11 lipca 1943 r. w miasteczku Kisielin pow. Horochów, ukraińscy siepacze zaatakowali Polaków w kościele, po zakończeniu mszy świętej. Spędzili do nawy głównej część Polaków, rozebrali do naga i rozstrzelali z karabinu maszynowego, rannych dobijali różnymi narzędziami, najczęściej zakłuwali bagnetami. Zginęło co najmniej 109 Polaków w kościele i wokół niego. Jedna grupa przez kilka godzin skutecznie broniła się m. in. rzucając w napastników cegłami.
Relacja Anieli Dębskiej:
„Dzień 11 lipca 1943 r. był pochmurny. Około godziny jedenastej zaczął padać deszcz. Ludzie szybko wchodzili do kościoła. Nabożeństwo odbyło się bez przeszkód, normalnie. Ja jak zwykle poszłam na chór, należałam bowiem do kościelnego chóru, który zawsze śpiewał podczas nabożeństw. Na koniec jak zwykle wykonaliśmy „Żegnaj Królowo”. Po mszy św. jako jedna z pierwszych wyszłam z kościoła, razem z mężczyznami, którzy jak zwykle spieszyli się na papierosa. Gdy stanęłam przed świątynią i spojrzałam w stronę ogrodu księdza, zobaczyłam idącą tyralierę. Obróciłam się w drugą stronę, gdzie znajdował się park hrabiowski i tam też zobaczyłam uzbrojonych Ukraińców. Jak zobaczyłam Ukraińców, idących w stronę kościoła, to nie miałam żadnych wątpliwości, że przyszli nas wymordować. Od razu, tak jak wszyscy, cofnęłam się do świątyni. Mój przyszły mąż, czyli Włodzimierz Sławosz Dębski, jako członek konspiracji też wiedział, co się święci i zaczął zamykać drzwi w kościele. Ludzie byli przerażeni. Niektórzy stali nieruchomo pod ścianami kościoła. Część pobiegła na chór, a nawet na strych. Po chwili rozległ się okrzyk: Otwórzcie drzwi, oni tylko kogoś szukają. Zabiorą go i pójdą sobie! Mnie wtedy zamroziło. Okazało się, że niektórzy Polacy, ratując swe życie, byli skłonni wydać na śmierć kogoś ze swoich sąsiadów. Jak zaobserwował to mój mąż, pierwszym człowiekiem, który wezwał do otwarcia drzwi był Tadeusz Różański, ochotnik w wojnie z bolszewikami z 1920 r. Miał on złudzenia, że Ukraińcy mają wobec Polaków dobre zamiary. Zaraz potem córka organisty, Bronisława Janaszkówna, zwróciła się do swojej stryjecznej siostry: Chodź Tereska! Otwórzmy! I poszły obie otwierać. Część ludzi, w tym ja, na komendę mojego przyszłego męża ruszyło przejściem z kościoła na piętro plebanii. Tam się zabarykadowaliśmy. Ukraińcy już wtedy zaczęli do nas strzelać. Celowali w okna w przejściu. Idący przede mną wysoki mężczyzna, którego zapamiętałam, bo bardzo ładnie śpiewał, dostał kulę i padł ranny. Nie wiem jak razem z siostrą zdołałyśmy go podnieść i zawlec na górę. Mój przyszły mąż wraz z innymi mężczyznami zabarykadował drzwi meblami, w rezultacie czego Ukraińcy nie mogli ich sforsować, mimo że kilkakrotnie ponawiali próby. Banderowcy w tym czasie wyprowadzali już z kościoła Polaków sądzących, że jak w nim zostaną, to ocalą życie. Wszyscy zostali później zamordowani. Ludzie zgromadzeni w kilku pokojach na piętrze plebani byli bardzo przerażeni. Dopiero zdecydowane komendy mojego męża postawiły ich na nogi. Obrona zaczęła samorzutnie ich porządkować. Przy każdym oknie stanęło po trzech, czterech mężczyzn. Napastnicy początkowo strzelali w okna bezładnie. Pociski trafiały w sufit. Ksiądz Kowalski, znajdujący się w jednym z pokoi, chciał zasłonić okno poduszką, wierząc, że kula nie przebije pierza, ale bandyta strzelił, gdy kładł poduszkę i dostał kulę. Pocisk przebił poduszkę i ranił księdza. Myślałam, że nie żyje, ale okazało się, że nie. Mój przyszły mąż kazał mi się nim zająć. To był nasz pierwszy ranny. Wcześniej, co trzeba podkreślić, ksiądz wszystkim udzielił ostatniego rozgrzeszenia i przygotował każdego z nas na śmierć! W którymś momencie zaczęły się ataki przez okna. Najpierw ostrzelali nas z broni palnej, aż tynk zaczął się sypać. Powstał wielki kurz, rozległo się dzikie Hurra! i jeden z napastników zaczął wchodzić po drabinie. Zaczęliśmy rzucać w niego cegłami, które wyjęliśmy z pieca. To poskutkowało, bandyta się cofnął. W kilki minut później ataki znowu się nasiliły. Nadal broniliśmy się, zrzucając na głowy napastników cegły i kafle z rozbieranych pieców. Powstało duże zagrożenie, gdy jeden z bandytów wlazł na dach obory, stojącej o kilka metrów od narożnika plebani. Usiadł okrakiem na kalenicy i zaczął nas ostrzeliwać. Widział nas bardzo dobrze. Gdyby jego ostrzał napastnicy skoordynowali z atakami z drabiny, to wdarliby się na górę. Na szczęście zaczęło lać i ten siedzący na dachu, porzucił swoje stanowisko. Kolejny bandzior pojawił się nagle na daszku letniego ołtarza, przylegającego do plebani. Strzelał z bliska wprost w nasze okna. Romuald Rodziewicz zaryzykował, wychylił się z okna i uderzył napastnika w tył głowy cegłówką. Ten runął w dół, machając rękami. Później upowcy wzmogli ataki od strony zabarykadowanych drzwi i zaczęli strzelać w drewniany sufit księżowskiej spiżarni kulami zapalającymi. Według mojego męża na pomysł ten wpadł pewnie Iwan Fediuk, który przed laty służył u księdza i dobrze znał ten budynek. Sufit się jednak nie zapalił. Przy obronie zabarykadowanych drzwi zginął Janek Krupiński. Dostał ukraińską kulę przez otwór wyrąbany w drzwiach. Umarł na rękach zrozpaczonej matki. Mój przyszły mąż został ranny w nogę odłamkiem granatu. Zajęłam się nim, wykonując tampon z grubo złożonych gazet i ciasno owinęłam, co zatamowało krwotok z przerwanej arterii. Ciężko ranny został też Władysław Kraszewski, który zmarł z upływu krwi. Upowcy, kontynuując atak, wrzucali do nas przez okna granaty, które staraliśmy się im odrzucać. Nie byli biegli w sztuce żołnierskiej i odbezpieczali granaty nieprawidłowo, dzięki czemu mieliśmy czas, by je odrzucać. Czyniąc to, wiele osób spośród nas otrzymało rany postrzałowe. Późnym wieczorem Ukraińcy rozsierdzeni naszą obroną podpalili stodołę, oborę księdza, a także parter plebani i wnętrze kościoła. Chcieli sobie oświetlić plac boju. Liczyli też, że ogień przeniesie się na dach plebani. Nie był jednak na tyle intensywny, żeby go ogarnąć. Byliśmy okropnie zmęczeni i wyczerpani, ale walczyliśmy dalej. Wśród obrońców pałeczkę po moim mężu przejęli mój przyszły szwagier Jerzy Dębski, który mimo ran zachowywał się bardzo dzielnie, a także bracia Chmielniccy, Romuald Rodziewicz i Józef Bagnecki. Mężczyzn odpierających ataki wspierały też dziewczęta. Jedną z nich była moja siostra Tumiła, a także Adela Ziółkowska, Teresa Świderska, Elzamina Romanowska i Teresa Masłowska. Wszyscy rzucali cegłami i czym popadnie w napastników, którzy ponownie zaczęli po drabinach wspinać się na zajmowane przez nas piętro. Pamiętam łapy bandziora, który chwycił za parapet okna, a także reakcję Bronka Kraszewskiego, który złapał z Janaszkiem maszynę do szycia i rzucili nią w napastnika. Zleciał w dół i został odniesiony przez swych kompanów na punkt zborny w pobliżu cerkwi. Tam, jak się później okazało, w jednym z domów na strychu siedział Stanisław Janaszek, bratanek organisty i przez szparę między deskami oglądał plac i rozpoznawał wszystkich Ukraińców, biorących udział w mordzie Polaków w kościele i w szturmie na piętro plebani. Gdy zapadła noc, napór Ukraińców na kościół słabł. Strzelanina ustawała. W końcu około północy ktoś zauważył, że bandyci ustawiają się na rynku w kolumnę i zbierają się do odejścia. Nie wiedzieliśmy, czy to nie jest podstęp. Czterech mężczyzn spuściło się po linie na dół, żeby udać się do Rudni, Zaturzec i Mańkowa w celu ściągnięcia pomocy. Żaden z nich jednak nie wrócił. Rozpłynęli się we mgle. Po nich na dół po linach zjechały dwie kobiety, które rozpoznały sytuację i kazały wszystkim zjeżdżać na dół. Ja z moim przyszłym mężem, jego bratem i jeszcze jednym chłopakiem zostaliśmy do rana na plebani. Przez całą noc co pewien czas musiałam luzować opaskę uciskową, żeby krew dopływała do nogi. Przyszły mąż miał uszkodzoną tętnicę pod kolanem, co powodowało, że przy każdym popuszczeniu opaski strasznie krwawił. Jakoś dotrwaliśmy do rana. Wtedy spuściliśmy Sławka na dół i ukryliśmy go w malinach. Następnie ogrodami zaczęłam przekradać się do naszego domu po konie. Szłam wolno, uważając, czy nie kręcą się w pobliżu jacyś upowcy. Gdy dotarłam do naszego domostwa, nie zastałam nikogo. Rodzice nie byli w kościele. Grupa upowców szła ich zamordować, ale ojciec w porę ich zobaczył i wraz z mamą zdążyli wyskoczyć przez okno i schronić się w zbożu, a później na cmentarzu żydowskim. Przesiedzieli w nim całe niedzielne popołudnie, noc i wyszli z ukrycia dopiero, gdy zaczęłam się kręcić po podwórku. Zwierzęta nie były nakarmione, krowy niewydojone. Ja zaprzęgłam konie do wozu i z tatusiem pojechaliśmy pod kościół. Tam już było kilku Ukraińców, przeciwników mordów. Pomogli nam przenieść mojego przyszłego męża na wóz. Przywieźliśmy go do nas do domu, a ja poszłam szukać Dębskich. Jak ich znalazłam, przyszli i zrobili synowi profesjonalny opatrunek. Na wieczór zawieźliśmy go do Ukraińca zaprzyjaźnionego z Dębskimi. Nazywał się Parfeniuk. Ukrył Sławka w swojej stodole. Tu był najbezpieczniejszy. Doglądali go tu razem ze mną ojciec i matka. Po dwóch dniach musiał zostać przewieziony do szpitala w Łokaczach. Mój ojciec dał konie, a Ukrainka Paraska Padlewska podjęła się zawiezienia go. Tu amputowano mu nogę. Później przetransportowano go do Włodzimierza i dzięki pomocy kolegów z konspiracji dostał się do szpitala. Moja rodzina ukrywała się u Ukraińca Sawy Kowtoniuka, który przechowywał nas w stodole i w zbożu. Nocami widać było łuny płonących, mordowanych przez upowców kolejnych polskich wsi. W dzień przez Kisielin bandyci pędzili stada krów zrabowane u polskich gospodarzy, które czując, że idą na rzeź, strasznie ryczały. Na trzeci dzień Sawa przyszedł rano do ojca i powiedział, że upowcy chcą z nim rozmawiać. On poszedł. Gdy wrócił, poinformował nas, że przekonywali go, że atak na kościół był nieporozumieniem, że to się już nie powtórzy. Sugerowali też ojcu, by z rodziną wracał do domu, bo nic jej nie grozi. Ojciec wahał się, ale Ukrainiec ostrzegł go, by nie wierzył w zapewnienia upowców. Jego zdaniem chcą oni wszystkich Polaków wymordować. 15 lipca 1944 r. przeprowadził nas do Zaturzec. Najpierw wziął kosę na plecy, poszedł przez swoje pole i łąkę do lasu i sprawdził, czy droga jest wolna. Po godzinie wrócił i powiedział, że można iść. Szybko ruszyliśmy do Zaturzec. Nie mieliśmy co zabierać z domu, bo wszystko zostało zrabowane. Tak jak my postąpiła większość mieszkańców Kisielina i okolicy. Dębscy zostali w Kisielinie. Ojciec mojego przyszłego męża, Leopold, nie chciał się nigdzie ruszać. Wierzył, że jako lekarz jest niezbędny dla Ukraińców i ci go nie ruszą. Upowcy zabrali go z domu w końcu lipca i powieźli drogą do Twerdyń. Więcej go nikt nie widział. Jego żona zginęła wraz z nim. Według Ukrainek, Anny Parfeniuk i Ahniji Sidłowskiej, gdy Ukraińcy zabierali Dębskiego, jego żonie powiedzieli: A ty idź, gdzie chcesz. Miała bowiem wpisaną w dowodzie narodowość ukraińską. Wpisał ją szef rejonu. Ona odpowiedziała, że miejsce żony jest przy mężu i razem z nim dobrowolnie poszła na śmierć. Ukraińcy zamordowali jeszcze Wincentego i Józefa Biesiagów, Rudolfa Nowickiego i Salomeę Ziółkowską. Jak po latach ustalił mój mąż, Ukraińcy zamordowali w kościele w Kisielinie 17 osób, pochodzących z Kisielina, dwie osoby z Kisielina Zielonej, dziewięć z Adamówki, jedną z Jachimówki, pięć z Janowca, trzy z Dunaju, dwie z Leonówki, jedną z Niedźwiedziej Jamy, osiem z Rudni, dwie z Trystaku, dwie z Twerdynia, dziesięć z Warszawki, pięć z Woronczyna, osiem z Zapustu, siedem z Żurawca. Łącznie zamordowali 82 osoby. Cztery osoby poległy w obronie świątyni. Dzięki obronie uratowało się zaś osiemdziesiąt osób. Mord w kościele był oczywiście dopiero początkiem czystki etnicznej, przeprowadzonej przez UPA w całej okolicy”.
Materiał #AGNIESZKA MARCINIUK facebook
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz