Żyd profesor historii Shlomo Sand w rozmowie z Maciejem Nowickim.
https://www.newsweek.pl/kto-wymyslil-zydow/v3svtwq
6 kwietnia 2010 10:00 | Aktualizacja 05 kwietnia 2011 r.
Definicja narodu polskiego w latach 20. i 30. XX wieku nie była wystarczająco republikańska i otwarta. Wszyscy, którzy nie urodzili się w religii katolickiej, a których rodzice byli na dodatek Żydami, Rusinami czy Ukraińcami, nie byli uważani – mimo faktu zamieszkiwania w państwie polskim – za część odwiecznego, umęczonego przez zaborców polskiego narodu. Większość twierdziła, że prawdziwy Polak powinien być katolikiem, podobnie jak dziś prawdziwy Izraelczyk musi być Żydem. Jednak Polska zmieniła się i dzięki europeizacji stała się bardziej otwarta, zmierza w stronę narodu obywatelskiego. Tymczasem w Izraelu coraz bardziej „zapomina się” o zróżnicowanej etnicznie i kulturowo przeszłości Żydów, aby uczynić z nich etniczny monolit. To kurczowe trzymanie się definicji etnobiologicznej tłumaczy pewien pozorny paradoks. W przeszłości głównym zwolennikiem Izraela była lewica. Dziś Izrael ma poparcie prawicy, często skrajnej. Nawet dawni antysemici stali się filosemitami. A to dlatego, że tylko w Izraelu mogą się dokopać do koncepcji narodu, jaką sami wyznają. Antysemici uwielbiają operować paralelami między nazizmem a państwem Izrael. Czy nie ma pan żadnych wątpliwości – stosując podobny chwyt retoryczny – pisząc, że gdy chodzi o definiowanie narodu, Hitler odniósł mentalne zwycięstwo w państwie żydowskim? – Były czasy w Europie, gdy każdy, kto sądził, że Żydzi są narodem obcym, był uważany za antysemitę. Dziś jest przeciwnie: każdy, kto głosi, że Żydzi nie tworzą odrębnego narodu, jest obwoływany wrogiem Izraela. To zwycięstwo idei nazistowskiej, czyli definiowania tożsamości na przesłankach biologicznych. Większość Izraelczyków wierzy, że z genetycznego punktu widzenia ma to samo pochodzenie. Jako że żydowska tożsamość jest tak bardzo krucha, od lat mnożą się w Izraelu laboratoria, które usiłują wykazać istnienie wspólnego dla Żydów DNA, tzw. genu żydowskiego. I ludzie w to wierzą – kiedy np. udzielałem wywiadu „The New York Timesowi”, argumentem obalającym moją książkę miał być sławetny gen żydowski. To tym bardziej żenujące, że nikt poważny już nie wierzy w istnienie czystych ras, nauka już dawno odrzuciła ten pogląd. Pana krytycy podkreślają: być może Izrael popełnia błędy, ale Shlomo Sand zbyt wiele wymaga od państwa, które chce jedynie przetrwać, a jest otoczone przez śmiertelnych wrogów. To właśnie ta nadzwyczajna sytuacja usprawiedliwia sięganie po nadzwyczajne środki. – Ale o czym my mówimy? Kto zagraża naszej egzystencji? Ostatnia wojna, która groziła Izraelowi unicestwieniem, toczyła się blisko 40 lat temu. Jesteśmy uzbrojeni po zęby i mamy wsparcie największej potęgi światowej. Ani Egipt, ani Jordania, ani Autonomia Palestyńska nie chcą dziś zlikwidować Izraela. Nawet Syria nie ma zamiaru dziś zniszczyć Izraela. To Izrael sam szuka śmiertelnych wrogów. Jest najgroźniejszym elementem na Bliskim Wschodzie. Nie zgadza się na pokój na podstawie granic z 1967 roku, który proponuje nam świat arabski, i chce być jedynym państwem nuklearnym w regionie… Cała wina leży po stronie Izraela? Nie obawia się pan nawet Hamasu? – Nie popieram w żadnym stopniu Hamasu. Ale trzeba zrozumieć, że także Izrael ponosi odpowiedzialność za radykalizm tej organizacji. Robi wszystko, by wpędzić Palestyńczyków w desperację, ponieważ Izrael rozumie wyłącznie jeden język – język siły. Powodem, dla którego dzisiaj nie sposób zawrzeć pokoju na Bliskim Wschodzie, wcale nie są zamachy Palestyńczyków czy ataki rakietowe. Powód jest odwrotny: to słabość Palestyńczyków. Wystarczy sobie przypomnieć, że Izrael zawarł pokój z Sadatem w 1977 roku wyłącznie dlatego, że Egipt odniósł połowiczne zwycięstwo cztery lata wcześniej. Polityka zagraniczna USA była dotąd w dużym stopniu zależna od Izraela. W Waszyngtonie interesy obu państw uznawano za zbieżne. To zaczyna się zmieniać. Coraz częściej czytamy, że w stosunkach izraelsko-amerykańskich mamy do czynienia z największym kryzysem od lat 70., że polityka kolonizacyjna Izraela zagraża temu, co Obama uważa za niezwykle istotne: próbie uspokojenia stosunków ze światem arabskim. Gdy w czasie niedawnej wizyty Joe Bidena Izrael ogłosił zamiar stworzenia nowych kolonii, Amerykanie byli po prostu wściekli. – Konflikty między Tel Awiwem a Waszyngtonem będą narastać. Aby wycofać wojska z Iraku, Amerykanie muszą poprawić stosunki z Syrią i Iranem, natomiast Izrael robi wszystko, by takiego odprężenia nie było. Interesy obu państw zaczynają się wyraźnie różnić. Dlatego mam nadzieję, że USA będą nadal wywierać presję w kwestii terytoriów okupowanych, bo nie wydaje mi się, by w samym Izraelu mogły zostać zainicjowane jakiekolwiek zmiany w tym zakresie. Carter zmusił Izrael do pokoju z Egiptem, Clintonowi nie udało się zmusić Izraela do pokoju z Palestyńczykami. Jak będzie tym razem? – Trudno powiedzieć, bo amerykańska polityka zagraniczna jest wypadkową stosunku sił pomiędzy grupami nacisku. A jak pan wie, istnieje w USA bardzo silne lobby prosyjonistyczne, które stara się zapobiec wszelkim naciskom na Izrael. Moim zdaniem to lobby jest bardzo groźne dla mojego kraju. Przecież konflikt w Irlandii Północnej skończył się wtedy, gdy lobby irlandzkich katolików w USA przestało udzielać wsparcia IRA, zrezygnowało z wysyłania broni i pieniędzy. Jakiś czas temu rozmawiałem z Amosem Ozem. On przez długi czas był orędownikiem pojednania Żydów i Palestyńczyków, wyznał mi jednak, że zrozumiał, iż nie ma na to najmniejszych szans. Zbyt wiele jest wzajemnej nienawiści. Jedynym realistycznym rozwiązaniem wydaje mu się natychmiastowy rozwód. – Fakt, że Oz, którego pacyfizm szanuję, sięga po podobne argumenty, co najmniej mnie dziwi. Idea całkowitego oddzielenia się od Arabów, życia bez Arabów, jest jakąś mrzonką. Jeśli ktoś chce żyć na Bliskim Wschodzie, musi przywyknąć do myśli, że nigdy nie będzie można odłączyć się od Arabów. Jeśli nie chce żyć z Arabami, niech wyjeżdża do Paryża albo Warszawy. Powiem coś jeszcze: im bardziej Palestyńczycy żyjący w Izraelu przyswajają sobie kulturę izraelską, tym większy jest poziom ich alienacji. Nie ma w tym żadnego paradoksu – czują się po prostu coraz bardziej wykluczeni. Poziom odrzucenia państwa izraelskiego narasta wśród nich nieustannie od 1948 roku. Pierwsza i druga intifada to drobiazg w porównaniu z zagrożeniem, jakie stanowi dzisiaj potencjał nienawiści sfrustrowanych Arabów – obywateli Izraela. Oni nie będą bez końca tolerować tego, że państwo, w którym żyją, podkreśla, iż nie jest ich państwem, a tylko i wyłącznie Żydów. Skończy się na tym, że się zbuntują i zrobią w Galilei nowe Kosowo. To będzie oznaczało zasadniczy zwrot w dotychczasowej historii Izraela. I wielkie zagrożenie dla jego dalszego trwania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz