Z pozoru, tak postawione pytanie, wydaje się dziwne, gdyż jak wiadomo, państwa gdzie panuje liberalna demokracja posiadają siły zbrojne, a jedno z nich, czyli USA, jest uważane za najpotężniejszą militarną potęgę świata.
Tym niemniej jednak, gdy popatrzymy na efekty użycia przez USA sił zbrojnych, to łatwo dojdziemy do wniosku, że coś tam nie funkcjonuje jak należy i właściwie trudno wskazać jakąś wygraną, w ostatnich dziesięcioleciach, przez to państwo, wojnę.
Ktoś mógłby się tu obruszyć i przytoczyć za przykład ewidentnego zwycięstwa USA tzw. pierwszą wojnę w Zatoce, w roku 1991.
Jeśli za cel tej wojny uznamy usunięcie sił Saddama Husajna z Kuwejtu to faktycznie było to zwycięstwo, choć osiągnięte w warunkach dużej przewagi liczebnej, i to zarówno w sile żywej jak i pod względem wyposażenia bojowego. Jeśli jednak spojrzymy na sprawę szerzej, uwzględniając także efekt późniejszych działań sił USA w Iraku, to okaże się, że trudno jednak konfrontację USA z Irakiem uznać za zwycięską, skoro w dziesięć lat potem USA i kilku sojuszników dokonały ponownej inwazji na ten kraj, i po szybkim jego opanowaniu doszło tam do powszechnego powstania przeciwko siłom inwazyjnym w wyniku czego, w roku 2007, USA wycofały stamtąd swoje siły zbrojne, czego następstwem było opanowanie znacznej części jego terytoriom przez ISIS, którego pokonanie, z kolei, było możliwe tylko dzięki interwencji Iranu i szyickich milicji także związanych z Iranem.
Patrząc zatem na całość, także działania w Iraku należy uznać za porażkę USA, gdyż coraz większe wpływy rozciąga tam Iran, a USA postanowiły całkowicie się wycofać z tego kraju.
O ostatnim wielkim blamażu USA w Afganistanie napisano już wystarczająco dużo i raczej nie da się tych działań przedstawić inaczej niż jako upokarzającą klęskę USA. Zastanówmy się głębiej jak była faktyczna przyczyna tych wszystkich porażek sił USA, gdyż przecież w każdym z tych starć, siły te dysponowały istotną przewagą liczebną i przygniatającą technologiczną, a jednak przyszło im poznać gorycz porażki. Wynika stąd, że przyczyny przegranej musiały być inne niż czysto wojskowy rachunek zaangażowanych sił i środków. Nie ilość wojska i możliwości broni zadecydowały o wyniku tych starć, a zupełnie coś innego, czego do tej pory nie uwzględniano.
Chodzić tu może o motywację, zdecydowanie i gotowość ponoszenia najwyższej ofiary przez bojowników po obu stronach. A te cechy były zdecydowanie różne i wynikało to z przynależności sił obu stron do różnych cywilizacji, które odmiennie uformowały i motywowały swoich żołnierzy. We współczesnych zachodnim liberalizmie, nastawionym głównie na zaspokajanie indywidualnych aspiracji, za wartość najwyższą każdy uważa własne życie, które ma się jedno i jego utrata jest końcem wszystkiego. Z tego wynika dalej, że faktycznie w krajach Zachodu, gdzie dominuje liberalne podejście, istnienie armii rozumianej jako zbiór ludzi gotowych do walki z narażeniem własnego życia jest, w dalszej perspektywie, niemożliwe.
Pierwszy raz to do mnie dotarło w dniu 11 września 2001 roku. Pę opołudnie tego dnia spędziłem w samochodzie i cały czas słuchałem radia, gdzie pojawiały się najróżniejsze komentarze i oceny tego co się stało w USA podczas ataku na wieże World Trade Center. Jeden fragment audycji pamiętam do dziś. Otóż na antenę weszła dziennikarka radia w Szczecinie i nadawała relację z przed koszar jakiejś jednostki tamtejszej 12 Dywizji. Mocno zaaferowanym głosem wołała: – Czy nasi żołnierze są tu bezpieczni? – Kto zapewni im bezpieczeństwo w obliczu możliwych ataków terrorystów?
A mnie uderzyła absurdalność tego co usłyszałem. Przecież, jak sądziłem, właśnie po to mamy wojsko, by ono nam zapewniło bezpieczeństwo, a nie my mamy się martwić o bezpieczeństwo żołnierzy. Jeśli tak to ma być, to najlepiej zlikwidujmy armię, a nie będziemy mieć przynajmniej kłopotu z zapewnianiem jej bezpieczeństwa.
Te dziwne słowa dziennikarki złożyłem na karb jej podniecenia wynikłego z sytuacji, ale też dobrze je zapamiętałem, gdyż te jej całkowite odwrócenie i faktyczne zanegowanie roli wojska, było dla mnie dużym szokiem.
Od tego momentu upłynęło prawie 20 lat i obecnie całkiem podobnie, jak wspomniana dziennikarka, wyraził się prezydent USA Joe Biden. Na konferencji prasowej, wyjaśniając konieczność wycofania żołnierzy z Afganistanu, jako podstawową kwestię wskazał zagrożenie bezpieczeństwa tychże amerykańskich żołnierzy: „każdy dzień operacji przynosi dodatkowe ryzyko dla naszych wojsk” (Each day of operations brings added risk to our troops). W rezultacie takiego podejścia, wycofano oddziały amerykańskie, a pozostały tam nadal jeszcze tysiące obywateli USA oraz posiadaczy zielonej karty (rezydentów USA).
Czyli bardziej zadbano o bezpieczeństwo żołnierzy USA, niż znajdujących się tam amerykańskich cywili. Po tym wszystkim, dziś także i mieszkańcy USA mogą sobie zadać pytanie: Do czego są nam potrzebne takie siły zbrojne?
Skoro zaś bezpieczeństwo żołnierzy amerykańskich ma priorytet nawet wobec bezpieczeństwa obywateli USA, to na co mogą liczyć inne państwa, sojusznicy USA, którzy wierzą, że Ameryka zapewni im bezpieczeństwo, nawet za cenę poświęcania własnych żołnierzy. Wobec tego co zobaczyliśmy w Afganistanie, takie rachuby mogą być mocno nieuzasadnione. Prezydent Biden, odwiedzając żołnierzy amerykańskich w Europie, powiedział im, że głównym zagrożeniem dla USA są dziś zmiany klimatyczne. Z drugiej strony, jest faktem, że siły Pentagonu emitują więcej dwutlenku węgla niż cała Portugalia, czy Szwecja. Wynika z tego, że najlepszą metodą by zwiększyć, tak rozumiane, bezpieczeństwo USA byłoby zlikwidować jej siły zbrojne. Czyż nie tak?
Gdy USA poniosły porażkę w Wietnamie, gdzie straciło życie 58 tys. ich żołnierzy, a prawie 200 tys. zostało rannych, to zadecydowano o zlikwidowaniu poboru i wprowadzaniu służby ochotniczej, co miało zapewnić to, że w wojsku będą służyć jedynie ludzie gotowi, bez zastrzeżeń, do narażania własnego życia. Te rachuby, przyjęte na początku za rzecz oczywistą, okazały się całkowicie płonne i obecni żołnierze jeszcze mniej chyba są skłonni do ponoszenia ryzyka. Zwyczajnie, liberalne społeczeństwo nie jest w stanie dostarczyć ludzi, którzy są gotowi ryzykować własnym życiem, chyba że w celach przestępczych, mających na celu szybkie się wzbogacenie.
Podam taki przykład sprzed roku. Siły morskie USA utrzymują zawsze, poza własnymi wodami, dwa lotniskowce gotowe do natychmiastowego działania. Na wskutek indolencji kapitana Bretta Croziera, dowódcy jednego z tych lotniskowców, okręt ten zawinął na kilka dni do wietnamskiego portu, a jakiś marynarz, z tych którym zezwolono zejść na ląd, musiał zarazić się koronawirusem. Gdy liczba chorych osiągnęła kilkadziesiąt osób, na ponad 4000 załogi, kapitan Crozier zaczął wysyłać pisma i memoriały, by dla „ratowania” marynarzy okręt wycofać ze służby a załogę przenieść na ląd. Przypominam, że chodziło o połowę operacyjnych sił marynarki USA.
Takie jego zachowanie spowodowało irytację zwierzchnika całej US Navy, Thomasa Modly, który pozbawił Croziera dowództwa, stwierdzając przy tym, że jest on „zbyt naiwny, lub zbyt głupi, by dowodzić lotniskowcem”. I nie o to chodzi, czy wyżsi oficerowie US Navy to głupcy lub naiwniacy, choć wiele zdarzeń wskazywałoby, że coś może być na rzeczy, ale o zachowanie załogi tego lotniskowca w momencie, gdy ich dotychczasowy dowódca opuszczał okręt. Miało tam miejsce coś w rodzaju wiecu, którego uczestnicy gromko oklaskiwali i zachęcali Croziera.
Te sceny, które można obejrzeć na YouTube, mogą pokazywać, że ci ludzie, to już nie była załoga okrętu wojennego, a bardziej jakiś tłum znajdujący się na skraju buntu. Tę sytuację można śmiało porównać z tym co działo się we flocie Imperium Rosyjskiego podczas rewolucji 1905 roku, czy bardziej jeszcze w 1917 roku. To są wszystko smutne obrazki dla kogoś przekonanego o potędze sił zbrojnych Ameryki. Tam gdzie kończy się dyscyplina, tam kończy się armia.
Nie jest żadną przesadą twierdzenie, że siły zbrojne są produktem kraju, który je powołał; są one zwierciadłem jego stanu, możliwości, wartości uznawanych tam za ważne i pokazują też stan morale tego kraju. Niedawno wiele komentarzy w sieci wzbudziło porównanie trzech spotów rekrutacyjnych do sił zbrojnych trzech różnych państw: Chin, Rosji i USA. Dwa pierwsze utrzymane są w podobnym tonie i opierają się na afirmacji męskiej siły, zdecydowania, gotowości do poświęcenia. Zupełnie odmienny jest spot amerykański. Jest to kreskówka (widać nie znaleziono aktorów mogących wiarygodnie to przedstawić) opowiadająca o młodej postaci (chyba kobiecie?) wychowanej przez dwie lesbijki, która wstępuje do armii USA, by bronić swoich postępowych przekonań.
Z czymś takim mamy dziś do czynienie w wielu krajach Zachodu. Dla przykładu, w Szwecji głównodowodzący sił zbrojnych wziął udział w paradzie gejowskiej dumy, zaś na oficjalnym portalu sił zbrojnych przedstawiono dwie postacie w mundurach z tęczowym kamuflażem na twarzach oraz z hasłem: „Opowiadamy się za wartościami, których mamy bronić” ( We stand up for the values we are tasked with defending). Obrona tego rodzaju wartości jest dziś głównym zadaniem armii krajów liberalnych. Nawet w Wielkiej Brytanii, władze wojskowe uważają, że patriotyzm to rodzaj „ekstremizmu” i należy go zwalczać. Afganistan pokazał, że armia oparta o tego rodzaju demoliberalną ideologię nie jest w stanie sobie poradzić nawet ze słabo uzbrojoną i niezbyt liczną partyzantką.
Na koniec zaś, aby pokazać, że moje wątpliwości, co do wartości armii krajów liberalnych, nie są odbiciem jakichś subiektywnych odczuć czy uprzedzeń, chciałbym przytoczyć opinię szefa Sztabu Generalnego Francji gen. François Lecointre, który, podczas konferencji na Sorbonie, podsumowując dłuższy wywód na temat tego czym powinna być armia, że powinna składać się ludzi gotowych poświęcać swoje życia i odbierać je wrogowi, stwierdził: „Nasz wielki europejski partner RFN nie ma już armii. Powodów jest wiele, ale Niemcy nie mają już armii”.
A przecież wszyscy wiedzą, że Niemcy mają strukturę zatrudniającą prawie 200 tys. ludzi, całkiem nieźle uzbrojonych, ale ona nie spełnia, określonych przez generała Lecointre, podstawowych warunków, by nazwać ją armią.
I to się chyba tyczy większości podobnych struktur w innych krajach Zachodu. Tych zaś, co chcieliby pomniejszać znaczenie opinii generała Lecointre, chciałbym przypomnieć, że on akurat dobrze wie czym jest wojna i kto jest w stanie ją prowadzić. Jako dowódca kompanii, podczas wojny w Bośni, prowadził zwycięski atak na most w Vrbanja, zakończony, w ostatniej fazie, szarżą na bagnety. Jego, w odróżnieniu od tłumu wiecujących na amerykańskim lotniskowcu USS Theodore Roosevelt, na pewno można nazwać żołnierzem.
Warto się nad tym wszystkim zastanowić i także zadać sobie pytanie: czy my mamy armię?
Stanisław Lewicki
https://konserwatyzm.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz