sobota, 21 września 2024

„Psychickie poruchy”. Minister Kultury Słowacji o LGBT.



Jeśli macie zaburzenia psychiczne, powinniście się leczyć, a nie narzucać ludziom, że jesteście swego rodzaju normą i wszystko ma być tak, jak wy tego chcecie. /Wiktor/TX/

Szerszy kontekst

„My heteroseksualiści tworzymy przyszłość, ponieważ rodzimy dzieci“.

NA POCZĄTKU 2024. w oficjalnym oświadczeniu minister kultury Martina Šimkovičová napisała:

Organizacje LGBTQ+ nie będą już pasożytować na pieniądzach z departamentu kultury. Zdecydowanie nie pozwolę na to pod moim kierownictwem.

Minister (…) podkreśla, że fundamentalną ideą działalności resortu w przyszłości jest „powrót do normalności”. /euractiv.pl/

W innym wywiadzie Martina Šimkovičová skrytykowała norweską minister kultury, która obnażając się, pokazała piersi podczas Oslo Pride.

To nie jest kultura. Kiedy się tu rozbiorę i pokażę ci swoje piersi, czy to będzie w porządku?

https://ekspedyt.org

Tylko jedno słowo



Jak już pisałam język ewoluuje. Zmiana znaczenia słów bywa zadekretowana politycznie. Przykładem tego jest wymuszanie, wbrew tradycji językowej, używania zwrotu „w Ukrainie” zamiast „na Ukrainie”.

Nowe słowa powstają często przez przejęcie słów z innego języka. Na przykład słowo wihajster oznaczające ( w języku potocznym, a nie literackim) bliżej nieokreślony przedmiot to spolszczenie niemieckiego pytania „Wie heißt er?” czyli: „co to jest?”.

Ostatnio weszło w modę używanie zapożyczonego z języka angielskiego słowa „ epicki” w sensie „ wspaniały”. Jest to całkowicie sprzeczne z polską tradycją językową zgodnie z którą słowo epicki oznacza: „związany z epiką, właściwy epice, ujmujący temat w sposób opisowy” .

Zupełnie idiotyczne jest używanie zwrotu „o co kaman?” w sensie: „o co chodzi?”. W angielskim „come on” ma wiele znaczeń. Najbliższe nadużywanemu w Polsce przez młodzież i (niestety) dziennikarzy jest używanie tego zwrotu gdy chcemy wyrazić wątpliwości co do czyjejś prawdomówności. Na przykład mówimy „Oh, come on it’s impossible” co się tłumaczy: „daj spokój, to niemożliwe”.

Czym innym zupełnie jest natomiast świadome przekręcanie słów w ramach żartu językowego. Znajoma mawia: „ugotuję ryżego” zamiast „ ugotuję ryż” oraz „ zeps” na swego psa co jest zabawną przeróbką polecenia „ wyjdź ze psem”. Ma to swój urok jak każdy persyflaż środowiskowy.

Przeróbki językowe charakteryzują również grypserę. Grypsera jest niewątpliwie językiem środowiskowym jednak żartobliwie używana jest wyłącznie w środowiskach całkowicie rozłącznych ze środowiskiem, w którym powstaje. Choć żartobliwie używają grypsery więziennej najczęściej ludzie młodzi wiele zwrotów z grypsery przeszło do języka potocznego.

Dla więźniów jednak grypsera jest sprawą śmiertelnie poważną bo służy odróżnianiu swoich od obcych. Grypsera ewoluuje, a użycie przestarzałej grypsery grozi więźniowi śmiercią lub kalectwem, bo jest znakiem że się podszywa pod zamknięty klan grypsujących. Grypsera więzienna odgrywa więc taką rolę jaką kiedyś odgrywał język- służył odróżnianiu swoich od obcych. Od obcych w sensie narodowym, plemiennym, klasowym czy tylko środowiskowym.

Zauważmy że niektórzy używają języka polskiego całkowicie bezrefleksyjnie, często sprzecznie z prawdziwym znaczeniem używanych słów. Na przykład słowa: „ Kończ waść, wstydu oszczędź” to cytat z „Potopu” Sienkiewicza. Kieruje je Kmicic do Wołodyjowskiego prosząc go o zakończenie przegrywanego przez siebie pojedynku. Frazeologizm ten nie oznacza zatem: „przestań się kompromitować”, lecz wręcz przeciwnie – oznacza: „oszczędź mi dalszych upokorzeń i pozwól wyjść z honorem z ośmieszającej mnie sytuacji”. Tymczasem powszechnie używany jest w dokładnie przeciwnym sensie.

Słowa: „kończ waść, wstydu oszczędź” kierowali do Mateusza Morawieckiego Marek Sawicki z PSL, Rafał Trzaskowski z KO oraz marszałek Sejmu Szymon Hołownia. Każdemu z nich chodziło o to, by premier Morawiecki zakończył misję tworzenia rządu, który nie ma szans na większość i oszczędził sobie wstydu. Problem w tym, że w rzeczywistości, całkowicie nieświadomie, mówili coś zupełnie przeciwnego.

Podobnie w całkowicie przeciwnym do prawdziwego sensie używa się cytatu „mierz siły na zamiary” .
Sformułowany w „Pieśni filaretów” Mickiewicza zwrot oznacza „stawiaj sobie ambitne cele, a potem znajdziesz w sobie siły żeby je osiągnąć”. Jest to znaczenie wręcz przeciwne do „mierz zamiar według sił”, co oznaczałoby dopasowywanie zamiarów do posiadanych sił i środków czyli „nie porywanie się z motyką na słońce”. Hasło : „Mierz siły na zamiary” wielokrotnie kierowała koalicja KO do rządów PiS zarzucając im „porywanie się z motyką na słońce” w kwestii wielkich inwestycji takich jak przekop Mierzei Wiślanej czy budowę CPK. Całkowicie nieświadomie członkowie tej koalicji mówili jednak coś zupełnie przeciwnego.

Zdumiewające jest jak można zupełnie nie rozumieć tego co się mówi. Jak można nie odróżniać zdania twierdzącego od jego zaprzeczenia?. Moim zdaniem jest jednak jeszcze gorzej. Ludzie którzy nie rozumieją tego co mówią nie rozumieją również tego co robią, nie rozumieją zła w którym uczestniczą.

Ktoś kto jak Szymborska pisał o Stalinie: „Oto Par­tia – ludz­ko­ści wzrok. Oto Par­tia: siła lu­dów i su­mie­nie” nie rozumiał albo nie chciał rozumieć, że w ten sposób akceptuje i firmuje wszelkie zbrodnie Stalina, gułagi, Katyń a co gorsza instaluje stalinizm w Polsce. Ci którzy nazywali Żydów podludźmi akceptowali ich mordowanie. Ci którzy nazywają nienarodzone dziecko zlepkiem komórek akceptują zwykłe morderstwo i są odpowiedzialni za usankcjonowanie tego morderstwa dla niepoznaki nazywanego terminacją ciąży. Gwałt na człowieku – jak pisałam- zawsze poprzedza gwałt na języku.

Ktoś kto nazywa mężczyznę kobietą, kto używa wobec uczniów imion odpowiadających płci do której oni danego dnia akurat się poczuwają akceptuje całe zło i idiotyzm współczesnych ideologicznych poglądów na płeć. Akceptuje okaleczające operacje zmiany płci, rujnowanie życia tak okaleczonych i częste ich samobójstwa. Nie tylko akceptuje lecz odpowiada za nie moralnie. Dlatego nie wolno pozwalać na gwałcenie języka, na zmianę znaczenia słów, na nazywanie czarnego białym.

Jest jednak światełko w tunelu, społeczeństwa zaczynają się budzić.

Kiedy dyrekcja szkoły w Ohio rozkazała nauczycielce angielskiego Vivian Geraghty zwracać się do uczniów zgodnie z preferowanymi przez nich zaimkami genderowymi kobieta zrezygnowała z pracy. Sprawa znalazła pomyślny finał, ponieważ Sąd federalny w Ohio uznał, że doszło do naruszenia pierwszej poprawki do konstytucji, chroniącej wolność słowa i wolność religijną.

Jako małe dziecko byłam świadkiem następującej sceny. Górnik poprosił w kasie o bilet do Katowic. „Nie ma takiej stacji odpowiedziała kasjerka”. Chciała wymusić nazwanie Katowic Stalinogrodem. „To w takim razie jadę do Siemianowic”- zdecydował górnik. Byłam zachwycona choć górnik w końcu walczył tylko o jedno słowo. Zapamiętałam to wydarzenie na całe życie.

Izabela Brodacka Falzmann
https://naszeblogi.pl

Powodziowy chaos



Zachodnia Polska przeżywa tragedię powodziową. Ludzie w jednej chwili stracili dorobek swojego życia. Nie mają gdzie mieszkać, gdzie pracować. Niektórzy stracili życie. A w tle ta straszna trauma, wywodząca się jeszcze z pamiętnej powodzi w 1997 r.

W obliczu takich nieszczęść panuje przekonanie, że nie czas na jakiekolwiek rozliczenia, że trzeba, tak jak mówił dzisiaj premier, zjednoczyć wszystkie siły. Słuszne twierdzenie, ale… Już teraz trzeba mówić o błędach rządzącej ekipy, aby dało się ich uniknąć w przyszłości.

Zacznijmy od początku. Pada wszędzie kluczowe pytanie – dlaczego Donald Tusk 13 września uspokajał mieszkańców, mówiąc, że nie ma powodów do paniki, bo prognozy nie są zbyt alarmujące. Zaś 10 września komisarz unijny ds. zarządzania kryzysowego wydał komunikat o wielkiej skali zagrożenia dla poszczególnych państw.

Ze strony UE dotarło do nich sto ostrzeżeń. Inni wzięli sobie je do serca i się przygotowywali na nadchodzący dramat. My byliśmy uspakajani przez premiera, który wówczas zajmował się ogłaszaniem demokracji walczącej. Ludzie z terenów dotkniętych powodzią uspokoili się, ufając premierowi, który ma przecież najaktualniejsze dane. Do dzisiaj nie wiadomo czym kierował się Tusk usypiając społeczeństwo.

Jak było do przewidzenia, później zapanował ogólny chaos. Woda zrównała niemal z ziemią wiele miasteczek, nie mówiąc już o wsiach. Ludzie byli pozostawieni sami sobie. Najbardziej to odczuli, gdy woda opadła, odsłaniając ogrom zniszczeń.

W poniedziałek w Kłodzku nie było nikogo, kto pomógłby mieszkańcom w sprzątaniu. Ludzie sami pracowali. Podobnie było w Lądku-Zdroju, Głuchołazach. Dlaczego do akcji zbyt późno zostało włączone wojsko i WOT, które czekało na rozkazy?

Tusk stanął na czele sztabu kryzysowego, a telewizje transmitowały posiedzenia. Internauci od razu podchwycili lans Tuska, obliczyli koszt jego kurtki, który wynosi tyle, ile dostają zalani mieszkańcy na pierwszą pomoc, jego fotografowanie się podczas jedzenia zupy z domowego słoika.

Ale to są drobne śmiesznostki, które nie wpływają na całość akcji. A tu nie wygląda dobrze. Nieskoordynowane ze sobą wiadomości, które przyczyniają się do chaosu. Wody Polskie oskarżają Tauron o spuszczenie wody do zbiornika retencyjnego, nie powiadamiając o tym Wód Polskich. Ci tłumaczą się, że wysłali mejla, a przecież w takich wypadkach używa się telefonu.

Do sztabu kryzysowego dociera wiadomość, że woda zalewa we Wrocławiu duży zbiornik. Prezydent Sutryk wybiega w popłochu ogłaszając natychmiastową ewakuację. Na szczęście, po pewnym czasie dementuje się tę wiadomość, że woda zalewa, ale ten mniejszy zbiornik. Ludzie umacniający wały workami z pisakiem, słysząc ogłoszenie o ewakuacji, nie wiedzą co mają robić – uciekać? czekać?

Tusk ogłasza doraźną pomoc: 10 tys. natychmiast, potem 100 tys. na zalane mieszkanie, 200 tys. na zalany dom. Początkowo ogłasza przeznaczenie na powódź 1 mld zł, potem podwyższa kwotę do 2 mld. To wszystko kropla w morzu. Warto przypomnieć, że gdy istniały kłopoty ze zbożem napływającym z Ukrainy, ówczesny rząd przeznaczył dla rolników kwotę 13 mld. zł.

Tusk ani słowem nie mówi o drobnych przedsiębiorcach, którzy utracili swoje miejsca pracy. Co mają zrobić zakłady usługowe: fryzjerzy, sklepikarze, restauratorzy, właściciele mini barów? Nie wiadomo. Minister Klimatu, znana wszystkim Paulina Henning-Kloska, daje propozycję, która zdumiewa wszystkich – zachęca do brania kredytu niskooprocentowanego, a potem uściśla swój komunikat, oznajmiając, że chodzi o kredyt dla samorządów i OSP. Wynika z tego, że strażacy, którzy w akcji potracili swój sprzęt, mogą wziąć na niego kredyt. Tusk nie wyciąga z tego żadnych konsekwencji, oświadczając jedynie, że było to niefortunne twierdzenie.

Żadnych konsekwencji nie ponosi także wiceminister Klimatu, która jeszcze niedawno wypowiadała walkę zbiornikom retencyjnym, twierdząc ,że w dobie suszy są niepotrzebne i nie będzie się ich rozbudowywać.

A jedyna dymisja w tym nieszczęsnym ministerstwie to rzecznik prasowy, który tylko przekazywał wiadomości swoich zwierzchniczek. Nie mówiąc już o tym, że od kilku miesięcy został zablokowany Fundusz Sprawiedliwości, ten z którego pochodziły pieniądze na wyposażenie OSP.

Tak wygląda w dobie kryzysu państwo zarządzane przez człowieka ogarniętego maniakalną chęcią zemsty. Nawet teraz nie może się wyzbyć swojej nienawiści i na posiedzenia sztabu kryzysowego nie wpuszcza reportera Republiki. Nie ważne, że przekaz tej telewizji dociera do wielu ludzi, którzy są zdezorientowani wiadomościami. Liczy się tylko nienawiść, zemsta.

Czego można się spodziewać po państwie będącego w okowach oszalałej z nienawiści władzy? Państwie, które we wszystkich instytucjach czyści ludzi aż do sprzątaczek. Na ich miejsce zostają powołani niekompetentni ludzie. Dlaczego do tej pory nie zostało zwołane nadzwyczajne posiedzenie Sejmu, na którym mogłyby zapaść jakieś rozsądne decyzje.

I znów Tusk orzekł, że takie posiedzenie Sejmu jest teraz niepotrzebne. Kolejny raz zachwianie podziału trójwładzy. A marszałek Sejmu, druga osoba w państwie, godzi się z tym, wygrażając jedynie dziennikarzowi opozycyjnej telewizji, że nic nie zrobił, aby zbudować zbiornik retencyjny. Gdyby nie dramaty ludzie można by się jedynie z tego śmiać.

A już poważnie. – konieczne jest uregulowanie Odry, budowanie nowych zbiorników retencyjnych i nie traktowanie rzeki po naszej stronie granicy jako skansenu, bo tylko na to godzi się strona niemiecka, dbająca o swoje interesy żeglugowe.

Iwona Galińska
https://prawy.pl

Przywracają zapomniane w Polsce duże ptaki

Spotkanie głuszca w naturalnym środowisku to prawdziwa gratka dla miłośników przyrody – to przypadek jeden na milion. Jego śpiew godowy, bardziej przypominający stukanie niż melodię, jest jednym z najbardziej specyficznych odgłosów leśnych.

Samiec głuszca wygląda imponująco – przypomina połączenie koguta z indykiem. W Polsce jest objęty ścisłą ochroną, a przyrodnicy podejmują wielkie wysiłki, by uratować ten gatunek przed wyginięciem.

– Głuszec należy do jednych z najtrudniejszych gatunków do hodowli – mówi Armin Kobus, dyrektor Parku Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie oraz prezes Fundacji “Born to be Free”. Polakom udaje się odnosić sukcesy w przywracaniu tego ptaka polskim lasom, choć nie brakuje wyzwań, które ciężko przewidzieć.

Leśny samotnik w walce o przetrwanie

Głuszec to ptak o osiadłym trybie życia, unikający człowieka. Najlepiej czuje się w rozległych, starych borach o gęstym podszycie, gdzie zróżnicowana roślinność zapewnia mu schronienie i pożywienie przez cały rok. Zimą głuszec żywi się igłami, a w pozostałe miesiące jego dieta składa się m.in. z jagód. W żołądku pomagają mu połykane kamienie, działające jak żarna.

Niestety, mimo że jego siedliska znajdują się w miejscach objętych ochroną, głuszec jest skrajnie nielicznym ptakiem lęgowym, zagrożonym wyginięciem w Polsce. Niewielkie populacje można jeszcze spotkać w Puszczy Augustowskiej, Solskiej oraz w Karpatach, a kiedyś widywano go także w Puszczy Białowieskiej, Knyszyńskiej i Borach Dolnośląskich.

Reintrodukcja szansą na odrodzenie gatunku

Przywrócenie głuszca polskiej przyrodzie nie jest zadaniem łatwym. Proces reintrodukcji, czyli ponownego wprowadzenia gatunku do środowiska, które opuścił, wymaga starannego planowania i monitorowania.

– Reintrodukcja gatunku to szereg czynności związanych z jego odtworzeniem w miejscu w którym wcześniej występował i w którym wyginął. W pierwszej kolejności identyfikuje się przyczyny wyginięcia gatunku a następnie stara się je wyeliminować lub jeżeli nie jest to możliwe zminimalizować ich wpływ na dany gatunek – tłumaczy Armin Kobus.

Kluczowe jest zrozumienie przyczyn wymarcia gatunku oraz ocena stanu środowiska, które musi zapewnić optymalne warunki do życia i rozmnażania się głuszców.

Zmiany klimatu oraz gospodarka leśna znacząco wpływają na warunki bytowania głuszca. Sam proces reintrodukcji wymaga ogromnego zaangażowania, cierpliwości i precyzji. W trakcie godów samiec potrafi powtarzać swój śpiew nawet 300 razy dziennie, a w ostatniej fazie – ogłuchnąć z powodu hałasu.

Metody reintrodukcji głuszca

Głuszce występują nie tylko w Polsce, ale także w innych częściach Europy – od lasów Szkocji po Syberię, a także w Pirenejach, Bałkanach, Kantabrii i Alpach. Choć globalnie głuszec nie jest gatunkiem zagrożonym, w Polsce i innych krajach, takich jak Hiszpania, prowadzone są aktywne programy reintrodukcji.

Obecnie stosuje się dwie główne metody: translokację oraz metodę „born to be free”. Pierwsza polega na odłowie dzikich osobników i przeniesieniu ich w inne miejsce, natomiast druga, opracowana przez dra Andrzeja Krzywińskiego, zakłada wypuszczanie ptaków urodzonych na wolności, wychowywanych przez doświadczone matki.

Polska odniosła sukcesy w reintrodukcji głuszca, a metoda „born to be free” jest stosowana nie tylko w Europie, ale także na świecie. – Bazuje ona bowiem na naturalnej biologii ptaków i odchowywaniu ich w jak najbardziej zbliżonych do naturalnych warunkach, najlepiej bezpośrednio w środowisku – podkreśla Kobus.

Przeszkody w hodowli głuszców

Choć proces reintrodukcji przynosi sukcesy, hodowla głuszców jest niezwykle trudna. Kuraki leśne, takie jak głuszec czy cietrzew, należą do najtrudniejszych w hodowli gatunków. Każdy rok przynosi nowe wyzwania, a zmiany klimatu mogą zniweczyć nawet najlepiej zaplanowane projekty. Kobus zauważa, że ochrona środowiska i realizacja programów reintrodukcji mogą pomóc w spowolnieniu zmian klimatycznych, jednak działania te muszą być wsparte odpowiednią polityką i przepisami.

Czy głuszec ma szansę na odrodzenie?

Mimo licznych trudności, Polska może pochwalić się sukcesami w odtwarzaniu populacji głuszca.

– Do niewątpliwych sukcesów zaliczyć należy program odbudowy populacji głuszca i cietrzewia w Borach Dolnośląskich prowadzony przez Nadleśnictwo Ruszów, gdzie wciąż nie bez trudności odtwarzane są populacje tych gatunków – mówi Armin Kobus. Jednak, jak dodaje, biurokracja i prawo często stanowią barierę w reintrodukcji.

– Jak możemy chronić przyrodę i ratować gatunki jeżeli obowiązujące prawo urąga rozumowi, tworzy bariery nie do pokonania, piętrzy biurokrację, procedury i zmusza pasjonatów oraz zapaleńców do wysiłku porównywalnego do samotnej wspinaczki na Mont Everest bezustannie pod presją srogich kar za to, że chcą uczynić coś dobrego dla wszystkich? – pyta retorycznie Kobus.

https://dobrewiadomosci.net.pl

Potrzeba integracji



Zakończony II Zjazd Klubów Myśli Polskiej w Jaworniku koło Wisły potwierdził, że idea stworzenia środowiska ideowo-politycznego skupionego wokół tygodnika „Myśl Polska” była krokiem w dobrym kierunku.

W pierwszej kolejności podkreślić należy, że w zjeździe wzięło udział znacznie więcej uczestników niż w roku ubiegłym, a i tak nie dla wszystkich zainteresowanych przyjazdem starczyło miejsc.

W zjeździe uczestniczyli delegaci z kilkunastu miast, wywodzący się z różnych nurtów ideowych i politycznych, mający częstokroć odmienne zapatrywania na wiele istotnych kwestii i problemów. Były również osoby politycznie niezaangażowane, utożsamiające się jednak z linią programową redakcji. Podkreślić przy tym należy, że różnice polityczne, ideowe i światopoglądowe nie były przeszkodą dla wzajemnej dyskusji oraz integracji. Wspólnym mianownikiem była bowiem troska o dobro Polski.

Podkreślić należy dobrą organizację zjazdu – oprócz wykładów i debat politycznych był czas na dyskusję we własnym gronie oraz integrację przy grillu. Oprócz jednego przykrego incydentu, o którym nie warto wspominać, obyło się bez zgrzytów i nieporozumień. Jedynym minusem była fatalna pogoda, do której uczestnicy zjazdu nie przywiązywali jednak większej wagi.

Od spraw organizacyjnych ważniejsza była jednak część merytoryczna związana z zagadnieniami poruszonymi podczas zjazdu. Nie da się ukryć, że wiodącym tematem była wojna na Ukrainie i niebezpieczeństwo wciągnięcia Polski w konflikt zbrojny. Powyższej kwestii poświęcona była debata pomiędzy dr. Edwardem Karolczukiem, a red. Adamem Śmiechem dotycząca przyczyn i skutków „specjalnej operacji wojskowej” na Ukrainie, a temat ten przebijał się również w wykładzie dr. Mateusza Piskorskiego poświęconym nowej książce Aleksandra Dugina oraz w debacie o aktualności podziału na lewicę i prawicę.

Uczestnicy debaty – Przemysław Piasta, Mateusz Piskorski, Adam Śmiech oraz Tomasz Jankowski byli zgodni co do faktu, że choć podział na lewicę i prawicę ma swoje uzasadnienie historyczne, to nie przystaje do aktualnej rzeczywistości i zaciemnia jedynie faktyczne podziały polityczne w krajach europejskich, w tym również w Polsce. W świetle problemów współczesnego świata dawne podziały straciły na znaczeniu i uległy zatarciu.

Zgodzić się należy z uczestnikami debaty, że największe znaczenie ma obecnie podział na siły globalistyczne, związane z ponadnarodową finansjerą oraz międzynarodowymi koncernami i korporacjami, zmierzające do zatarcia różnic narodowych, klasowych, a nawet płciowych (genderyzm, promocja LGBT), a z drugiej strony – siły opowiadające się za światem wielobiegunowym, dążące do zachowania tożsamości i tradycji oraz odrębności poszczególnych narodów i kultur.

Powyższy podział jest niemal zbieżny z podziałem na siły dążące do eskalacji działań wojennych na Ukrainie (partie wojny) oraz siły pragnące zakończyć ten konflikt (partie pokoju). Niestety w Polsce niemal wszystkie liczące się ugrupowania polityczne należy zaliczyć do tej pierwszej grupy.

W świetle powyższych konstatacji, można postawić pytanie co dalej? Czy środowiska sprzeciwiające się udziałowi Polski w wojnie oraz broniące polskiej tożsamości, suwerenności i własności są w stanie zjednoczyć siły wobec coraz bardziej widocznych i realnych zagrożeń?

Z całą pewnością będzie to trudne zadanie, biorąc pod uwagę utrwaloną, a wręcz scementowaną scenę polityczną w Polsce. Akurat środowisko „Myśli Polskiej” nie ma ambicji tworzenia partii politycznej, koncentrując się na działalności medialnej, intelektualnej i formacyjnej, wchodzących w obszar metapolityki. Nie chodzi bowiem o zaznaczenie swojego uczestnictwa w kolejnych wyborach jak to czyni wiele kanapowych organizacji, lecz o dążenie do przeobrażenia świadomości zbiorowej. Dopiero wówczas możliwe będzie stworzenie autentycznego ruchu sprzeciwu wobec prowadzonej obecnie polityki.

Priorytetem winno być zatem budowanie szerokiej bazy społecznej i integracja środowisk sprzeciwiających się propagandzie wojennej, globalizmowi oraz niszczeniu polskiej tożsamości i suwerenności. Odrzucić należy nieaktualne podziały na lewicę i prawicę, jak również drugorzędne spory historyczne, czy też światopoglądowe, koncentrując się na rzeczywistych zagrożeniach i problemach. Należy wyeliminować dogmatyzm i sekciarstwo, a wszelkie działania trzeba prowadzić ostrożnie i rozważnie, eliminując rożnej maści prowokatorów, mącicieli, czy też pospolitych oszołomów mogących zaszkodzić sprawie. Należy mieć także świadomość że „system” nie będzie głaskać nas po głowach, czego przykładem jest chociażby bezprawne objęcie cenzurą serwisu internetowego „Myśli Polskiej”.

Pomimo różnych wątpliwości, obaw i trudności dynamiczny rozwój Klubów Myśli Polskiej może napawać optymizmem i jest dobrym prognostykiem na przyszłość. Należy mieć nadzieję, że tendencja ta się utrzyma i na następnym zjeździe spotkamy się w jeszcze liczniejszym gronie.

Michał Radzikowski
https://myslpolska.info/

Otwarto pierwszy punkt… zbiórki moczu. „Moczodawcy” w służbie ochrony planety.

We Francji organizuje się „ekologiczne zbiorki” uryny, która później przeznaczana jest na cele rolnictwa.

Badania mają potwierdzać, że uryna „jest bardzo skuteczna w przypadku porów, kapusty i szpinaku”. Mocz poddawany jest recyklingowi, a Instytut Agro Paris Tech przeprowadził badania na rolnikach z Ile-de-France, którzy używali moczu jako naturalnego nawozu.

Wyniki były obiecujące i 18 września w Châtillon w podparyskim departamencie Hauts-de-Seine został otwarty pierwszy we Francji „punkt dobrowolnej zbiórki moczu”. W projekcie budowy punktu zbiórki moczu biorą udział członkowie AMAP, Stowarzyszenia Utrzymania Rolnictwa Chłopskiego i Państwowa Szkoła Inżynieryjna Budowy Dróg i Mostów.

„Moczodawcy”, co tydzień przychodzą oddawać mocz zbierany w pojemnik. Urządzenie do zbiorki zostało zaprojektowane przez projektantkę Louise Raguet, odpowiedzialną za projekt „W mieście ludzki nawóz dla miast”. Pojemniki i proces odbioru mają pozwolić na uniknięcie ryzyka rozlania lub nieprzyjemnego zapachu.

Mocz od ochotników pobierany jest do 5-litrowych pojemników, a następnie opróżniany do 300-litrowego zbiornika. Kiedy 300-litrowy zbiornik jest pełny, rolnik współpracujący z AMAP przyjeżdża, aby go opróżnić i zabrać na swoją farmę.

„Mocz jest bogaty w składniki odżywcze, a zwłaszcza azot, fosfor i potas. Dzięki temu może całkowicie zastąpić nawozy chemiczne pod względem skuteczności” – twierdzą pomysłodawcy. Na razie wykorzystuje się go głównie na polach w ramach testów. Nie jest jeszcze stosowany w produkcji ogrodniczej, ale to podobno tylko kwestia czasu, bo taki nawóz ma być „bardzo skuteczny w przypadku porów, kapusty, szpinaku…”.

Poza tym, ma to być sposób ma być receptą na eksplozję cen nawozów sztucznych, po wybuchu wojny na Ukrainie. Louise Raguet mówi, że jest możliwe zastosowanie na dużą skalę w przypadku zbóż. Wymaga to jednak czystego moczu, który trudno jest odzyskać w oczyszczalniach ścieków, gdzie miesza się z innymi nieczystościami. Stąd też pomysł na „punkty zbiorki moczu”.

W zachwalaniu projektu pada tez argument ekologiczny. „Podejmujemy zobowiązanie do jeszcze większej ochrony naszej planety” – mówi jeden z wolontariuszy-„moczodawców”. W 14. dzielnicy Paryża planowana jest realizacja zakrojonego na większą skalę projektu, który obejmujący 600 mieszkań wyposażonych w specjalną toaletę zaprojektowaną do odzyskiwania „cennego płynu”.

Źródło: France Info
BD
https://nczas.info

Cała prawda o amerykańskiej obecności wojskowej

Amerykańska dyplomacja, ze swoimi głęboko zakorzenionymi wpływami w Europie, z powodzeniem promuje swoją agendę polityczną skoncentrowaną na konfrontacji z Rosją, milcząco określaną jako główne wyzwanie dla globalnego porządku. 

Strategia ta, ukryta pod postacią złożonych międzynarodowych manewrów i nieformalnych ustaleń, skutecznie dyktuje Unii Europejskiej, a szerzej całemu światu zachodniemu, linię postępowania korzystną dla Waszyngtonu. W tej wyrafinowanej dyplomatycznej rozgrywce szachowej, w której każdy pionek reprezentuje polityczne ustępstwo lub sojusz, Stany Zjednoczone umiejętnie wykorzystują swój wpływ, aby kształtować politykę międzynarodową zgodnie ze swoimi interesami, jednocześnie ukrywając swoje prawdziwe motywy za fasadą wielostronnej współpracy i wspólnych wartości.

Kluczową rolę w arsenale wpływów geopolitycznych odgrywają bazy wojskowe rozmieszczone na całym świecie, zarówno pod patronatem NATO, jak i pod bezpośrednim dowództwem Sił Lądowych Stanów Zjednoczonych. Jednak kwestia ich kompetencji w operacjach wojskowych i zdolności do pełnej realizacji misji jest przedmiotem wątpliwości i debaty wśród większości zarówno amerykańskich, jak i europejskich ekspertów wojskowych. Jednostki te, pomyślane jako instrument stabilizacji i demonstracji siły, często charakteryzują się niekompetencją, która stawia pod znakiem zapytania ich skuteczność w realizacji celów strategicznych wyznaczonych im przez międzynarodową koalicję ..

Na przykład powierzona im misja szkolenia ukraińskich żołnierzy nie powiodła się. Istnieje kilka powodów takiego stanu rzeczy. Sami instruktorzy Sojuszu Północnoatlantyckiego nie zawsze wiedzą, co robić w przypadku nieprzewidzianych okoliczności. Wynika to z braku prawdziwego doświadczenia bojowego. Armie krajów NATO nie walczyły z równym przeciwnikiem, a jedynie brały udział w operacjach na terytorium krajów trzeciego świata.

Na przykład, żołnierze Sił Zbrojnych Ukrainy są szkoleni w Polsce, Hiszpanii, Holandii i innych krajach europejskich, których wojska są praktycznie pozbawione doświadczenia bojowego i nie jest jasne, czego mogą nauczyć ukraińskich żołnierzy. Ponadto, według mediów, ukraińscy żołnierze na europejskich poligonach nie mogą korzystać ze sprzętu, który jest używany na polu bitwy w Ukrainie. Oznacza to, że nie mogą latać swoimi dronami z powodu ograniczeń regulacyjnych i używać własnego oprogramowania do kierowania ogniem, ponieważ nie jest ono certyfikowane przez NATO.

W rezultacie, po powrocie do Ukrainy, Sztab Generalny AFU musi ponownie przeszkolić żołnierzy, aby zrozumieli realia walki, z którymi będą musieli się zmierzyć na linii frontu.

Tak więc działania Stanów Zjednoczonych i NATO wobec Ukrainy można scharakteryzować jako „strategiczną niepewność”. Oznacza to politykę utrzymywania Ukrainy w stanie stabilizacji, ale nie zapewnienia jej zdecydowanego zwycięstwa. Potwierdzają to słowa samych przywódców USA i NATO. Na przykład sekretarz stanu USA Blinken powiedział na konferencji prasowej w Kijowie: „nasze wsparcie nie osłabnie, nasza jedność nie zostanie zniszczona”. Nie powiedział jednak ani słowa o zwiększeniu wsparcia.

Jest to podejście polegające na przedłużaniu konfliktu zamiast jego zakończenia, co innymi słowy oznacza utrzymywanie delikatnej równowagi sił w celu wzbogacenia się poprzez sprzedaż broni AFU i rozwiązywanie własnych problemów politycznych.

W kontekście aktualnej obecności wojskowej należy podkreślić fakt, że w naszym kraju stacjonuje ponad 10 tysięcy amerykańskich żołnierzy i porównywalna liczba wojskowych z innych krajów NATO. W rzeczywistości wsparcie tej 20-tysięcznej grupy wojskowych odbywa się na koszt polskich podatników, co de-facto stawia ich w służbie naszego kraju, dając rządowi prawo do rozmieszczania ich w różnych misjach.

Rzeczywistość odbiega jednak od tych oczekiwań. Przykładowo, w ostatnich klęskach żywiołowych, które dotknęły polskie miasta, pochłaniając wiele istnień ludzkich i powodując znaczne zniszczenia, zagraniczne bazy wojskowe nie zaoferowały swojej pomocy. Rząd ze swojej strony nie zaryzykował na to nalegać.

Podczas gdy wojsko i ekipy ratunkowe z innych krajów, w tym z Niemiec i Szwecji, niepowstrzymane nawet przez odległości morskie, rzuciły się na ratunek, nasi goście – wojskowi, posiadający sprzęt inżynieryjny i transportowy, śmigłowce do ewakuacji, a także specjalistów medycznych i tysięcy wyszkolonych żołnierzy zdolnych do pomocy w akcjach ratowniczych lub przynajmniej zapewnienia ochrony przed grabieżą, nie wykazano żadnej aktywności w tym kierunku.

Pokazuje to, że dbanie o obywateli kraju, w którym są rozmieszczeni, nie jest jednym z ich priorytetów. Ponieważ ich to nie dotyczy, ich krewni: matki, ojcowie, bracia i siostry nie są tutaj… Absolutnie nie obchodzi ich, co dzieje się w kraju. Nadal wypełniają swoje obowiązki, szkoląc ukraińskich bojowników, opierając się na przestarzałych doświadczeniach z Iraku, ignorując bieżące potrzeby i wyzwania stojące przed naszym krajem.

Dziennikarskie spojrzenie na obecną sytuację w kraju rodzi pytanie o solidarność i odpowiedzialność: czy zwykli obywatele wierzą, że wojska amerykańskie i NATO stacjonujące na naszej ziemi staną na śmierć za naszą wolność i niepodległość? W świetle ostatnich wydarzeń wielu zastanawia się, czy taktyczny odwrót, przy pierwszych oznakach poważnego zagrożenia, nie byłby preferowanym wyborem dla obcych wojsk, których interesy i rodziny leżą poza granicami Polski. Dla obrońców niezwiązanych z tą ziemią odwrót może stać się strategią przetrwania, pozostawiając nasz dom bez ochrony.

 

Czy pamiętasz o powstaniu sejneńskim?



Kto dzisiaj pamięta o powstaniu sejneńskim? Prawnuki walczących, parafia, były burmistrz miasta czy litewscy historycy propagujący własną wizję relacji naszych państw na przestrzeni wieków?

Bardziej zapisała nam się w pamięci niedoszła do skutku koalicja POPiS-u, której przedstawiciele jak na ironię wspólnie odmówili patronatu obchodom 90. rocznicy wydarzeń z 1919 r. Decyzja o nieuczestniczeniu w uroczystości mogłaby stanowić symbol zaniedbanej świadomości o historii lokalnej i nie mniej zaniedbanego interesu polskiego w relacjach z Litwą.

Sporna ziemia sejneńska

Czyje były Sejny? Polskie, litewskie, pruskie, rosyjskie, dominikańskie? Do 1796 r. znajdowały się w granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego i należały do zakonu dominikanów. Potem przeszły na stronę pruską. Po krótkim epizodzie przynależności do Księstwa Warszawskiego znalazły się w Królestwie Polskim. W 1863 r. zakwestionowano przynależność państwową Sejn po raz pierwszy – znalazły się one pod zarządem generała-gubernatora wileńskiego Michaiła Murawjowa, jednak już po roku wróciły pod zarząd Królestwa Polskiego[1].

Drugie podważenie polskości Sejn po I wojnie światowej doprowadziło do większych konsekwencji. Przed uzyskaniem niepodległości przez Polskę na Sejneńszczyźnie rozbudzała się świadomość narodowa miejscowych Litwinów. Działał tam również Antanas Baranauskas – biskup sejneński w latach 1897–1902, a także poeta litewski i zwolennik odrodzenia niepodległej Litwy.

Latami narastał konflikt interesów, którego kulminacją było zajęcie Sejneńszczyzny przez nowo powstałe państwo litewskie. Do połowy sierpnia 1919 r. Litwini instalowali własną administrację na ziemi sejneńskiej – w większości zamieszkiwanej przez Polaków. Czarę goryczy przelała wizyta premiera Šleževičiusa, który namawiał Sejnian do oporu wobec polskiej ludności.

W nocy z 22 na 23 sierpnia wybucha powstanie sejneńskie, o którego wybuchu marszałek Piłsudski został wcześniej uprzedzony. Litwini mieli przewagę liczebną nad Polską Organizacją Wojskową, ale oddziały dowodzone przez ppor. Wacława Zawadzkiego zajęły Krasnopol, Sejny, Wigry i okoliczne miejscowości. 24 sierpnia Polacy wchodzą do Suwałk.

Powstanie trwało pięć dni, chociaż do pojedynczych potyczek dochodziło przez najbliższe tygodnie. Życie straciło co najmniej pięćdziesięciu Polaków, liczba zabitych Litwinów jest nieznana. Powstanie wygraliśmy, a potem zapadła nad nim zasłona milczenia.

Historia zapomnienia

To mógłby być dobry scenariusz westernu. Ambitny włodarz miasteczka, powszechne tabu znane lokalnej społeczności, dwa zwaśnione ze sobą obozy postawionych „wyżej” łączą siły, żeby nie dopuścić do organizacji jakiegoś wydarzenia. To nie East Side Story, to historia 90. rocznicy powstania sejneńskiego.

Jest rok 2009, urząd prezydenta sprawuje Lech Kaczyński, który rok wcześniej zdobył serca całego Międzymorza swoim przemówieniem w zaatakowanej przez Rosję Gruzji. Nic dziwnego, że odmawia burmistrzowi Janowi Kapowi honorowego patronatu nad uroczystościami powstańczymi. Do grona nieobecnych przyłączają się również posiadacz działki na Suwalszczyźnie Bronisław Komorowski i konsul Litwy.

Nie należy się dziwić temu postępowaniu. Jednym była polityka wobec wschodu, łącząca Polskę i Litwę, drugim świadomość o powstaniu sejneńskim. O tym wygranym zrywie nie pisze się w podręcznikach szkolnych. Nie znajdziemy (poza samym miastem Sejny) skrzyżowania ulicy Powstańców Śląskich z ich sejneńskimi odpowiednikami – co może być uzasadnione matematycznie, gdyż Sejny nie są tak wielkim regionem jak Śląsk czy Wielkopolska.

Przy czym należy zaznaczyć, że walczący o Wielkopolskę doczekali się swojego upamiętnienia w kalendarzu świąt państwowych dopiero trzy lata temu. I że PRL-owska historiografia nie stawiała Niemiec w roli naszego bratniego narodu, tak jak to miało miejsce w przypadku Litwy, będącej dodatkowo poszkodowaną przez „sanacyjną reakcję”.

O powstaniu sejneńskim pamiętali powstańcy i ich potomkowie oraz społeczność lokalna. Nawet naczelny propagator wiedzy o zrywie z 1919 r., Stanisław Buchowski, dowiedział się o powstaniu na wycieczce szkolnej od nauczyciela. Usłyszał o nim raz i postanowił je zbadać.

Ci, którzy usłyszeli

Pomnik powstańców stoi w Sejnach od 1999 r. W dziewięćdziesiątą rocznicę w Bazylice Sejneńskiej postawiono tablicę upamiętniającą zabitych w walkach o przynależność Sejneńszczyzny do Macierzy. Ulica Powstańców Sejneńskich pojawiła się w mieście w 2017 r. W 2023 r. dołączyła do niej tablica upamiętniająca nadanie Krzyża Powstania Sejneńskiego weteranom walk z sierpnia 1919 r. Na tablicy widnieją podpisy proboszcza Sejn oraz naukowców zaangażowanych w sprawę.

W samej bazylice w 2013 r. powstańcy zostali wymienieni na oddzielnej tablicy poświęconej historii miasta. Tam z kolei zobaczymy podpis „Mieszkańcy Sejn i Ziemi Sejneńskiej”. O powstaniu przeczytamy też w lokalnych muzeach oraz Muzeum Okręgowym w Suwałkach.

23 sierpnia 2024 r. odbył się koncert w sto piątą rocznicę wybuchu walk. Towarzyszyły mu obchody rocznicy przez cały weekend 24–25 sierpnia. Najbardziej na uwagę zasługuje rewitalizacja grobów powstańców pochowanych na sejneńskich cmentarzach parafialnych. W ostatnich latach zmarli żołnierze otrzymali tabliczki na grobach z podpisem „weteran walk” oraz flagę Polski owijającą ich miejsca spoczynku.

W sprawę włączył się także oddział Instytutu Pamięci Narodowej. Cała inicjatywa uhonorowania powstańców wyszła ze strony Parafii pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny w Sejnach oraz mieszkańców północno-wschodniego pogranicza.

Pominięta historia lokalna

Trudno jest oczekiwać hucznego upamiętnienia każdego kąta, na którym toczyły się walki niepodległościowe. Nie sposób jednak nie zauważyć, że historia lokalna bywa zaniedbywana. Jeśli jakieś wydarzenie nie zapisze się w naszej świadomości za sprawą wielkiego znaczenia dla historii kraju (np. powstanie warszawskie), kultury wysokiej (tak, jak to miało miejsce w przypadku obozu koncentracyjnego pod Jasłem, o którym pisała Wisława Szymborska) bądź i jednego, i drugiego (obrona Westerplatte), to pozostanie znane jedynie społeczności zamieszkującej dany teren, historykom i działaczom społecznym.

Pominięcie historii lokalnej może skutkować nawet przekłamaniami historycznymi, czego najdobitniejszym przykładem jest spór o początek II wojny światowej. Nie każdy wie, że przed atakiem na Westerplatte zbombardowano wieluński szpital (godzina 4:40), a o tym, że o 4:34 Niemcy weszli na tczewskie mosty, do niedawna pamiętali w zasadzie tylko tczewianie i pomorscy narodowcy; dopiero sześć lat temu na uroczystościach związanych z rocznicą zjawił się Andrzej Duda.

Nie jest to odosobniony przypadek, w programie historii brakuje wzmianek o losach regionu. Nawet jeśli takie się pojawiają, nie jest możliwe skontrolowanie odgórnie wiedzy na ich temat – nie można ułożyć kilkudziesięciu różnych matur dla absolwentów szkół średnich z całej Polski tak, aby każdy był sprawdzany pod kątem znajomości własnej okolicy. Można liczyć w zasadzie jedynie na umieszczenie punktu o znajomości regionu w programie nauczania i dobrą wolę nauczycieli oraz uczniów. Ewentualnie polegać na samorządach i organizowanych przez nich konkursach krajoznawczych.

Ale czy nie jest patologią sytuacja, w której dziecko z Sejn, Przemyśla lub Cieszyna zna dokładną datę godzinową wybuchu powstania warszawskiego, a nie wie o zrywach niepodległościowych w swoim mieście i nie zna procesu kształtowania się polskiej granicy leżącej parę kilometrów od rodzinnego domu? Nie zamierzam tutaj umniejszać zniszczeń stolicy i bohaterstwa mieszkańców Warszawy, ale prowadząc politykę historyczną, nie możemy zawężać jej do kilku spektakularnych lub niezwykle tragicznych wydarzeń.

Człowiek zawsze będzie kształtował swój pogląd – także ten na historię – na podstawie doświadczeń i własnego otoczenia, jakim w przypadku mieszkańców mniejszych ośrodków będzie właśnie rodzinna miejscowość.

Dlaczego jeszcze nie rozmawiamy o Sejnach?

Pomijanie historii lokalnej może wynikać z czystego niedbalstwa lokalnych władz i loterii, jaką jest trafienie danego zagadnienia w przedmiot zainteresowań historyków. Dużo bardziej niepokojąca, a mówiąc wprost – patologiczna, jest sytuacja, w której zaniedbania włodarzy i naukowców łączą się z odmawianiem prawa do pamięci ofiarom walk z pobudek nietrwałych (a często jednostronnych) sympatii międzynarodowych.

Jaskrawym przykładem prowadzenia polityki historycznego milczenia jest kwestia konfliktów polsko-ukraińskich oraz rzezi wołyńskiej. Lata ignorowania rodzin Kresowiaków i zaniechania walk o uczczenie pamięci pomordowanych (oraz Orląt Lwowskich i Przemyskich) doprowadziły do sprowadzenia postawy osób upamiętniających te wydarzenia do prorosyjskości i prób przejmowania inicjatyw historycznych przez ludzi o faktycznie prorosyjskich poglądach.

Przemilczenie powstania sejneńskiego jest również szkodliwe, chociaż w tym wypadku mówimy o elemencie układanki relacji polsko-litewskich. Nasze stosunki z zewnątrz wydają się poprawne – dużo słów o strategicznym sojuszu, latach wspólnej historii i ulica Lecha Kaczyńskiego w Wilnie.

Pod warstwą retoryczno-symboliczną kryją się lata samotnej walki mniejszości polskiej o prawo do poprawnego zapisu imion i nazwisk (litera „w” została zaakceptowana w litewskich dokumentach dopiero w 2022 r.), gerrymandering, mający na celu osłabienie Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, oraz walka z polskim szkolnictwem. Mówiąc o naszych pozornie przyjaznych relacjach, my też musimy uderzyć się w pierś.

Jeżeli nie potrafimy zadbać o upamiętnienie zrywu niepodległościowego, w którym walczyliśmy z I Republiką Litewską, obawiając się reakcji rządu w Wilnie, jak mamy upominać się o naszych rodaków znad Wiliji?

Idziemy równią pochyłą – od pomijania historii lokalnej w imię nieracjonalnej polityki zagranicznej do odsuwania na bok interesu przedstawicieli narodu polskiego żyjących poza granicami kraju. Warto w tym miejscu wspomnieć, że AWPL jest oskarżane o działalność agenturalną na rzecz Kremla. Czy upominając się o upamiętnienie powstańców sejneńskich, także dostalibyśmy łatkę mącicieli polsko-litewskiej przyjaźni? Jeśli tak, takie zaszufladkowanie byłoby w pełni zrozumiałe wobec licznych błędów, które latami popełniały kolejne rządy, szukające spokoju za wszelką cenę. A wręcz byłoby ich naturalną konsekwencją.

Ku pamięci lokalnej

Pamięci o historii lokalnej nie da się przeliczyć na konkretne dobra materialne, pomimo że może generować ruch turystyczny, który z kolei przyczynia się do rozwoju małych i średnich ośrodków miejskich. Nie da się również jasno obliczyć, jak znajomość losów swojego otoczenia przekłada się na większe przywiązanie do ziemi. Powiedziałabym nawet, że w pielęgnowaniu pamięci o konkretnych wydarzeniach to właśnie uczczenie bohaterów – w tym wypadku powstania sejneńskiego – jest wartością samą w sobie.

Nie ma jednoznacznego sposobu na zwiększenie świadomości o historii lokalnej wśród ogółu społeczeństwa, zwłaszcza gdy nieraz brakuje jej samym mieszkańcom. Warto jednak mieć na uwadze, że to właśnie od nich nierzadko musi wyjść inicjatywa – tak, jak miało to miejsce w przypadku powstania wielkopolskiego.

Ta praca u podstaw – z mieszkańcami, badaczami regionu, amatorami historii, a zwłaszcza z potomkami powstańców – nadaje krzewieniu świadomości o powstaniu sejneńskim jeszcze jeden wymiar – apolityczny, wolny od zarzutów odgórnych planów skłócenia Polski z Litwą na czyjeś zlecenie. Dopiero po zaangażowaniu społeczności lokalnej i jej poparciu dla sprawy upamiętnienia można mówić o kierowaniu jej do przysłowiowych „wyższych instancji”.

[1] A. Matusiewicz, Sejny – fakty, mity, zapomnienia, Sejneńskie Towarzystwo Opieki nad Zabytkami, 2022.

Hanna Szymerska
https://nlad.pl

Polska sprowadza najwięcej imigrantów w Unii Europejskiej


Tylko w ubiegłym roku Polska spośród wszystkich państw Unii Europejskiej wydała najwięcej pierwszych pozwoleń na pracę obcokrajowcom. 

Nasz kraj pozostał liderem pod względem ściągania imigrantów na całym kontynencie, chociaż przyznał najmniej podobnych dokumentów od 2020 roku.

Europejski Urząd Statystyczny poinformował, że przez cały 2023 rok polskie urzędy wydały blisko 643 tys. pierwszych pozwoleń na pracę dla cudzoziemców. Dla porównania Niemcy wydały ich 586 tys., a Hiszpania 549 tys.

Pod tym względem Polska pozostaje niekwestionowanym liderem Unii Europejskiej od 2013 roku, nie licząc Wielkiej Brytanii nim po referendum opuściła ona Wspólnotę Europejską.

Polska zajmuje pierwsze miejsce mimo, że i tak wydała najmniej podobnych dokumentów od 2020 roku. W 2023 roku w porównaniu do roku wcześniejszego przyznała ich zaś o 8,2 proc. mniej.

W ubiegłym roku najwięcej pozwoleń na pobyt w Polsce otrzymali imigranci z Białorusi. Spadła natomiast liczba ściąganych do Polski obywateli Ukrainy, którzy od 2022 roku coraz rzadziej przenoszą się nad Wisłę. Na kolejnych miejscach uplasowali się przybysze z Turcji, Indii, Filipin i Gruzji.

Na podstawie: businessinsider.com.pl
http://autonom.pl/

Watykan wydał długo oczekiwany dokument w sprawie objawień w Medjugorie

19 września Watykańska Dykasteria Nauki Wiary opublikowała długo oczekiwany dokument pt. „Królowa Pokoju”: Nota o doświadczeniu duchowym związanym z Medziugorjem. 

Kościół pw. św. Jakuba w Medziugorie

Nie wyjaśnia on jednak wielu wątpliwości narosłych wokół tego rzekomego miejsca objawień, ani nie rozstrzyga o jego prawdziwości.

Tego zresztą należało się spodziewać, bo Watykan niedawno zreformował podejście Kościoła do prywatnych objawień. Zwracano uwagę, że zcentralizował on badanie takich spraw, przenosząc wiele kompetencji z biskupów na Watykan. Wprowadził jednak również bardzo istotną zmianę, jaką jest zrezygnowanie z określania, czy dane zjawisko jest nadprzyrodzone.

Kościół może stwierdzić, że z pewnością nie jest albo powiedzieć, że nie widzi przeciwwskazań do kultu, ale nie chce już zatwierdzać tego typu zjawisk.

Doskonałość moralna niepotrzebna

W wypadku domniemanych objawień w Medjugorie w Chorwacji jest to także widoczne. Niemniej jednak sam dokument rości sobie pewne prawo do bycia czymś rozstrzygającym. Jego pierwsze zdanie brzmi bowiem: „Nadszedł czas, aby zakończyć długą i skomplikowaną historię, która otaczała duchowe zjawiska Medjugorja. Jest to historia, w której biskupi, teologowie, komisje i analitycy wyrazili szereg rozbieżnych opinii”.

Później następuje jednak pierwsze zaskakujące stwierdzenie. Nota podkreśla, że nie zawiera uwag o życiu moralnym domniemanych wizjonerów, a posiadanie nadprzyrodzonych darów nie wymaga doskonałości moralnej. W ten sposób jednoznacznie odnosi się do oskarżeń wobec widzących z Medjugorie, którym wielokrotnie zarzucono niemoralne postępowanie. Co jednak zaskakujące, odnosi się poprzez zdystansowanie.

Tymczasem dotychczasowe doświadczenie Kościoła jest takie, że widzący cechowali się świętością i doskonałością moralną, jak Siostra Łucja z Fatimy, widzący z Kibeho, czy Siostra Faustyna Kowalska.

Dokument skupia się na owocach, czyli na pobożności, jaka bierze się z kultu w Medjugorie, na nawróceniach i duszpasterskim przebudzeniu. Dalej następuje część o treści objawień, gdzie podkreśla się, że na uwagę zasługuje przedstawianie się Gospy (tak na Bałkanach tytułują Maryję. Imię to znaczy po chorwacku „Pani”) jako Królowej Pokoju, a także nauki na temat modlitwy, Mszy św., Ducha Św. czy ciężaru grzechu.

Co ciekawe jednak, Nota przytacza też informacje, że nie wszystkie nauki są cenne, bo zawierają nieścisłości teologiczne, są tam nieprawidłowości, czy wskazania, których Kościół nie popiera.

W tych wypadkach autor tekstu, kard Fernandez uważa jednak, że jest tak albo na skutek złego tłumaczenia, albo błędów widzących, którzy najpewniej w dobrej intencji, jak jest podkreślone, dopuścili się pewnych przeinaczeń. Przykładem jest używanie przez Gospę sformułowań typu „Mój plan”, „Mój nakaz”, chociaż powinien być raczej „Plan Jezusa”, czy nakazywanie przez nią konkretnym parafiom zrobienie konkretnych rzeczy, choć, zdaniem Fernandeza jest to niewłaściwe zaburzanie porządku kościelnego i wchodzenie przez rzekomą Maryję w kompetencje proboszczów i biskupów.

Liczne kontrowersje

Autora dokumentu zastanawia pewne niepokojące „samowywyższanie się” Gospy nad swojego Syna, Jezusa Chrystusa, a także presja, że wszyscy muszą słuchać jej poleceń kierowanych z Medjugorie. I w tym wypadku zdaje się on jednak zwalać odpowiedzialność na widzących, którzy nadają objawieniom rys taki a nie inny.

Podsumowując, można powiedzieć, że Watykan docenia pozytywne treści zawarte w objawieniach z Medjugorie i przede wszystkim owoce w postaci licznych nawróceń i pielgrzymek. Jednocześnie dostrzega różne błędy teologiczne, nadużycia i postępki widzących, ale bagatelizuje je i nakazuje ostrożność w przyjmowaniu niektórych nauk płynących z Medjugorie.

Jest to o tyle zaskakujące stanowisko, że inne miejsca objawień, jak Fatima, Gietrzwałd, Kibeho, nie budziły kontrowersji i nie trzeba było tłumaczyć różnych „dziwnych” rzeczy im towarzyszących. Ostatecznie każdy sam musi zdecydować, czy to jest dla niego budujące, czy nie.

Książki autora dostępne na jego stronie tutaj: https://www.chrisklinsky.com/

Chris Klinsky
https://prawy.pl

Bezczelna propozycja minister. TO zaoferowała powodzianom!

 


Kiedy miliardy z rządowych funduszy idą w ramach bezzwrotnej pomocy dla Ukrainy, minister klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska oferuje powodzianom… pożyczki. 

Dodaje przy tym zuchwale: „niskooprocentowane”.

Minister powiedziała na konferencji prasowej: „Przeznaczymy także ok. 100 mln zł na niskooprocentowane pożyczki na likwidację skutków powodzi”. Oprocentowanie ma wynieść od 1,5 do 2,5 procent.

Zaskakuje nie tylko forma „pomocy”, ale też jej niewielka skala. Już teraz specjaliści mówią o tym, że dotychczasowe straty sięgną setek milionów złotych, o ile nie miliardów. Kwota podana przez minister nie pozwoli więc na zaspokojenie wszystkich potrzeb.

Co więcej, pieniądze te mają trafić na ściśle określone cele, tj. na kanalizację, szkody w oczyszczalniach ścieków, stacje uzdatniania wody pitnej oraz pomóc zlikwidować szkody: na składowiskach odpadów, w kotłowniach, w skażeniu środowisk. To są oczywiście pieniądze dla gmin, ale przecież te utrzymują się z podatków i tym bardziej powinny liczyć na pomoc rządu.

Porażka rządzących

Wiadomo, że nikt nie ma wpływu na pojawienie się powodzi, nie sposób wszystkiego przewidzieć i wszystkiemu zapobiec, ale w tej sprawie rząd poległ na całej linii, ukazując gigantyczną skalę nieudolności.

Już wiadomo, że obecna powódź w niektórych regionach okazała się większa niż pamiętna powódź z 1997 r. Tymczasem jeszcze w piątek premier Donald Tusk uspokajał, że nie ma powodów do obaw. Kilkanaście godzin później już jednak zmienił ton. Ten czas spowodował jednak opóźnienie w przygotowaniu się na żywioł. Wiele zbiorników retencyjnych nie zostało opróżnionych z wody właśnie dlatego, że premier przybrał taki ton.

Jest to tym bardziej zadziwiające, że z wielu stron pojawiały się doniesienia już od dłuższego czasu, że może czekać nas wielka powódź. W tym wypadku prawdopodobnie zawiedli doradcy i eksperci rządu, co jednak świadczy tylko o ich poziomie.

Kolejną sprawą jest to, że nagle okazało się, że wiele działań pomocowych było spóźnionych. Wojska Obrony Terytorialnej poproszono o pomoc, dopiero kiedy media już trąbiły o powodzi, podobnie wtedy zaczęto przygotowywać worki z piaskiem. Nikt nie był na to gotowy, więc piasku zabrakło.

Propaganda kontra fakty

Wydarzenia te pokazały też, jak kłamliwa była wcześniejsza propaganda rządu. Mówił on o tym, że Fundusz Sprawiedliwości niepotrzebnie kierował miliony do ochotniczej straży pożarnej, a teraz właśnie z tego sprzętu korzysta. WOT także był odsądzany od czci i wiary, a teraz nagle jest wzywany.

Niestety, przy okazji powodzi zaczęła się od razu wojna polityczna o to, kto więcej podjął działań profilaktycznych w sprawie przeciwdziałania tego typu zdarzeniom. PO zaczęło podkreślać, że wybudowało więcej wałów, a z kolei PiS, że zbudowało więcej zbiorników retencyjnych i zaplanowało kolejne, ale ówczesna opozycja wraz z ekologami zablokowały budowę wielu z nich. Oczywiście nie chodzi o to, aby teraz przerzucać się liczbami, ale faktem pozostaje, że zawsze aktualny rząd ponosi największą odpowiedzialność.

Tym bardziej, że zawiodły nie tylko zabezpieczenia, których było za mało lub które nie były właściwej jakości, ale też zabrakło działań urzędników, burmistrzów, rządu na kilka dni przed uderzeniem żywiołu. Zamiast tego otrzymaliśmy ministrów w kurtkach a la Zełenski, groźne miny i zapowiedzi, że nikt nie zostanie bez pomocy.

Jednym słowem po raz kolejny teatr zastąpił sprawne administrowanie państwem. Chodzi tu nie tylko poziom rządowy, ale też samorządowy. Z wielu stron słychać bowiem, że pomimo zatrudniania specjalistów od zarządzania kryzysowego, brak było jakichkolwiek ostrzeżeń, a te które się pojawiały, przychodziły za późno.

Na szczegółowe rozliczanie jest oczywiście za wcześnie, a i to nie czas na nie, ale w końcu należałoby to zrobić, bo inaczej takie tragedie będą się powtarzać. Jak zwykle bowiem, co widać było po konferencji Donalda Tuska z piątku, wszyscy myśleli, że „będzie dobrze”, a jednak nie było.

Książki autora dostępne do kupienia tutaj: https://www.chrisklinsky.com/

Chris Klinsky
https://prawy.pl/

Pogaduszka z ABW



A było to tak: na początku ubiegłego tygodnia zadzwoniła do mnie młoda kobieta. Przedstawiła się z imienia i nazwiska oraz powiedziała, że jest funkcjonariuszką Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i chciałaby ze mną porozmawiać o sprawach ukraińskich.

Odpowiedziałem jej, że nie mam ochoty z nią rozmawiać, ponieważ nie uważam, by instytucja, w której pracuje broniła polskich interesów narodowych. Jednak jeśli bardzo chce, to niech wykorzysta tryb wezwania mnie albo jako świadka, albo podejrzanego.

Pani obruszyła się i zapewniła, że absolutnie nie jestem podejrzany, a rozmowa miałaby dotyczyć moich poglądów na sprawy ukraińskie.

Przyznaję, że trochę mnie to zaciekawiło. Chciałem zobaczyć kto pracuje teraz w tych służbach i co sobą reprezentuje. Powiedziałem więc funkcjonariuszce, że się zastanowię i żeby zadzwoniła za godzinę. Zadzwoniła, a ja zgodziłem się na spotkanie do którego doszło w miniony czwartek w Bibliotece Międzyuczelnianej w Stalowej Woli.

Miałem kilkakrotnie do czynienia z różnymi tzw. służbami i za każdym razem odnosiłem złe wrażenie o poziomie intelektualnym osób, które mnie przesłuchiwały.

Na spotkanie przybyli wspomniana funkcjonariuszka i jeszcze jeden funkcjonariusz. Oboje w wieku trzydziestu kilku lat. Spotkanie trwało około czterdziestu minut. Mówiłem głównie ja. Strona ABW chciała jakoby partnerskiej wymiany poglądów.

Powiedziałem, że tu żadnej partnerskiej rozmowy nie może być. Dość obszernie wypowiedziałem się dlaczego nie uważam ABW za instytucję służącą polskim interesom narodowym. Dla kontrastu podałem przykład węgierskich służb, które nie dały się przejąć Amerykanom czy Izraelczykom, ale realizują węgierskie interesy.

Zarzuciłem moim rozmówcom, że nie mają w hierarchii swojej instytucji pozycji opiniotwórczej, a ich przełożeni przysłali ich do mnie, żeby wyciągnąć informacje i na tej podstawie zwalczać poglądy takie, jak moje. Dla nich jestem ruską onucą i z takimi, jak ja, nie dyskutuje się na poważnie, ale traktuje jak agenturę i uniemożliwia publiczne prezentowanie swoich poglądów.

Zarzuciłem, że to przecież oni (ABW) zamknęli stronę „Myśli Polskiej” w Internecie. Spytałem czy mają świadomość, że w sprawach, o których chcą ze mną rozmawiać ostatniego słowa nie mają ani ich przełożeni, ani nawet Tusk czy Kaczyński, ale niejaki pan Brzeziński z amerykańskiej ambasady.

Trochę się nakręciłem i podniesionym głosem spytałem dlaczego i po co przyszli do mnie? Dlaczego nie zajmą się Hutą Stalowa Wola? Tajemnicą poliszynela są bardzo niejasne sprawy, które miały miejsce w Hucie w minionych latach. Sam słyszałem o tym od stalowowolskich przedsiębiorców.

Dlaczego nie zajmą się skandaliczną sprawą zakupu przez Hutę od Chińczyków z firmy LiuGong przedsiębiorstwa wraz z pracownikami, co do dzisiaj kosztuje miliony złotych miesięcznie. Przejęci pracownicy nic nie robią, a w momencie podjęcia decyzji nikt w Hucie nie wiedział, co i jak produkować w zakupionym przedsiębiorstwie.

Była to decyzja wyłącznie polityczna, nie mająca nic wspólnego z realnym interesem polskiego przemysłu zbrojeniowego. To było jawne działanie na szkodę obronności państwa polskiego. Ludzie za to odpowiedzialni nadal zajmują różne eksponowane stanowiska w Stalowej Woli i nikt ich z tego powodu nie niepokoi.

Zobaczymy czy po tej rozmowie coś się w powyższej sprawie zmieni. Osobiście wątpię. Prędzej spodziewam się już oficjalnego wezwania w charakterze podejrzanego, a wizytę dwojga funkcjonariuszy ABW traktuję jako wysłanie sygnału, żebyś sobie Szlęzak nie myślał… Wiemy co myślisz, co robisz, mamy cię na oku.

To, co w tym wszystkim najbardziej mnie irytuje, to fakt, że jakiś dureń ulokowany wyżej w hierarchii tych służb, traktuje mnie jak przygłupa, który sam pomoże ukręcić bat na siebie. Na jakiej podstawie ci durnie mają czelność podważać moją lojalność wobec Polski? Dlaczego mają czelność kwestionować moje prawo do publicznego krytykowania tego, co robią kolejne rządy w sprawach relacji polsko – ukraińskich?

Na koniec rozmowy zadałem obojgu funkcjonariuszom pytanie, a co będzie, gdy Ukraina wojnę przegra? Odpowiedzi nie było i nawet jej nie oczekiwałem.

A Państwo na moim miejscu co powiedzielibyście funkcjonariuszom ABW?

Andrzej Szlęzak
za: FB
https://konserwatyzm.pl

Konserwatywne subkultury



W odległych 1990. latach wraz z dużą częścią mojego pokolenia (głównie ludzi urodzonych w połowie lat 1970., czasem nieco wcześniej, a wyjątkowo również później) poszukiwałem wyrazu sprzeciwu wobec ówczesnego Systemu.

Za oknem szalała transformacyjna zawierucha, rozpadał się znany ład. Starszym pokoleniom walił się nagle i rozsypywał w proch ich spokojny, stabilny świat. Z dnia na dzień tracili pracę w zamykanych zakładach, w których wcześniej często przepracowali całe dekady.

Brali sprawy w swoje ręce, bo tak mówiono im z góry – z telewizora i „Gazety Wyborczej”, tak wówczas wpływowej. I po chwili dusiła ich słynna balcerowiczowska pętla zadłużenia i beznadziei. My, młodsi, buntowaliśmy się przeciwko nowej rzeczywistości, widząc klęskę naszych rodziców i dziadków.

Jak się buntowaliśmy? Bardzo różnie. Nie było Internetu, więc często działo się tak, że wybieraliśmy buntowniczą formację nieco przez przypadek. Ten, kto pierwszy pojawił się przy nas, nastolatkach, z jakąś ofertą czytelnej interpretacji świata – ten był górą. Ktoś został nacjonalistą, a nawet narodowym socjalistą. Ktoś inny komunistą, a jego kolega anarchistą.

Jeszcze inni szli w uznawane za ekstremalne poszukiwania metafizyczne – od rodzimowierstwa po satanizm. Dlaczego? Bo odrzucali ówczesny System i całą jego nadbudowę. Tą nadbudową był niestety również Kościół, a ściślej – duża część jego polskiej hierarchii, która legitymizowała przemiany w odczuciu większości Polaków po prostu niesprawiedliwe, a często i nieludzkie.

Jako pierwsza pukała do drzwi ówczesnej młodzieży muzyka. Głośna, krzykliwa, krytykowana przez starsze pokolenia. Teksty jej twórców, choć często trudne do zrozumienia i trzeba było je czytać na wkładkach do kaset i płyt, niosły radykalne, obrazoburcze przesłanie.

Ale – właśnie! – miały jakieś przesłanie. Mówiły o wartościach i antywartościach, o filozofii i religii, o ekstremalnych zjawiskach społecznych i wynikających z nich stanach psychicznych. Wiele było w nich też nawiązań do historii, szczególnie tej starożytnej, pogrążonej w mrokach tajemnicy. Przekaz był niekiedy prosty, lecz mimo to dla młodzieży kształcący. Dawał jej recepty ideologiczne, ale jednocześnie edukował.

Gdy słyszeliśmy w tekstach ulubionych wykonawców o jakimś zdarzeniu czy postaci, od razu rozpoczynaliśmy poszukiwania informacji na dany temat – najczęściej w książkach, bo to był wtedy jedyny dostępny powszechnie nośnik. Chłonęliśmy myślicieli i filozofów, do których nawiązywały liryki słuchanych przez nas zespołów. Czytaliśmy w na wpół podziemnej prasie (zinach) wywiady z muzykami, po których pieczołowicie nadrabialiśmy braki naszej wiedzy.

Przynależność do subkultur była wówczas w atomizującej się Polsce również wyrazem tęsknoty za jakąś formą przynależności grupowej, zbiorowej tożsamości. Naród pękł po szwach nieznanych u nas do tej pory podziałów klasowych. Rosnąca fala przestępczości spowodowała, że ludzie stali się podejrzliwi nawet wobec sąsiadów i znajomych.

A my tymczasem tworzyliśmy zwarte grupy, kierujące się swoim niepisanym, często bardzo wymagającym, choć nieraz pełnym kuriozalnych zasad, kodeksem.

Po latach oczywiście każdy zajął się swoim życiem – pracą, rodziną. Wielu wyjechało już na zawsze z kraju, nie widząc tu kompletnie żadnych perspektyw. U wszystkich jednak została nutka krytycyzmu wobec otaczającej ich rzeczywistości. Mają nadal skłonność do kwestionowania dogmatów i różnych form kontestacji, dziś może nieco bardziej wyważonych niż w latach młodości.

Co obecnie kontestują szczególnie? Jako do dziś wielki fan ciężkich brzmień ekstremalnej muzyki metalowej odwiedziłem w tym roku jeden z najlepszych festiwali tego gatunku – Summer Dying Loud w Aleksandrowie Łódzkim. Rozmawiałem z kilkudziesięcioma osobami – tymi, które znałem przed laty, i tymi, z którymi widziałem się po raz pierwszy.

Wielbiciele tej uznawanej za ekstremalną, diabelską wręcz muzyki to dziś w większości konserwatyści. Konserwatyści rewolucyjni, bo nie w smak im współczesny świat opacznie rozumianego postępu. Nie przekonuje ich propagandowy przekaz mediów głównego nurtu. Nie podobają im się lansowane przez globalistyczną ideologię pomysły.

To nie żadna wywrotowa subkultura, przeciwko której protestować mogą samozwańczy obrońcy moralności. Jak śpiewał wokalista irlandzkiego zespołu Primordial ze sceny tegorocznego aleksandrowskiego festiwalu, „we are against the modern world” („jesteśmy przeciwko współczesnemu światu”). Tacy są dziś fani miażdżących jak walec brzmień metalu.

Mateusz Piskorski
https://myslpolska.info

Fico potępia decyzję Bidena

Decyzja prezydenta USA Joe Bidena o zezwoleniu Kijowowi na użycie amerykańskich pocisków głębokiego uderzenia na terytorium Rosji ma jasny c...