Depresja to powszechne zaburzenie psychiczne, które dotyka setek milionów osób na całym świecie niezależnie od płci i wieku. Połowa z nich miewa myśli samobójcze, a jedna piąta skutecznie odbiera sobie życie.
Ciemność widoma. Pamiętnik o szaleństwie to pozycja wybitna, zarówno w kategoriach literackich, jak i psychologicznych, dziś uważana za jedną z najważniejszych osobistych relacji ludzi cierpiących na depresję. Opowieść o życiu w mrokach udręczonego umysłu i o sposobach wychodzenia z tego stanu przyczyniła się wydatnie do nagłośnienia choroby, wokół której zawsze panowało kłopotliwe milczenie.
Styron wpuścił czytelnika w dramatyczny świat swojego pogrążonego w depresji umysłu i ze wstrząsającą dosłownością opisał własne cierpienia.
Fascynujący i wstrząsający portret wyniszczającej choroby… – „The New York Times”.
Fragment William Styron, Ciemność widoma. Pamiętnik o szaleństwie, Wyd. Replika, Poznań 2021. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.
Pewnego chłodnego wieczoru pod koniec października 1985 roku w Paryżu po raz pierwszy zdałem sobie w pełni sprawę z tego, że walka z nękającymi mnie problemami natury psychicznej – walka, którą toczyłem od kilku miesięcy – może się zakończyć moją fatalną klęską. Moment objawienia nastąpił, kiedy samochód, którym się poruszałem, wjechał w połyskującą, gładko wypolerowaną deszczem ulicę w pobliżu Pól Elizejskich i prześliznął się koło jarzącego się mdłym światłem neonowego szyldu z napisem HÔTEL WASHINGTON.
Nie widziałem tego hotelu od ponad trzydziestu lat, czyli od wiosny 1952 roku, kiedy to stał się on moją pierwszą paryską przystanią na kilka nocy. W pierwszych miesiącach mojego ówczesnego Wanderjahr przyjechałem do Paryża pociągiem z Kopenhagi, po czym, za sprawą szczególnie stanowczej sugestii pewnego nowojorskiego biura podróży, wylądowałem w Hôtel Washington. W tamtych czasach ów hotel był jedną z wielu zawilgoconych, pospolitych noclegowni dla turystów, głównie z Ameryki, którzy dysponowali skromnymi środkami finansowymi i dla których – jeśli podobnie jak ja pełni obaw po raz pierwszy stykali się z Francuzami i ich osobliwymi obyczajami – egzotyczny bidet, zainstalowany na stałe w ponurym pokoju hotelowym, oraz wspólna toaleta daleko w głębi słabo oświetlonego korytarza, na zawsze już pozostaną symbolem przepaści, jaka dzieli kulturę galijską i anglosaską.
Ja jednak zatrzymałem się w hotelu Washington tylko na krótko. Po kilku dniach opuściłem to miejsce za sprawą kilku moich nowo poznanych młodych amerykańskich znajomych, którzy zainstalowali mnie w jeszcze bardziej obskurnym, ale za to bardziej barwnym hotelu na Montparnassie, w pobliżu Le Dôme oraz innych często odwiedzanych przez pisarzy lokali.
Mając dwadzieścia sześć lat, wydałem właśnie moją pierwszą powieść i zyskałem niejaką sławę, która jednak nie była oszałamiająca, zważywszy, że w Paryżu tylko niewielu Amerykanów słyszało o mojej książce, a jeszcze mniej ją przeczytało. W miarę upływu lat Hôtel Washington stopniowo znikał z mojej świadomości.
Nagle pojawił się jednak ponownie tamtego październikowego wieczoru, kiedy w mżącym deszczu mijałem jego szarą kamienną fasadę. Wspomnienia sprzed wielu lat, gdy znalazłem się tu po raz pierwszy, zaczęły wracać do mnie wzbierającą falą, sprawiając, że doznałem wrażenia, iż oto zatoczyłem fatalny krąg. Pamiętam, jak powiedziałem do siebie, że kiedy następnego ranka wyjadę z Paryża do Nowego Jorku, będzie to już na zawsze. Byłem wstrząśnięty oczywistością, z jaką akceptowałem myśl, że nigdy więcej nie zobaczę Francji, podobnie jak nigdy już nie odzyskam pełnej jasności umysłu, którą tracę w zastraszającym tempie.
Zaledwie kilka dni wcześniej zdałem sobie sprawę, że cierpię na poważne zaburzenia depresyjne i że szarpię się beznadziejnie, próbując się z nimi uporać. Uroczysta okazja, jaka sprowadziła mnie do Francji, nie dawała mi żadnej radości ani pociechy. Wśród wielu przykrych objawów tej choroby, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, do najczęstszych należą wstręt i niechęć do samego siebie – czy też, wyrażając to mniej kategorycznie, całkowity brak akceptacji samego siebie.
Również i ja, w miarę postępów choroby, miałem coraz większe ogólne poczucie własnej bezwartościowości. Nastrój przejmującego smutku wydawał się tym bardziej paradoksalny, że przyleciałem do Paryża z krótką, czterodniową wizytą, aby odebrać pewną nagrodę, którą zostałem uhonorowany – co powinno przecież wybitnie podbudowywać moje ego. Wcześniej, latem tegoż roku, zawiadomiono mnie, że zostałem laureatem Prix mondial Cino Del Duca, nagrody przyznawanej corocznie twórcom, pisarzom i naukowcom, których dzieło przyczynia się do krzewienia wartości „nowoczesnego humanizmu”.
Nagroda ta została ustanowiona ku czci Cino Del Duki, imigranta z Włoch, który tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej oraz po jej zakończeniu zrobił majątek na druku i dystrybucji tanich czasopism, głównie komiksów, potem zaś wydając także ambitniejsze publikacje; był m.in. właścicielem czasopisma „Paris-Jour”. Del Duca był także producentem filmowym i właścicielem znanej stajni koni wyścigowych, odnoszących liczne zwycięstwa na torach we Francji i poza jej granicami. Stawiając przed sobą coraz bardziej szlachetne i wzniosłe kulturowo cele, Del Duca stał się z czasem uznanym filantropem, a także założycielem domu wydawniczego, który zaczął publikować wartościowe dzieła literackie.
Tak się złożyło, że francuski przekład mojej pierwszej powieści, Pogrążyć się w mroku, zatytułowany Un lit de ténèbres, został wydany przez tę właśnie oficynę. Wydawnictwo to, Éditions Mondiales, w 1967 roku, kiedy Del Duca zmarł, było już znaczącym udziałowcem rozległego wielobranżowego imperium, tak bogatym, ale też na tyle prestiżowym, że jego komiksowe początki zostały tylko odległym wspomnieniem. Wtedy to wdowa po właścicielu, Simone, powołała do życia fundację, której główną funkcją jest coroczne przyznawanie nagrody literackiej imienia męża.
Prix mondial Cino Del Duca jest we Francji – kraju cierpiącym na uroczą manię przyznawania rozlicznych nagród w dziedzinie kultury – liczącym się wyróżnieniem, nie tylko ze względu na swój eklektyzm oraz szczególną staranność w wyborze laureatów, lecz także z powodu wyjątkowej hojności fundatorki – tamtego roku nagroda wynosiła w przeliczeniu mniej więcej 25 tysięcy dolarów.
W ciągu minionych dwudziestu lat w gronie jej laureatów znaleźli się m.in. Konrad Lorenz, Alejo Carpentier, Jean Anouilh, Ignazio Silone, Andriej Sacharow, Jorge Luis Borges i jeden Amerykanin, Lewis Mumford. Jak dotąd brak w tym gronie kobiet, na co chciałbym zwrócić uwagę feministek.
Jako Amerykanin nie mogłem nie czuć się uhonorowany faktem, iż znalazłem się w tak szacownym gronie. Jakkolwiek przyznawanie i otrzymywanie nagród wyzwala zwykle u wszystkich zainteresowanych takie skłonności, jak niezdrowy przypływ fałszywej skromności, obmowa, zawiść i samoudręka, osobiście uważam, że wyróżnienie niektórymi nagrodami może, choć oczywiście nie musi, być bardzo przyjemne.
Prix Del Duca od początku była dla mnie tak miłą i sympatyczną nagrodą, że jakiekolwiek dłuższe rozważanie wydawało mi się bezsensowne, dlatego przyjąłem ją z wdzięcznością i odpisałem, że oczywiście uszanuję rozsądnie uciążliwy wymóg z nią związany i osobiście zjawię się na ceremonii jej wręczenia. W tamtym czasie spodziewałem się bowiem, że mam przed sobą całkiem spokojną i beztroską podróż, nie zaś pospieszny i pełen napięcia wypad za ocean i z powrotem. Gdybym mógł wówczas przewidzieć stan mojego umysłu w czasie odbierania nagrody, z pewnością nie zdecydowałbym się jej przyjąć.
Depresja jest zaburzeniem afektywnym, tak tajemniczo bolesnym oraz w tak nieuchwytny sposób objawiającym się jaźni – intelektowi, który pełni funkcję mediatora – że opisanie jej słowami graniczy z niemożliwością. Dlatego jest ona niemal całkowicie nie do pojęcia dla kogoś, kto nigdy sam nie doświadczył jej w ekstremalnym wymiarze, mimo że przygnębienie czy podły nastrój, w jakie czasem wpadamy i wiążemy je z ogólnymi kłopotami życia codziennego, są tak powszechne, że większości z nas dają niejakie wyobrażenie o depresji w jej skrajnej postaci.
Ale w czasie, który tu opisuję, moje problemy psychiczne wykraczały już znacznie poza sferę zwykłych, dobrze mi znanych i dających się kontrolować przejściowych chandr. W Paryżu, teraz widzę to wyraźnie, byłem w krytycznym punkcie rozwoju choroby, na stacji pośredniej między pierwszymi, niejasnymi jeszcze oznakami nadciągającej burzy, jakie pojawiły się tamtego lata, a gwałtowną i niemal tragiczną kulminacją, do której doszło w grudniu i która zaprowadziła mnie do szpitala. Później spróbuję opisać ewolucję mojej choroby, od jej najwcześniejszych objawów do końcowej hospitalizacji, a potem wyzdrowienia, ale moja podróż do Paryża wciąż ma dla mnie w tym kontekście wyjątkowe znaczenie.
W dniu uroczystości wręczenia nagrody, która miała się odbyć w południe i której zwieńczeniem miał być uroczysty obiad, obudziłem się około dziewiątej rano w moim pokoju w Hôtel Pont-Royal i stwierdziwszy, że czuję się całkiem nieźle, nie omieszkałem przekazać tej dobrej nowiny mojej żonie Rose. Poprzedniego wieczoru, za pomocą niewielkiej dawki środka uspokajającego o nazwie Halcion, udało mi się pokonać bezsenność i wywalczyć kilka godzin snu. Dlatego rano byłem w pogodnym nastroju. Wiedziałem jednak, że takie słabe przejaśnienia znaczą w istocie bardzo niewiele i są przelotne; byłem pewien, że nim zapadnie zmrok, znów będę się czul koszmarnie. Doszedłem do punktu, w którym dokładnie monitorowałem każdą fazę mojego coraz bardziej pogarszającego się stanu. Przyznałem, że jestem chory, dopiero po kilkumiesięcznym okresie zaprzeczania, kiedy to osłabienie, niepokój i nagłe napady lęku przypisywałem całkowitej rezygnacji z alkoholu. Tamtego roku w czerwcu z dnia na dzień odstawiłem bowiem whiskey oraz wszelkie inne spirytualia.
W tym okresie stałego pogarszania się mojego klimatu emocjonalnego sporo czytałem o depresji, korzystając zarówno z książek pisanych dla laików, jak i z fachowych opracowań przeznaczonych dla specjalistów, w tym z biblii psychiatrów, jaką jest DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders publikowany przez American Psychiatrie Association). Niemal przez całe życie odczuwałem nieodpartą, choć może niezbyt racjonalną potrzebę zostania samoukiem w dziedzinie medycyny i zgromadziłem znacznie większą od przeciętnej wiedzę o różnych kwestiach medycznych (do której często odwoływało się i nadal odwołuje, co z pewnością nie jest racjonalne, wielu moich przyjaciół), dlatego ze zdumieniem odkryłem, że jestem niemal całkowitym ignorantem w dziedzinie depresji, która może być przecież równie poważnym problemem medycznym jak cukrzyca czy rak. Najprawdopodobniej, jako osoba znajdująca się w początkowym stadium depresji, podświadomie stale odrzucałem lub ignorowałem wszelkie informacje na jej temat; nazbyt raniły one moją tkankę psychiczną, toteż odsuwałem je od siebie jak najdalej, traktując jako niepożądany dodatek do mojego kompendium wiedzy medycznej.
W każdym razie, w ciągu tych kilku godzin, kiedy to mój stan depresyjny łagodniał na tyle, że pozwalał mi na luksus koncentracji, wypełniałem ową lukę w mojej wiedzy medycznej dość intensywną lekturą i przyswajałem sobie wiele fascynujących i jednocześnie niepokojących faktów, których jednak nie potrafiłem spożytkować w praktyce. Najbardziej uczciwi wobec czytelnika autorzy mówią całkiem otwarcie, że ciężkiej depresji nie daje się łatwo leczyć. Inaczej niż, powiedzmy, w cukrzycy – w której są szansę, że podjęte natychmiast kroki, mające na celu przywrócenie zdolności organizmu do przyswajania glukozy, radykalnie zahamują niebezpieczny proces i doprowadzą do uzyskania nad nią całkowitej kontroli – nie dysponujemy żadnym szybko działającym i łatwo dostępnym lekiem na depresję w stadium zaawansowanym.
Niemożność złagodzenia jej dolegliwości jest jednym z najbardziej przykrych aspektów tej choroby, kiedy zaczyna ona nękać swą ofiarę, tym, co sprawia, że depresję należy zaliczyć do kategorii ciężkich schorzeń. Zawsze spodziewamy się, że naszą przypadłość, wyjąwszy choroby fachowo określane mianem złośliwych i zwyrodnieniowych, można w jakiś sposób leczyć i w końcu doprowadzić do poprawienia naszego stanu zdrowia przez zastosowanie odpowiednich leków czy diety, poddanie się fizjoterapii czy zabiegowi operacyjnemu – w logicznej sekwencji od początkowego złagodzenia objawów do całkowitego wyleczenia.
Tymczasem, co zatrważające, osoba cierpiąca na ciężką depresję, która, nie mając o niej większego pojęcia, zajrzy do jednej czy drugiej z licznych dostępnych na rynku książek, może dowiedzieć się dużo o teoriach powstawania i objawach depresji, ale znajdzie bardzo mało wiadomości, które pozwalałyby jej mieć uzasadnioną nadzieję na szybką i skuteczną pomoc.
Autorzy, którzy twierdzą, że istnieją proste sposoby wyjścia z depresji, mają usta pełne frazesów i zwykle po prostu oszukują czytelników. Istnieje wprawdzie wiele popularnych książek, które inteligentnie wskazują różne możliwości leczenia i stopniowego wychodzenia z depresji, przedstawiają pewne rodzaje terapii – psychoterapia i terapia lękowa, lub też ich połączenie – które mogą rzeczywiście przywrócić do zdrowia większość chorych, wyjąwszy najbardziej uporczywe i ciężkie przypadki.
Autorzy najmądrzejszych prac podkreślają jednak gorzką i okrutną prawdę: od ciężkiej depresji nie można się uwolnić z dnia na dzień. Wszystko to uwydatnia podstawowy, choć przykry fakt, który jak sądzę, należy nazwać po imieniu już na początku mojej kroniki zmagań z chorobą: natura zaburzeń depresyjnych pozostaje w gruncie rzeczy wielką tajemnicą. Depresja ujawnia naukowcom swoje sekrety znacznie bardziej opornie niż wiele innych najpoważniejszych chorób nękających ludzkość.
Głębokie i czasami aż śmiesznie zawzięte podziały frakcyjne w łonie współczesnej psychiatrii – rozłam między zwolennikami psychoterapii i farmakoterapii – przywodzą na myśl słynne spory medyczne toczone w XVIII wieku (upuszczać czy nie upuszczać krwi) i stanowią niejako wyznacznik nie do końca zrozumiałej natury depresji oraz trudności w jej leczeniu. Jak powiedział mi szczerze pewien lekarz klinicysta, specjalista w tej dziedzinie, posługując się uderzająco trafną, jak sądzę, analogią: „Jeśli porównać naszą wiedzę do odkrycia Ameryki przez Kolumba, to Ameryka jako taka jest nam jeszcze nieznana; tkwimy wciąż na tej małej wysepce z archipelagu Bahamów”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz