Wokół „lex Tusk”
Jak proroczo zauważył w spiżowym spostrzeżeniu Józef Stalin, w miarę postępów socjalizmu zaostrza się walka klasowa. Socjalizm u nas poczynił właśnie milowy krok do przodu (jak w swoim czasie twierdził Władysław Gomułka, Polska znajdowała się już nad przepaścią, ale zrobiła milowy krok do przodu), bo obóz zdrady i zaprzaństwa wdał się z obozem „dobrej zmiany” w licytację w dziedzinie programów rozrzutnościowych, których celem jest wzięcie przez rząd na utrzymanie wszystkich obywateli, nawet tych ukraińskich – więc walka, nie tyle może „klasowa”, co walka między głównymi politycznymi gangami szalenie się zaostrzyła.
Wyrazem tego zaostrzenia jest uchwalenie przez Sejm i podpisanie przez pana prezydenta Dudę ustawy o utworzeniu nadzwyczajnej komisji do zbadania rosyjskich wpływów w polskiej polityce, potocznie zwanej „lex Tusk”.
Ta 9-osobowa komisja wybierana przez Sejm nie tylko spośród parlamentarzystów, ale i pierwszorzędnych fachowców spoza Sejmu, ma wziąć w obroty osoby ulegające rosyjskim wpływom i będzie mogła pozbawić ich możliwości piastowania stanowisk publicznych nawet na okres 10 lat. Rodzajem listka figowego jest tu możliwość odwołania się od decyzji komisji do niezawisłego sądu, ale – jak powiada przysłowie – nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje.
Bo decyzja niezawisłego sądu – po pierwsze – może zapaść po wielu latach, kiedy taki jeden z drugim delikwent może się zestarzeć i stracić wigor nie tylko polityczny, ale i każdy inny, albo nawet zostać nieboszczykiem, a po drugie – orzeczenie niezawisłego sądu w takich sprawach będzie zależało od tego, czy sprawę będzie badał sąd „rządowy”, czy sąd „nierządny”.
W pierwszym przypadku jest niemal stuprocentowa pewność, że niezawisły sąd przyklepie decyzję komisji, podczas gdy w drugim przypadku jakieś światełko w tunelu jest – ale co komu z tego, kiedy takie orzeczenie zapadnie nie tylko po najbliższych wyborach, ale może nawet i po tych dalszych, za następne 4 lata, kiedy wątroba, nerki i inne organy nie będą już w stanie przekształcić konfitur władzy w rozmaite przyjemności?
Toteż obóz zdrady i zaprzaństwa, a wraz z nim płomienni obrońcy konstytucji, którym nie przeszkadzało wprowadzanie cenzury, unisono zawrzeli gniewem na ten „zamach na demokrację”.
Ale to nie jest takie oczywiste, bo o ile niemieckie owczarki z Komisji Europejskiej zyskały możliwość otworzenia w wojnie hybrydowej, jaką Niemcy za pośrednictwem instytucji Unii Europejskiej od 2016 roku prowadzą przeciwko Polsce, kolejnego frontu, z czego skwapliwie skorzystały, o tyle płomienni obrońcy demokracji z Departamentu Stanu, zareagowali znacznie bardziej powściągliwie, wyrażając obawę, czy przepisy „lex Tusk” nie zostaną aby „niewłaściwie wykorzystane”.
W tej formule mieści się tedy wskazówka, by komisja wykorzystywała przepisy ustawy w sposób „właściwy”, czyli kierowała ich ostrze przeciwko delikwentom rekrutującym się ze Stronnictwa Pruskiego, a nie – dajmy na to – przeciwko delikwentom reprezentującym Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie. W tej sposób i wilk w postaci rugowania z politycznej sceny osobników ze Stronnictwa Pruskiego będzie syty i demokratyczna owca będzie cała.
Dla demokracji można bowiem zrobić wszystko, nawet ją zgwałcić, byle delikatnie – i pewnie dlatego pan prezydent Duda, który w roku 2025 będzie chciał wylądować na jakiejś prestiżowej synekurze w ONZ lub NATO, skwapliwie ustawę podpisał, żeby tylko obywatele nie byli pozbawieni informacji, którzy to jegomościowie bisurmanili się ze złym Putinem.
Ta wskazówka Departamentu Stanu przychodzi w samą porę, bo właśnie pan generał Janusz Nosek ujawnił, że „przesiąknięte rosyjską agenturą” jest nie kto inny, tylko Prawo i Sprawiedliwość.
Pan generał, będący w cywilu nauczycielem historii wstąpił do UOP, potem znalazł się w ABW, a następnie został wystrugany na szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego i przez prezydenta Komorowskiego awansowany na generała. Aliści już w 2013 roku został usunięty ze stanowiska – jak złośliwie mówiono w kołach wojskowych – „wyprowadzony chwytem za nosek”. Teraz jednak Judenrat „Gazety Wyborczej” skwapliwie jego rewelację podchwycił, pewnie licząc na to, że komisja zostanie zasypana oskarżeniami ze strony obozu zdrady i zaprzaństwa, powołującymi się na wiekopomne dzieła pana red. Tomasza Piątka z „Gazety Wyborczej”, który, po detoksie z jakichś prochów, zasłynął jako dziennikarz śledczy i na początek, jako ruskiego agenta, zdemaskował Antoniego Macierewicza.
Tymczasem obóz zdrady i zaprzaństwa z Donaldem Tuskiem na czele odgraża się, że komisję „zbojkotuje” – ale nie wiadomo, czy w tym sensie, że nie wystawi żadnych kandydatów, którzy i tak przepadliby w Sejmie w głosowaniu, czy również – że nie będzie z tą komisją miał nic wspólnego. Na tę okoliczność ustawa przewiduje kary finansowe za niestawiennictwo – 20 i 50 tysięcy złotych za recydywę, a wiadomo, że łatwiej przeżyć śmierć ojca, niż utratę ojcowizny.
Gdyby jednak Donald Tusk, Waldemar Pawlak i inni podejrzani o uleganie ruskim wpływom, zasypali komisję lawiną oskarżeń, to mogłaby ona nie zdążyć z podjęciem żadnej decyzji przez jesiennymi wyborami i w ten sposób ustawie „lex Tusk” mogłyby zostać wyrwane zęby.
Zatem nic jeszcze nie jest przesądzone, wszystko dopiero przed nami tym bardziej, że obóz „dobrej zmiany” wyskoczył z jeszcze jednym pomysłem – żeby mianowicie zmienić konstytucję, wprowadzając do niej przepisy o możliwości skonfiskowania mienia osobom co do których istnieje „domniemanie”, że mogą ulegać rosyjskim wpływom.
Na szczęście – jak głosi przysłowie – „nie dał Pan Bóg świni rogów, bo by ludzi bodła” – toteż PiS nie dysponuje w Sejmie większością co najmniej 306 posłów, którzy też zmianę konstytucji mogliby przeforsować – ale po tych deklaracjach widać, że Naczelnik Państwa nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i będzie próbował dokończyć historyczną rekonstrukcję przedwojennej sanacji, z obozem w Berezie Kartuskiej włącznie.
Wprawdzie Bereza Kartuska leży obecnie na Białorusi, ale właśnie pan generał Skrzypczak wzywa, by „przygotować się na powstanie na Białorusi”, więc w przypadku powodzenia powstania, pani Swietłana Cichanouska z wdzięczności może by otworzyła nam chwilowo nieczynny obóz w Berezie. Niestety, a może na szczęście, pan generał Skrzypczak już niczym nie dowodzi, więc nie wiadomo, czy nie skończy się – jak to u nas – na bezsilnych złorzeczeniach.
Tymczasem świat wstrzymał oddech, bo pan mecenas Roman Giertych ogłosił, że zamierza kandydować do Senatu z powiatu poznańskiego. Chociaż przeprosił przy tej okazji za „błędy młodości” („palę wszystko, co kochałem, kocham wszystko, co paliłem”), to na mondzie nie zrobiło to żadnego wrażenia.
Wielce Czcigodna Barbara Nowacka została „głęboko poruszona” że mecenas Giertych zgłosił swój zamiar „wbrew zasadom” – oczywiście demokratycznym, a pan Siemoniak z Volksdeutsche Partei przyjął deklarację pana mecenasa bardzo chłodno oświadczając, że KO nie będzie go „wystawiała”.
Rzecz w tym, że nieprzejednana opozycja planuje siuchtę w postaci tzw. „paktu senackiego” pod hasłem „róbmy sobie na rękę”, to znaczy – nie robiąc sobie nawzajem konkurencji – a tymczasem pan mecenas Giertych z nimi się nie umawiał, jakby naprawdę liczył na demokrację. To nie za dobrze świadczy o jego poczuciu rzeczywistości, co zresztą objawiło się już wcześniej, gdy w 2007 roku lansował kandydaturę pana Janusza Kaczmarka na premiera. Nie wiem, czy w tej sytuacji mogłaby mu pomóc nawet niewielka operacja chirurgiczna, chociaż z drugiej strony – jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści – nawet bez operacji.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz