rozluźnił swoje związki z postsowieckimi partnerami, coraz częściej zerkając między innymi w stronę animowanego przez amerykańskie jastrzębie Partnerstwa Wschodniego, od którego z kolei coraz silniej dystansuje się Baku.

Moskwa więc żadną miarą nie ma w tym konflikcie związanych rąk, a przeciwnie – doskonale rozumiejąc prawdziwe tło i cele ostatnich wydarzeń może zupełnie szczerze apelować o natychmiastową pacyfikację. I w tym zakresie polityka Władymira Putina również jest zupełnie zgodna z interesami Polski.

Biało-czerwona w ciekawych czasach

Walki w Górskim Karabachu wybuchają z pewną regularnością, przynosząc przeważnie dziesiątki, czasem setki trupów i kilkusetmetrowe przesunięcia linii demarkacyjnej (przede wszystkim w opanowanej przez siły ormiańskie strefie buforowej wokół Arcach).

Takie wojny zastępcze są już zresztą znakiem rozpoznawczym okresu geopolitycznej przemiany, w którym się obecnie znajdujemy, potęgując tylko wrażenie niedookreśloności nowego ładu światowego, do którego chwiejnie i zakosami, ale jednak wszyscy zmierzamy. Czujemy jego bliskość, wciąż jednak nie umiemy odgadnąć jaki będzie, w dodatku zaś rozumiejąc, że w każdej chwili każda kolejna lokalna strzelanina może nabrać charakteru regionalnego, subregionalnego, a nawet globalnego.

Żyjemy w czasach wymagających wyjątkowo zimnego spojrzenia i racjonalnych decyzji, dlatego wszystkim zbyt szybkim w wywieszaniu awatarów cudzych flag warto przypomnieć – że nasza jest tylko i wyłącznie biało-czerwona i tylko ona powinna mieć dla nas znaczenie.

Konrad Rękas
Konserwatyzm.pl
https://chart.neon24.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Fico potępia decyzję Bidena

Decyzja prezydenta USA Joe Bidena o zezwoleniu Kijowowi na użycie amerykańskich pocisków głębokiego uderzenia na terytorium Rosji ma jasny c...