Istnieje pewna pula chorób niejako zarezerwowanych dla dzieci. Czy to oznacza, że natura jakoś szczególnie zawzięła się na nas, żebyśmy od najwcześniejszych lat chorowali?
Tak twierdzi medycyna, ale to nieprawda. Choroby te wymyśliła natura dla naszego dobra. Po co? Po to, żebyśmy zdrowi byli. Czy to jakiś żart? Skądże znowu! Choroby wieku dziecięcego mają bardzo ważną rolę do spełnienia w rozwoju dziecka, gdyż rzutują na jego zdrowie w życiu dorosłym. Z tego powinni zdawać sobie sprawę rodzice.
Nie jest przypadkiem, że choroby wieku dziecięcego to głównie choroby wirusowe, skądinąd wiemy bowiem, że wirusy są drapieżnikami komórek, zaś ich łupem padają komórki nie w pełni wykształcone, czyli zdefektowane, a więc niepełnowartościowe.
O ile istnienie takich komórek w każdym organizmie jest niekorzystne, to w przypadku organizmu dziecka jest wręcz katastrofalne, z tego mianowicie względu, że dziecko rośnie dzięki temu, że w jego organizmie przybywa komórek. Owo przybywanie komórek następuje przez podział, czyli każda komórka dzieli się na dwie, te z kolei także dzielą się na dwie, i tak dalej, i tym sposobem powiększa się masa tkanek, które w odpowiednim połączeniu tworzą organizm.
Często bywa tak, że komórki zdefektowane nie są antygenami, a więc system odpornościowy ich nie likwiduje, bo nie ma powodu. Gdyby pozostawić sprawę w takim stanie rzeczy, czyli pozwolić komórkom zdefektowanym dzielić się, a więc przekazywać właściwości kolejnym komórkom, to jest wysoce prawdopodobne, że tkanki składające się na organizm będą niepełnowartościowe, co wróży poważne kłopoty zdrowotne w przyszłości.
Zadaniem chorób infekcyjnych jest eliminacja komórek najsłabszych, a więc wadliwych. Specyficzną chorobą tego typu jest grypa, która nawiedza nas cyklicznie i pełni rolę niejako remontów bieżących, w związku z czym nie nabywamy na nią trwałej odporności, gdyż tak to wymyśliła natura.
Inaczej rzecz ma się z chorobami wieku dziecięcego, na które choruje się tylko raz, po czym nabywa się trwałą odporność na nie, a to dlatego, że ich zadaniem nie jest przeprowadzenie remontu bieżącego, jak w przypadku grypy, tylko remontu specjalistycznego, mającego za zadanie jednorazowe naprawienie typowych wad rozwojowych komórek, powtarzających się niejako rutynowo w początkowym okresie rozwoju każdego organizmu ludzkiego.
Jeśli z jakiegoś powodu ów specjalistyczny remont nie zostanie przeprowadzony zawczasu, w związku z czym linie rozwojowe komórek zdefektowanych nie zostaną zlikwidowane w porę, to może dojść do sytuacji, że znaczna liczba komórek składających się na tkankę nadaje się do usunięcia, a więc padnie łupem wirusów wyspecjalizowanych w infekowaniu tych tkanek. Z tego właśnie względu łagodne z natury choroby wieku dziecięcego, dorosłym mogą dać się nieźle we znaki.
Straszenie chorobami wieku dziecięcego
Medycyna uwielbia straszyć chorobami wieku dziecięcego. Głównym straszakiem jest fakt, że niegdyś dziesiątkowały* one dzieci, w czym wprawdzie jest ziarnko prawdy, ale ewidentnie naciągane, bowiem nie mówi się całej prawdy, a tylko wygodną propagandowo jej część. Reszta pozostaje milczeniem, a to właśnie ta przemilczana reszta miała istotny wpływ na wysoką śmiertelność dzieci w dawnych czasach, kiedy to choroby wieku dziecięcego dziesiątkowały dzieci.
W rzeczywistości przyczyną tych licznych zgonów były warunki sanitarne i higieniczne, a nade wszystko niedostatek pożywienia. Pod tym względem w zasadzie nic się nie zmieniło, bowiem także dzisiaj na obszarach dotkniętych klęską głodu najobfitsze żniwo zbiera śmierć właśnie wśród dzieci. Dla skrajnie wycieńczonego organizmu każda choroba jest zabójcza. Dzieci mają tego pecha, że są dziećmi, toteż – co nie powinno dziwić – zazwyczaj chorują na choroby wieku dziecięcego, zaś skrajnie wyczerpane na nie właśnie umierają.
(*) Dziesiątkowanie, decymacja (łac. decimatio od decimo – dziesiąty) to forma niezwykle surowej kary stosowanej w Imperium Rzymskim wobec nieposłusznych oddziałów. Oddział skazany na zdziesiątkowanie dzielono na grupy po dziesięciu żołnierzy i kazano im ciągnąć losy. Pechowiec zostawał zabity przez swoich dziewięciu towarzyszy.
Powikłania po chorobach wieku dziecięcego
W ramach straszenia chorobami wieku dziecięcego wyolbrzymia się powikłania, które niewątpliwie się zdarzają, ale ich przyczyną nie jest bynajmniej sama choroba, lecz brak wiedzy oraz nieodpowiedzialność opiekunów dziecka. Klasycznym przykładem jest antybiotykoterapia zastosowana w okresie inkubacji choroby, gdy jej objawy nie są jeszcze specyficzne, ale już pojawia się gorączka. Większość lekarzy przepisuje wówczas, często pod naporem rodziców dziecka, „profilaktycznie” antybiotyki przeciwbakteryjne, żeby się „coś” nie rozwinęło.
Jeśli się „rozwinie” któraś z wirusowych chorób wieku dziecięcego, to powikłania mamy niemalże zagwarantowane. Jakie są te powikłania? Najczęściej nadkażenie bakteryjne, zwane superinfekcją, które rutynowo leczy się antybiotykami antybakteryjnymi, te zaś przyczyniają się do rozwoju infekcji grzybiczych.
Zagrożeniem powikłań po chorobach wieku dziecięcego jest zbyt szybkie wypuszczenie dziecka z domu, zwłaszcza wówczas, gdy choroba miała przebieg ciężki i długotrwały, w związku z czym organizm dziecka jest wycieńczony jej przebiegiem.
Przebieg choroby infekcyjnej zawsze zależy od kondycji ogólnej organizmu, na którą zasadniczy wpływ ma sposób odżywiania. Dzieci karmione żywnością przemysłową bądź zgoła nieludzką, jak płatki śniadaniowe bądź musli zalane mlekiem UHT bądź jogurtem, soczkami z kartoników, warzywami ze słoiczków i fast foodami, są szczególnie „predysponowane” do ciężkiego przebiegu każdej choroby, co naraża chorego na powikłania.
Powyższe „predyspozycje” zawsze należy brać pod uwagę przy podjęciu decyzji, czy sztucznie uodpornić dziecko na choroby wieku dziecięcego bez odchorowania tych chorób, czyli zaszczepić, czy pozwolić, by uodporniło się w sposób naturalny, poprzez odchorowanie „przynależnych mu” chorób wieku dziecięcego.
Na koniec trzeba jakoś możliwość wystąpienia powikłań po chorobach wieku dziecięcego, podsumować. Otóż wszystko zależy od tego, w jakich warunkach jest chowane dziecko – czy jest odżywiane normalnie, czyli produktami nieprzetworzonymi, czy z błahych powodów nie było poddawane antybiotykoterapii, czy nie jest mu zbijana gorączka, gdy tylko się pojawi, czy wreszcie nie są mu stwarzane niehigieniczne albo zanadto sterylne warunki sanitarne.
Jeśli na te pytania odpowiedź brzmi „tak”, to jest wysoce prawdopodobne, że choroby wieku dziecięcego u tego dziecka będą miały przebieg łagodny i krótkotrwały, w związku z czym żadne powikłania mu nie grożą.
Ospa wietrzna
Ospa wietrzna nazywana bywa wiatrówką, z tego względu, że wywołujący ją wirus Varicella Zoster Virus (VZV) przenoszony jest drogą kropelkową. Nazwa ta przywodzi na myśl krople wody, ale wirusy są bardzo małe, więc wystarczą im bardzo małe kropelki, niewidoczne gołym okiem, które zawisają w powietrzu, przez co staje się ono wilgotne. Wirusy przenoszone są także przez suche powietrze, ale giną, gdyż zabija je tlen, więc nie mogą nikogo zarazić, natomiast w kropelkach, niczym w kapsułach, przenoszone wiatrem, mogą przeżyć podróż nawet kilkudziesięciu metrów.
W początkach choroby nic nie wskazuje, że jest to ospa wietrzna, bowiem objawy przypominają raczej przeziębienie – dziecko jest marudne, skarży się na bóle głowy, dość często pojawia się także katar. Temperatura może przejściowo wzrosnąć do 40 ºC, ale gdy pojawi się wysypka, temperatura spada poniżej 38 ºC.
Zwykle pierwsza wysypka najpierw pojawia się na tułowiu, by z czasem rozprzestrzenić się na całe ciało, w tym także na owłosioną skórę głowy, a w niektórych przypadkach może pojawić się nawet w nosie i w buzi.
Wysypka skórna ospy wietrznej utrzymuje się zazwyczaj sześć dni, przy czym każdego dnia jej obraz ulega charakterystycznym zmianom:
- pojawia się płaska czerwona plamka,
- plamka przemienia się w wypukłą grudkę,
- grudka przemienia się w pęcherzyk wypełniony surowiczym przeźroczystym płynem,
- płyn wypełniający pęcherzyk mętnieje tworząc krostę,
- krosta zasychając zamienia się w strup,
- strup odpada.
Wysypki zwykle pojawiają się w dwóch, trzech rzutach, toteż często można obserwować je w różnych fazach rozwoju jednocześnie. Z tego też względu choroba u jednych dzieci może ustąpić po dwóch tygodniach, u innych zaś może się przedłużyć nawet do czterech tygodni.
Choroba zwykle przebiega łagodnie, niekiedy skąpo- albo wręcz bezobjawowo. Z bezobjawowym przebiegiem ospy wietrznej jest pewien kłopot, ponieważ nie wiadomo, czy dziecko już ją odchorowało i nabyło odporność na całe życie, czy też wszystko jeszcze przed nim.
W przebiegu skąpoobjawowym ospy wietrznej pojawia się kilka krostek, zwykle w jednym rzucie, natomiast w przebiegu łagodnym (najbardziej typowym) wysypuje od kilkunastu do kilkudziesięciu krostek, zwykle w dwóch, trzech rzutach, najwięcej na tułowiu i twarzy.
Najbardziej dokuczliwym objawem ospy wietrznej jest swędzenie krost. Należy zrobić wszystko, żeby dziecko ich nie rozdrapało, ponieważ grozi to pozostawieniem szpecących blizn. Najprostszym sposobem jest nawilżanie krost octem jabłkowym własnej roboty, co przynosi niemalże natychmiastową ulgę, a po wyschnięciu smarowanie ich maścią z witaminą A (bez słowa „ochronna”). Zabieg ten należy powtarzać dowolną ilość razy, gdy tylko dziecko poczuje świąd.
Obecnie odchodzi się od stosowania popularnego do niedawna purodermu, który wprawdzie przynosi szybką ulgę, ale zanadto wysusza krosty, w związku z czym odpadają one wraz z warstwą naskórka, pozostawiając po sobie szpecące blizny. Jeśli zatem nie mamy octu jabłkowego, albo nawilżanie nim nie daje spodziewanych efektów, to lepszy od purodermu jest tanno hermal lotio.
Dużym problemem jest czas, gdy dziecko pozostaje bez opieki, szczególnie noc, trudno bowiem wytłumaczyć dziecku, żeby się nie podrapało, gdy go zaswędzi. By temu zapobiec, należy dziecku krótko obcinać paznokcie, zaś na noc nakładać bawełniane rękawiczki, nic jednak nie zastąpi całodobowego czuwania, jeżeli oczywiście jest taka możliwość. Stare przysłowie mówi, że gdy ma się dzieci, to należy liczyć się z tym, że niejedna noc będzie nieprzespana.
Są rozmaite, często wzajemnie znoszące się zalecenia, dotyczące częstości kąpania dziecka przechodzącego ospę wietrzną. Jedni radzą, żeby kąpać często, inni – rzadko, a są także głosy, żeby dziecka w ogóle nie kąpać, dopóki nie wyzdrowieje. Prawda jest taka, że ospie zwykle towarzyszy gorączka, a więc dziecko poci się, toteż kąpać je należy, z drugiej strony jednak zbyt częsta kąpiel zanadto wysusza naskórek, co upośledza proces jego regeneracji po odpadnięciu krost, toteż najrozsądniej jest kąpać dziecko codziennie, najlepiej jeden raz, natomiast w miarę często należy zmieniać mu przepoconą piżamkę.
Zazwyczaj zaleca się kąpiele odkażające skórę, czyli mające zabić bytujące na niej bakterie. Jedni zalecają kąpać dziecko w roztworze nadmanganianu potasu, inni w roztworze naparu rumianku. Prawda jest taka, że ewolucyjnie związane z nami skórne bakterie komensalne pełnią rolę obrony nieswoistej, a więc stanowią zaporę zapobiegającą zasiedleniu skóry przez bakterie napływowe, w tym wypadku bakterie ropne.
Z tego względu dzieci, zarówno zdrowe jak i chore, należy zawsze kąpać w wodzie z dodatkiem oleju, do której można dodać filiżankę proszku do pieczenia, by złagodzić świąd skóry. Dzieci z wysypką nie należy myć gąbką, a jedynie delikatnie obmywać ciało gołą dłonią. Skóry dziecka z wysypką nie należy wycierać ręcznikiem, lecz delikatnie osuszać flanelową ściereczką.
Nieporozumieniem jest zbijanie gorączki w chorobach infekcyjnych w ogóle. Należy zdać sobie sprawę, po co organizm tę gorączkę wytwarza. Otóż po pierwsze pełni ona rolę korygującą przebieg choroby infekcyjnej, po wtóre wreszcie przełom chorobowy jest ściśle związany z wystąpieniem przełomowej, a więc najwyższej gorączki. A cóż to jest ów przełom? To po prostu punkt zwrotny, czyli moment, od którego objawy chorobowe zaczynają ustępować. Jest to niezwykle ważny etap każdej choroby infekcyjnej, w którym system odpornościowy mobilizuje wszystkie siły po to, żeby jednym gwałtownym atakiem zniszczyć wszystkie zarazki jednocześnie, nie dając czasu bakteriom na przejście w formy przetrwalnikowe, zaś wirusom na przejście w stan latencji, czyli swoistego uśpienia.
Choroba infekcyjna, w której nie wystąpił przełom, z powodu słabej kondycji ogólnej organizmu bądź zbijania gorączki, przechodzi w stan przewlekły, zwany chronicznym. Ospa wietrzna wydaje się być wyjątkiem, gdyż leczona czy nie – zawsze kończy się „w terminie” i daje odporność na całe życie, a więc nie ma nawrotów. W rzeczywistości jednak tak nie jest, bowiem także ospa wietrzna przechodzi w stan przewlekły, zwany półpaścem.
Odra
Tę chorobę wieku dziecięcego wywołuje wirus z rodziny paramyksowirusów. Dotychczas zidentyfikowano 21 szczepów tego wirusa, mogących wywołać odrę. Zakażenie rozprzestrzenia się drogą kropelkową.
Pierwsze objawy choroby pojawiają się około 10 dni od zakażenia. Najpierw zazwyczaj występuje gorączka do 40ºC i pojawia się swoisty dla tej choroby objaw – plamki Kroplika. Są to małe białe plamki z czerwoną obwódką na błonie śluzowej policzków, na wysokości dolnych zębów trzonowych i przedtrzonowych.
Kolejne objawy, jakie mogą wystąpić u dzieci przechodzących odrę, to gruby nalot na języku i migdałkach, ból gardła, kaszel, katar. Czasami dochodzi do tego zapalenie spojówek. Wówczas dziecko wygląda, jakby przed chwilą płakało, razi je światło, może też pojawić się światłowstręt.
Jako ostatnia pojawia się plamista wysypka zwiastująca koniec choroby. Swoista dla odry jest kolejność, w jakiej pojawiają się plamy – najpierw za uszami, następnie na twarzy, szyi, tułowiu, rękach i nogach. Plamy często zlewają się. Na początku mają kolor jasnoróżowy, później ciemnoróżowy. Wysypka utrzymuje się 5-7 dni, po czym samoistnie zanika w tej samej kolejności, w jakiej się pojawiła. Jest nawet powiedzenie, że odra wchodzi przez głowę, a wychodzi nogami. W miejscach największych plam skóra może na jakiś czas przybrać kolor brunatny i złuszczać się.
Dziecko przechodzące odrę powinno leżeć w łóżku, zwłaszcza wówczas, gdy ma wysoką temperaturę. Na ogół nie ma z tym problemu, ponieważ wysoka temperatura osłabia organizm, więc chory najchętniej leży w łóżku. Tak to wymyśliła natura.
Medycyna zawzięła się „poprawiać” naturę, zaś „zbijanie” gorączki jest najczęściej dokonywanym gwałtem na naturze. Jeśli zatem dowiadujemy się o powikłaniach po odrze, to to jest właśnie przyczyna owych powikłań, a nie odra jako taka.
Dziecku przechodzącemu odrę należy zapewnić spokój. Poważnym nieporozumieniem jest włóczenie go po przychodniach tylko po to, żeby „obejrzał” go lekarz. Wszak owo obejrzenie w żadnym stopniu nie wyleczy dziecka, które notabene nie jest chore, tylko przechodzi odrę, zwaną wprawdzie chorobą, ale specyficzną, bo wieku dziecięcego, a więc będącą ważnym etapem w rozwoju organizmu, rzutującym na jego ogólną kondycję w życiu dorosłym.
Chorujące dziecko na ogół nie ma ochoty jeść. Na samą myśl o jedzeniu robi mu się niedobrze. Trzeba to uszanować i w żaden sposób nie zachęcać go do jedzenia. Jak zgłodnieje, samo się upomni o jedzenie. Na pewno! Znam rodziców, którzy twierdzą, że ich dziecko umarłoby z głodu, gdyby nie zmusić go do jedzenia. Ci rodzice w ogóle nie powinni być rodzicami.
Jedyne, o co należy zadbać podczas przechodzenia chorób infekcyjnych z gorączką, to picie. Najlepiej nadaje się do tego woda albo kompot, ale wcale nie musi być tego dużo. W zupełności wystarczy jedna łyżka co godzinę, chyba że chory ma pragnienie i chce więcej. Wówczas niech pije do zaspokojenia pragnienia.
Ponadto dziecku przechodzącemu odrę nie należy podawać nic – żadnej aspiryny, witaminy C ani żadnych innych lekarstw bądź suplementów, za wyjątkiem środków przeciwbólowych, które podajemy wyłącznie wówczas, gdy przełykanie śliny wyzwala silny ból gardła, przez co dziecko bardzo cierpi. W tym wypadku nie podajemy polecanego przez farmaceutyczno-medyczny kartel apapu, ze względu na wysoką szkodliwość. Najlepiej do tego celu nadaje się ibuprofen, dostępny bez recepty pod kilkoma nazwami handlowymi, z których najbardziej popularne to nurofen oraz ibuprom.
Specyficznym dla odry objawem jest światłowstręt, który bywa wręcz bolesny. Z tego względu dziecku przechodzącemu odrę niejako zwyczajowo zaciemnia się pokój, w którym przebywa, a jaskrawą pościel zamienia się na ciemniejszą.
Świnka
Nagminne zapalenie przyusznic, popularnie zwane świnką, wywołuje wirus MuV (Mups virus). Do zakażenia dochodzi drogą kropelkową, w związku z czym tzw. epidemie świnki występują podczas bezmroźnej zimy oraz wczesną wiosną, gdy odpowiednia wilgotność powietrza sprzyja przenoszeniu wirusów na dalekie odległości.
Do szerzenia się choroby dochodzi najczęściej przez ślinę, zarówno w bezpośrednim kontakcie, jak i poprzez korzystanie z naczyń, na których pozostała ślina nosiciela, na przykład popularne wśród dzieci picie z jednego kubka.
Niemowlęta nigdy nie chorują na świnkę dzięki uzyskanej od matki odporności wrodzonej, która zabezpiecza je przed zachorowaniem na tę chorobę do czwartego miesiąca życia.
Na świnkę chorują najczęściej dzieci między czwartym a dziesiątym rokiem życia. Niespełna trzy tygodnie po zakażeniu pojawiają się pierwsze, jeszcze niespecyficzne objawy świnki, przypominające przeziębienie, z temperaturą dochodzącą do 40 ºC.
W połowie przypadków choroba na tym etapie ustępuje samoistnie w ciągu trzech dni, zanim rozwiną się specyficzne objawy, na podstawie których diagnozuje się świnkę. Tym niemniej przebycie nie w pełni- bądź zgoła bezobjawowej świnki skutkuje nabyciem odporności na nią na całe życie. Można się o tym przekonać wykonując badanie krwi na obecność swoistych przeciwciał świadczącą o przebyciu świnki.
Bywają przypadki, raczej rzadkie, że odchorowanie świnki, nawet pełnoobjawowej, nie pozostawia śladu w postaci przeciwciał, wskutek czego można na nią chorować więcej niż jeden raz w życiu.
Po dwóch, trzech dniach od wystąpienia gorączki, za uszami dziecka zarażonego wirusem świnki pojawia się specyficzny dla tej choroby ciastowaty, miękki i bolesny obrzęk. Następnie puchnie jeden policzek, potem drugi. Dziecko skarży się na ból uszu (najczęściej lekki), bóle szyi podczas kręcenia głową oraz bóle żuchwy podczas żucia. Na tym etapie choroby temperatura utrzymuje się zazwyczaj w stanie podgorączkowym*.
Na ogół przebieg świnki jest łagodny, tym niemniej bywają dni wzmożonego bólu policzków i uszu. W takim wypadku ulgę przynosi ciepło, z tego względu specyficzne dla świnki jest obwiązanie głowy szalem albo, jeszcze lepiej, delikatną flanelową chustą. Żeby było skuteczne, obwiązanie powinno obejmować jednocześnie policzki oraz uszy, w związku z czym szal bądź chustę zakłada się pod brodą i zawiązuje na czubku głowy.
Obwiązanie stanowi dobrą konstrukcję do zainstalowania ciepłych okładów. By je wykonać, wystarczy dwie ściereczki zamoczyć w gorącej wodzie, wyżąć i umieścić na policzkach.
Ból ślinianek nasilają potrawy kwaśne, toteż należy zadbać o to, żeby dziecku przechodzącemu świnkę nie podawać niczego kwaśnego do jedzenia bądź picia.
W niektórych przypadkach silny ból sprawia dziecku żucie pokarmu, więc należy podawać mu potrawy płynne.
Oprócz ślinianek, wirus świnki wykazuje powinowactwo do innych tkanek, m.in. trzustki oraz opon mózgowych. Jeśli zatem dziecko przechodzące świnkę wymiotuje i skarży się na ból brzucha, to jest to najprawdopodobniej objaw remontu trzustki z użyciem użytecznych w tym wypadku wirusów świnki.
Stosunkowo powszechne jest towarzyszące śwince aseptyczne zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych. Zazwyczaj ma ono typowy łagodny przebieg, objawiający się bólem głowy, do którego czasami dołączają się wymioty. Jeśli ból głowy jest bardzo silny i dziecko bardzo cierpi, należy podać mu lek przeciwbólowy, najlepiej ibuprofen, dostępny bez recepty jako nurofen bądź ibuprom.
Świnka u dzieci jest chorobą „krótkoterminową”, ponieważ po upływie tygodnia następuje samoistne wyzdrowienie, zwykle bez następstw. Inaczej rzecz ma się w przypadku dorosłych, a także młodzieży po osiągnięciu dojrzałości płciowej. W tym wypadku zachorowanie na świnkę grozi poważnymi powikłaniami, głównie grożącym bezpłodnością jedno- albo obustronnym zapaleniem jąder u mężczyzn, zaś u kobiet bolesnym zapaleniem jajników. W skrajnych przypadkach, głównie u osób leczonych antybiotykami, powikłaniem po śwince może być częściowa utrata słuchu.
(*) Stan podgorączkowy u dzieci, w zależności od miejsca pomiaru: 36,8-37,2 ºC pod pachą 36,9-37,5 ºC w jamie ustnej 37,1-38 ºC w odbycie 37,3-38,2 ºC w uchu.
Różyczka
Chorobę wywołuje wirus różyczki (Rubivirus), który nie przenosi się drogą kropelkową ani za pośrednictwem przedmiotów, w związku z czym do zakażenia dochodzi wyłącznie poprzez bezpośrednią styczność z nosicielem.
Różyczka jest chorobą wieku dziecięcego o wyjątkowo łagodnym przebiegu. Rozpoznaje się ją dopiero z chwilą wystąpienia jasnoczerwonych plam wielkości grochu, które wysypują najpierw na twarzy, a następnie rozprzestrzeniają się na całe ciało. Plamy mają tendencję do zlewania się, wskutek czego potrafią zaróżowić znaczne połacie skóry. Po dwóch, trzech dniach wysypka zanika, nie pozostawiając żadnych śladów.
W nielicznych przypadkach, zwłaszcza przy obfitym wysypie plam, po ich zaniknięciu pozostaje bardzo intensywne swędzenie. Dużą ulgę przynosi wówczas kąpiel w wodzie z dodatkiem dwóch łyżek oleju sojowego.
Typowym objawem różyczki jest powiększenie węzłów chłonnych szyi i karku, które są wyraźnie wyczuwalne pod palcami w postaci licznych małych zgrubień. Uciśnięcie ich wywołuje ból. Poza tym dzieci przechodzące różyczkę nie gorączkują ani nie uskarżają się na inne dolegliwości. Jeśli zatem różyczce nie towarzyszy specyficzna dla tej choroby wysypka, co ma miejsce w jednej trzeciej przypadków, to po prostu nie zostaje ona zauważona.
W „Encyklopedii zdrowia” z roku 1990 mamy taki oto zapis: „Przebycie różyczki chroni przed ponownym zakażeniem lepiej niż szczepienie. Ponieważ dzieci przechodzą różyczkę bardzo lekko, należy dążyć do tego, aby zwłaszcza dziewczynki ulegały możliwie jak najwcześniej infekcji i zyskały w ten sposób odporność na całe życie.”
W takim razie narzuca się pytanie, nawet kilka: W jakim celu przymusza się rodziców do gorszego, czyli do szczepienia dzieci tuż po ukończeniu pierwszego roku życia, czyli akurat wtedy, kiedy pojawia się szansa na naturalne uodpornienie na różyczkę? Po co w ogóle szczepi się chłopców? I wreszcie: Po co w ogóle szczepić, skoro wiadomo, że to wariant najgorszy z możliwych?
Różyczka jest chorobą groźną tylko w jednym wypadku, mianowicie w pierwszym trymestrze ciąży, kiedy to grozi poważnymi powikłaniami płodu. Kobiety w ciążę zachodzą najwcześniej po osiągnięciu dojrzałości płciowej, a więc jest sporo czasu, żeby zachorować na różyczkę i dzięki temu uodpornić się na całe życie.
Co stoi na przeszkodzie? Szczepienia, bowiem dziewczynki hurtem z chłopcami szczepi się dwa razy hurtową szczepionką MMR – po raz pierwszy między trzynastym a czternastym miesiącem życia, po raz drugi w dziesiątym roku życia, w ramach propagandowego terroryzmu, eufemistycznie zwanego Programem Szczepień Ochronnych. Szczepienia te są obowiązkowe, ale nie przymusowe, jak się oficjalnie zapewnia.
Chodzi tutaj rzekomo o spełnienie jakiegoś abstrakcyjnego obowiązku obywatelskiego, jak obrona ojczyzny, udział w wyborach czy nieplucie w miejscach publicznych. Za spełnienie owego obywatelskiego obowiązku państwo (cholera wie co to takiego) nagradza posłusznych rodziców finansując szczepienie ich dzieci z budżetu Ministerstwa Zdrowia, czyli z naszych podatków.
Sztuczne to sztuczne – nigdy nie zastąpi naturalnego. Niejednokrotnie uzasadnione bywa wstawienie sztucznego zęba czy nawet całej szczęki, sztucznego stawu albo sztucznego oka, ale bynajmniej nie dlatego, że sztuczne jest lepsze od naturalnego. Wakcynolodzy* zapewniają, mimo że nie potwierdzają tego żadne fakty, o 95% skuteczności sztucznego uodpornienia. Mało to prawdopodobne, ale niech tam… Jednak jakby nie patrzyć to nie to samo, co 100% uzyskane na drodze uodpornienia naturalnego.
Kolejnym mankamentem sztucznej odporności jest fakt, że utrzymuje się ona, jeśli tak można powiedzieć: „przez jakiś czas”. Jaki? – tego już wakcynolodzy nie mówią i raczej nie powiedzą, ale wszystko wskazuje na to, że nie dłużej niż 10 lat. Z tego względu zaleca się zaszczepienie przeciw różyczce przed każdą planowaną ciążą. Tym razem już nie mówi się o obowiązku, tylko się zaleca, co w praktyce oznacza, że szczepienie nie jest finansowane z budżetu Ministerstwa Zdrowia, tylko z własnej kieszeni.
(*) Wakcynologia to nowa dziedzina medycyny, zajmującą się szczepieniami ochronnymi. Polskie Towarzystwo Wakcynologii zostało powołane w roku 2001.
Krztusiec, czyli koklusz
Tę chorobę wieku dziecięcego od niepamiętnych czasów nazywano kokluszem, od francuskiego la coqueluche, co po francusku nic nie znaczy, a jedynie naśladuje pianie koguta. Nie podobało się to, a nawet przeszkadzało uczonym w piśmie mędrcom medycyny. No bo co to za nazwa – ani tajemnicza łacińska, ani straszna rodzima. Jakaś taka śmieszna… Kto z taką chorobą przyjdzie do lekarza? Nadali więc jej nazwę: krztusiec.
Koklusz wywołuje bakteria Bordetella pertussis. Do zakażenia dochodzi bezpośrednią drogą kropelkową w czasie kaszlu, kichania, mówienia, a także poprzez bezpośredni kontakt z śliną chorego.
W przebiegu choroby można wyróżnić 3 fazy. Pierwsza, zwana kataralną, rozpoczyna się po zakażeniu i trwa od jednego do dwóch tygodni. W fazie tej objawy nie są jeszcze specyficzne dla kokluszu. Bardziej przypominają typowe przeziębienie, bowiem pojawia się katar, do którego wkrótce dołącza ogólne osłabienie i ból gardła. Czasami pojawia się stan podgorączkowy, a nawet gorączka.
Druga faza to około 10 tygodni napadowego kaszlu, czyli klasyczny koklusz, z pianiem koguta włącznie. Najpierw dziecko nabiera pełne płuca powietrza, instynktownie czując, że tak trzeba, i rozpoczyna się seria kaszlnięć aż do całkowitego wypuszczenia powietrza z płuc, po czym następuje gwałtowny, świszczący, głośny wdech, niczym zapianie koguta.
Atak może zakończyć się na jednej serii kaszlnięć, ale zwykle po nabraniu powietrza następuje kolejna seria, a nawet kilka. Jeśli jest tych serii więcej, dziecko może nawet zwymiotować, na co trzeba być przygotowanym zwłaszcza w nocy, żeby dziecko nie musiało wybiegać do ubikacji.
Po ataku dziecko jest wyczerpane, twarz ma zaczerwienioną, oczy szkliste. W ciągu doby tych ataków może być od kilku do kilkunastu. Między atakami dziecku nic nie dolega – nie ma gorączki ani kataru, wygląda zdrowo. U niemowląt w miejsce ataków kaszlu pojawiają się niekiedy ataki kichania.
Trzecia faza kokluszu to stosunkowo długi, bo około dwutygodniowy okres zdrowienia. W tej fazie ataki stają się coraz słabsze i rzadsze, aż w końcu całkowicie zanikają.
Przyczyna kokluszowych ataków kaszlu nie jest znana, natomiast jest kilka teorii, z których żadna nijak do rzeczywistości nie pasuje, w związku z czym jako praktyk musiałem wypracować własną teorię, niezbędną po to, żeby wiedzieć co robię, przyjmując chorych na koklusz. Gdyby nie miało to konkretnego przełożenia na opiekę nad chorym, to bym o tym w ogóle nie napisał, a tak opiszę tę swoją teorię, zaznaczając że jest ona stworzona ad hoc.
Z wywiadu z pacjentami wiem, że do ataku kaszlu zmusza ich „łaskotanie” usytuowane gdzieś w głębi klatki piersiowej, z czego należy wnosić, że chodzi tutaj o oskrzeliki, czyli najdrobniejsze kanaliki drzewa oskrzelowego, łączące oskrzela z pęcherzykami płucnymi. Dochodzimy zatem do nader oczywistego wniosku, że koklusz to po prostu nieżyt oskrzelików, czyli schorzenie podobne do kataru, tylko że fatalnie zlokalizowane.
Do usunięcia flegmy zalegającej drogi oddechowe potrzebny jest mocny strumień powietrza, tymczasem oskrzeliki są albo cienkie, albo bardzo cienkie, toteż nie może być tutaj mowy o mocnym strumieniu. Jedyne, co pozostaje, to długotrwałe oddziaływanie słabym strumieniem. Stąd te nawracające serie kaszlnięć, po których następuje wyraźna ulga świadcząca, że z oskrzelików udało się ewakuować zalegającą tam flegmę. Jest to, siłą rzeczy, niewielka porcja, nieporównywalna do ilości flegmy odkasływanej przy nieżycie tchawicy czy oskrzeli, toteż nie można tutaj mówić o kaszlu wykrztuśnym, tym niemniej chory doskonale wie, że atak skończy się wówczas, gdy poczuje w gardle grudkę czegoś twardego, co wraz z wykasływanym powietrzem oderwało się gdzieś z głębi dróg oddechowych. Jeśli uda się tę grudkę wypluć, to okazuje się, że jest ona nie większa od główki szpilki. Nie wielkość jest jednak tutaj istotna, tylko kolor, a bywa on iście nieciekawy – od zielonego, poprzez brązowy i niebieski, do czarnego.
Zarówno kolor, jak i twardość grudek wykasływanych podczas kokluszowych ataków świadczą, że musiały one zalegać długo, najprawdopodobniej od pierwszej, jeszcze niespecyficznej fazy choroby, wskutek czego zgęstniały i zmieszały się z kurzem zawartym we wdychanym powietrzu.
Zapowiedziałem, że moja teoria, którą dzielę się z czytelnikami, będzie miała przełożenie na praktykę. Otóż z takiego przedstawienia przyczyny kokluszowych ataków rodzi się wniosek, że chory powinien przebywać w środowisku o odpowiedniej wilgotności powietrza, co uchroni go przed wysychaniem wydaliny ewakuowanej przez oskrzeliki. Nie chodzi tutaj bynajmniej o nawilżacze powietrza, gdyż sama para wodna nie rozpuści zasuszonego śluzu. Dokonać tego może tylko inny śluz. Na tę okoliczność natura podarowała nam prawoślaz.
Oprócz zastosowania prawoślazu do nawilżania powietrza, ziółko to chory na koklusz powinien dostawać także do picia w postaci maceratu, przy czym nie chodzi o to, że ma go pić tyle i tyle razy dziennie, w takiej i takiej ilości i o tej i o tej godzinie. Nie. Ma go pić wtedy, gdy ma pragnienie, ale ponadto nie powinien pić niczego więcej.
Nie ma pewności, czy zastosowanie w praktyce wniosków wysnutych z tej mojej teorii skraca w jakiś sposób chorobę, no bo jak to sprawdzić? Jedno jest pewne – przynosi ogromną ulgę, a to już jest coś, szczególnie dla chorego dziecka.
Powtarzające się ataki kaszlu mogą spowodować zakwaszenie mięśni międzyżebrowych. Wówczas nie dość, że chory cierpi z powodu ataków kaszlu, to na domiar złego cierpi jeszcze z powodu bólu klatki piersiowej. Jeśli ów ból jest bardzo dolegliwy, to bez wahania należy podać choremu środek przeciwbólowy, np. nurofen albo ibuprom. I to wszystko, w czym możemy pomóc choremu na koklusz. Resztę załatwi sama natura i najlepszy lekarz – czas.
Szkarlatyna (płonica)
Szkarlatyna to ogólnoustrojowe zakażenie bakterią Streptococcus pyogenes, czyli paciorkowcem ropnym. Paciorkowiec ten, w zależności od zlokalizowania infekcji, może wywołać szereg różnych chorób, m.in.: anginę, zapalenie węzłów chłonnych, liszajec, różę, zapalenie naczyń limfatycznych, zapalenie ucha środkowego, zaś u noworodków zakażenie rany pępkowej i zakażenie kikuta pępkowego. Dawniej, kiedy lekarze położnicy nie mieli zwyczaju mycia rąk przed odebraniem porodu, Streptococcus pyogenes wywoływał u położnic sepsę, zwaną gorączką połogową.
Streptococcus pyogenes przenosi się bezpośrednią drogą kropelkową w czasie kaszlu, kichania, a nawet mówienia. Do zakażenia może dojść na dwa sposoby – przez błonę śluzową gardła (typowa szkarlatyna) bądź przez uszkodzoną skórę (szkarlatyna przyranna). Źródłem zakażenia jest człowiek chory na zakażenie paciorkowcowe, a także ozdrowieniec, który przez długi czas może być nosicielem paciorkowca ropnego. Czyli że zarazić można się od każdego.
Szkarlatyna nie jest typową chorobą wieku dziecięcego, którą warto odchorować, żeby uodpornić się na całe życie. Przechorowanie szkarlatyny żadnej odporności nie daje, więc można zachorować na nią w każdym wieku, ale najbardziej narażone są dzieci powyżej roku, ponieważ noworodki otrzymują odporność wrodzoną, utrzymującą się rok. Jeszcze przed drugą wojną światową szkarlatyna była najczęstszą chorobą najmłodszych, z bardzo ciężkim przebiegiem oraz niezwykle wysoką śmiertelnością, sięgającą 25%.
Obecnie szkarlatyna występuje bardzo rzadko, niespełna 150 przypadków na 100 tysięcy, z poniżej 1% śmiertelnością. Jak to się stało? Gdyby nie to, że na szkarlatynę nie można nabyć trwałej odporności, ani nawet chwilowej, medycyna wyprodukowałaby na nią szczepionkę i sukces przypisała sobie, jak to zrobiła z typowymi chorobami wieku dziecięcego, a tak mamy sytuację iście kuriozalną – sukces nie ma ojca…
Jak się zapewne domyślacie, wszystkie choroby nękające niegdyś ludzkość ustąpiły nie z powodu działań medycznych, a wręcz mimo nim, jako nieunikniony skutek poprawy warunków sanitarnych i higienicznych z jednej strony, a także łatwy dostęp do żywności z drugiej strony.
Jako pacholę, spotkałem się raz albo dwa z przypadkiem szkarlatyny wśród rówieśników, ale podczas wieloletniej praktyki nie spotkałem ani jednego chorego na szkarlatynę. Tym niemniej jestem czujny i staram się, tak na wszelki wypadek, nabyć wiedzę dostateczną do zdiagnozowania tej choroby ponieważ, mimo że obecnie rzadka, szkarlatyna nie przestała być chorobą bardzo groźną.
Lekarz pediatra rozpoczynający dzisiaj praktykę lekarską może przez długie lata, a nawet przez całą swoją karierę nie spotkać ani jednego przypadku szkarlatyny. Wy także prawdopodobnie nigdy się z nią nie spotkacie, ale gdyby jednak, to raczej nie możecie liczyć na swojego lekarza, którego teoretyczna wiedza nie wykracza poza wiedzę, którą możecie nabyć tu i teraz. Nie zachęcam bynajmniej, żeby wchodzić w kompetencje lekarza, tym niemniej bywają przypadki, graniczące wręcz z regułą, że lekarz diagnozę stawia z sufitu, bo i tak wszystko załatwi antybiotyk – jeśli nie ten, to inny.
– Mądry człowiek powinien wiedzieć, że zdrowie jest jego najcenniejszą wartością, i powinien uczyć się, jak sam może leczyć swoje choroby. – doradzał już dwa i pół tysiąca lat temu Hipokrates. Pod tym względem nic się do dzisiaj nie zmieniło. Nadal są fachowcy od chorób, czyli lekarze (Hipokrates też był lekarzem, i to słynnym), ale w końcu to tylko ludzie (jeśli ktoś uważa lekarzy za bogów, to niech dalej nie czyta). Jako ludzie mają swoje wady, w tym zwyczajną ludzką omylność. Wszak placówki medyczne nie nazywają się wyroczniami, tylko poradniami. Właśnie: poradniami. Do lekarza nie powinno się iść po zdrowie (jak wielu chodzi, by potem się rozczarować), tylko po poradę. Lekarz widzi nas przez okamgnienie, więc o naszych chorobach, a także chorobach naszych najbliższych, to my wiemy najwięcej. Ale nie wiemy wszystkiego (zresztą wszystkiego nikt nie wie), więc od lekarza potrzebujemy porady, a nie wyroku. Dlatego nie od rzeczy będzie, jeśli podczas wizyty zasugerujemy lekarzowi własną interpretację objawów chorobowych. Tak po prostu powinien postępować mądry człowiek, przynajmniej według Hipokratesa, według mnie zresztą też. Wprawdzie lekarze tego nie lubią, ale to już ich problem.
Niegdysiejsi lekarze byli bardzo na szkarlatynę wyczuleni, toteż opracowali i pozostawili po sobie bogatą diagnostykę objawową tej choroby. Szkarlatyna zaczyna się ostro – w dwa do trzech dni po zakażeniu paciorkowcem Streptococcus pyogenes temperatura nagle wzrasta do 41 ºC, a wraz z nią pojawiają się bóle głowy, silne bóle gardła i trudności w połykaniu. Mogą wystąpić również bóle brzucha i nudności. Wówczas dziecko kilka razy wymiotuje.
Zmiany w gardle w szkarlatynie Szkarlatynie klasycznej od samego początku towarzyszą zmiany w gardle. Obserwuje się powiększenie migdałków, które przybierają barwę żywoczerwoną, często pokrywają się białawym nalotem. Czasami wdać się może klasyczna ropna angina. Łuki podniebienne zazwyczaj są przekrwione, intensywnie czerwone.
W przypadku szkarlatyny przyrannej zmiany w gardle nie występują, natomiast wszystkie pozostałe objawy są tak samo specyficzne dla szkarlatyny klasycznej, jak i przyrannej.
Specyficzne dla szkarlatyny są dynamiczne zmiany w wyglądzie języka. Początkowo cały jest on objęty białym nalotem, który wycofuje się w charakterystyczny sposób – od brzegów ku środkowi, odsłaniając brzegi, począwszy od czubka języka. Odsłonięta powierzchnia ukazuje czerwoną powierzchnię z lśniącymi punktami, tzw. malinowy język. Jest to jeden z istotnych objawów, branych pod uwagę we wczesnym różnicowaniu szkarlatyny od innych chorób wysypkowych.
Aliści zauważenie owych zmian wymaga dłuższej obserwacji, której rutynowe „wystaw język i powiedz aaa” nie zastąpi, chyba żeby lekarz rzeczywiście był bogiem. Gdyby jednak był człowiekiem, a na dodatek zechciał współpracować z rodzicem, mógłby mu poradzić, żeby obserwował zmiany w wyglądzie języka dziecka i wyjaśnił, na co trzeba zwrócić uwagę.
Mógłby nawet dać mu kilka tych swoich szpatułek, ale gdzież tam! – szpatułek mu oczywiście nie da, bo to atrybut lekarski. Tego by jeszcze brakowało, żeby jakiś tam rodzic paradował ze szpatułkami, jakby był lekarzem… Wszak taki precedens niechybnie naruszyłby fundamenty medycyny. Nie do pomyślenia! Dlatego powiadam wam, parafrazując Hipokratesa: mądry człowiek musi wiedzieć więcej od swego lekarza, jeśli nie chce narazić na szwank swojego zdrowia, ani zdrowia swoich najbliższych, nade wszystko dzieci.
Następny objaw, właściwy tylko dla szkarlatyny, to powiększenie szyjnych i pachwinowych węzłów chłonnych. Nie tworzą one pakietów, jak ma to miejsce w przypadku innych chorób, lecz występują pojedynczo. Często są bolesne, zwłaszcza przy dotyku. Dają się przesuwać względem podłoża. Nie wykazują tendencji do ropienia. Skóra nad nimi pozostaje niezmieniona.
W kilka godzin po wystąpieniu pierwszych ostrych objawów, temperatura spada do stanu podgorączkowego. Dziecko czuje się znacznie lepiej, jakby choroba przechodziła. Ten stan utrzymuje się kilkanaście godzin, najdłużej trzy doby, po czym temperatura znowu gwałtownie wzrasta do 40 ºC, a wraz z nią pojawia się wysypka. O ile szkarlatyna nie została zdiagnozowana wcześniej, to pojawienie się wysypki jest ostatnią szansą, żeby ją w końcu zdiagnozować i bezzwłocznie podjąć stosowne leczenie, unikając dzięki temu powikłań, z których szkarlatyna słynie.
Wysypka szkarlatyny jest bardzo charakterystyczna. Są to gęsto rozsiane, drobniutkie, czerwone, szorstkie plamki wielkości główki od szpilki. Jedne źródła podają, że obrazowo przypominają one czerwony zamsz, inne przyrównują je do śladu, jaki pozostawiłaby druciana szczotka, gdyby uderzyć nią w delikatną skórę dziecka. Przy ucisku plamki bledną, a po zwolnieniu ucisku na powrót czerwienieją. Wysypka najpierw pojawia się z przodu klatki piersiowej, potem z tyłu, następnie w pachwinach, na końcu rozprzestrzenia się na całe ciało, z wyjątkiem twarzy.
Twarz dziecka chorego na szkarlatynę jest dwubarwna – policzki przybierają barwę szkarłatu (stąd nazwa – szkarlatyna), zaś tzw. trójkąt Fiłatowa (którego wierzchołki stanowią nos i kąciki ust) pozostaje blady, co jeszcze bardziej podkreśla szkarłat policzków, sprawiając wrażenie, jakby płonęły (stąd nazwa – płonica). I jedna nazwa oddaje część prawdy, i druga, więc gdyby zespolić obie, to ukazuje się twarz dziecka w barwach płonącego szkarłatu.
Kolejnym objawem wskazującym, że mamy do czynienia właśnie ze szkarlatyną, a nie z inną chorobą wysypkową, są tzw. linie Pasti. Są to maleńkie wybroczynki, ukazujące się w naturalnych fałdach skóry, głównie pod pachami, w pachwinach, na podbrzuszu.
Szkarlatynę bezwzględnie leczy się antybiotykami. Zadziwiające jest, że mimo istnienia licznych szczepów paciorkowca ropnego Streptococcus pyogenes, żaden z nich nie uodpornił się na penicylinę. Jak dawniej, tak i dzisiaj wystarczy pięciodniowe wsparcie penicyliną, by organizm dziecka uporał się z infekcją i nastąpiło całkowite wyzdrowienie bez jakichkolwiek powikłań.
Nieleczona szkarlatyna nie dość, że zagraża życiu, to jeszcze zwykła pozostawiać po sobie powikłania, z których najpoważniejsze to: ogólnoustrojowe zapalenie węzłów chłonnych, zapalenie mięśnia sercowego i wsierdzia, kłębuszkowe zapalenie nerek, zapalenie stawów, gorączka reumatyczna, zapalenie ucha środkowego.
Po kilku dniach od ustąpienia wysypki pojawia się specyficzne dla szkarlatyny grubopłatowe złuszczanie się skóry, najwyraźniej widoczne na dłoniach i stopach. Jeśli zatem wcześniej nie rozpoznano szkarlatyny, to owo charakterystyczne złuszczanie się skóry pozwala na wsteczne rozpoznanie tej choroby.
Błonica
Błonicę wywołuje bakteria maczugowiec błonicy (Corynebacterium diphtheriae), z tym że bakteria ta nie dokonuje inwazji komórek, zaś czynnikiem chorobotwórczym jest wydalany przez nią metabolit, zwany toksyną błoniczą.
Do zakażenia dochodzi bezpośrednią drogą kropelkową. Maczugowiec błonicy kolonizuje błonę śluzową gardła, co nie oznacza jeszcze choroby, w zdecydowanej bowiem większości przypadków osoba zarażona jest jedynie nosicielem.
Żeby doszło do wystąpienia objawów błonicy, trzeba być, jak ujmują to źródła medyczne: „wrażliwym na toksynę błoniczą”. W dawnej Europie „wrażliwe” na toksynę błoniczą były dzieci biedaków – niedożywione, mieszkające w przeludnionych izbach, w okropnych warunkach higienicznych i sanitarnych. W czasach, o których mowa, błonica była chorobą częstą, zwłaszcza wśród dzieci, praktycznie nieuleczalną – żadne leki nie działały, a o zmianie warunków bytowania nikt nie pomyślał.
Obecnie w Europie błonica jest chorobą niezwykle rzadką. W Polsce w ogóle nie rejestruje się zachorowań na błonicę. Kiedy już błonica była w odwrocie, została wynaleziona szczepionka, więc cały sukces medycyna oczywiście przypisała sobie. O zmianie warunków bytowania nikt nie pomyślał, przynajmniej nic się na ten temat nie mówi, tylko straszy nawrotem tej choroby, jeśli rodzice przestaną szczepić swoje dzieci.
Wyróżniało się (bo tak na sprawę należy spojrzeć – w ujęciu historycznym) kilka postaci błonicy, a trzy najczęstsze to:
Błonica gardła, zwana dyfterytem, to najczęstsza postać tej choroby. Specyficznym objawem dyfterytu było pokrycie gardła białoszarą błoną rzekomą*. Chorobie towarzyszyły: umiarkowana gorączka, pobolewanie gardła i „kluskowata” mowa. W ciężkiej postaci dyfterytu następowało powiększenie podżuchwowych węzłów chłonnych, wskutek czego pojawiał się kolejny specyficzny objaw dyfterytu – „szyja Nerona”.
Błonica krtani, zwana dławcem albo krupem, dotykała dzieci najmłodsze. Była to bardzo groźna postać błonicy, ponieważ błona rzekoma powstawała na strunach głosowych, co w krańcowych przypadkach niechybnie doprowadzało do uduszenia, jeśli w porę nie zastosowano intubacji tchawicy.
Błonica nosa to najlżejsza postać tej choroby. Charakteryzowały ją niewielkie zmiany błony śluzowej nosa i towarzyszące im śluzowo-krwiste bądź ropno-krwiste wysięki.
Pozostałe postacie błonicy, jak błonica ucha lub skóry, występowały bardzo rzadko, więc nie ma sensu szczegółowo ich opisywać.
(*) Błona rzekoma to bezpostaciowy wykwit na błonie śluzowej, utworzony z wysięku włóknikowego i komórek nabłonka. Jest to odpowiednik strupa na skórze.
Gorączka trzydniowa
Nazywana bywa rozmaicie – rumieniem nagłym, chorobą trzydniową, chorobą szóstą, chorobą banalną, a pieszczotliwie po prostu trzydniówką. O przyczynę gorączki trzydniowej podejrzewa się kilka różnych wirusów, ale nie ma co do tego całkowitej pewności.
Na trzydniówkę zapadają niemowlęta i dzieci od drugiego miesiąca do trzeciego, czasami także, ale bardzo rzadko do czwartego roku życia. Klasycznym objawem tej choroby jest nagle występująca podwyższona temperatura ciała, dochodząca do 40 ºC, utrzymująca się 2-4 dni. Chorobie mogą towarzyszyć łagodne objawy nieżytu dróg oddechowych i biegunka. Wymioty nie występują.
Średnio w trzecim dniu choroby gorączka nagle spada i w tym samym dniu pojawia się zwykle drobnoplamkowa, bladoróżowa wysypka, przede wszystkim na tułowiu, która znika w ciągu kilku godzin i dziecko wraca do zdrowia, jakby nigdy nie chorowało.
Autor: Józef Słonecki
Wszystkie materiały dostępne na portalu objęte są Prawem autorskim. Rozpowszechnianie całości lub części jest dozwolone pod warunkiem podania linku do oryginalnego tekstu. Niedotrzymanie tego warunku traktowane będzie jako plagiat – przestępstwo podlegające odpowiedzialności karnej na podstawie ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz.U. 1994 Nr 24 poz. 83).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz