Po niedawnym głosowaniu w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy, w którym zdecydowana większość państw poparła przywrócenie pełni praw członkowskich Rosji, nasi parlamentarzyści postanowili wykonać szeroki gest i demonstracyjnie opuścili sesję Zgromadzenia.
Oczywiście był to gest jałowy, bo wraz z nami i Ukraińcami, sesję ZPRE opuściły gremialnie tylko delegacje graczy tak wpływowych na europejskiej scenie jak państwa bałtyckie i Gruzja.
Chcąc izolować Rosję polscy parlamentarzyści faktycznie izolowali siebie samych i swój kraj. Tymczasem okazało się, że ponad miesiąc wcześniej szef naszej dyplomacji Jacek Czaputowicz na posiedzeniu Komitetu Ministrów Rady Europy poparł uchwałę otwierającą drogę do przywrócenia delegacji rosyjskiej w Zgromadzeniu Parlamentarnym pełnię praw członkowskich.
Co ciekawe, poprzednik Czaputowicza na stanowisku szefa polskiej dyplomacji, a obecnie poseł na Sejm i z jego ramienia delegat w ZPRE, Witold Waszczykowski wyraził zaskoczenie zachowaniem tego pierwszego na majowym posiedzeniu Komitetu Ministrów RE. Podobne wrażenie sprawiała wicemarszałek Sejmu, wpływowa w zakresie polityki wschodniej Małgorzata Gosiewska [ta idiotka – wpływowa… – admin]. Waszczykowski sugerował, że być może mamy do czynienia z jakąś zmianą polityczną ale, jak stwierdził, nie ma wiedzy na ten temat.
Jak tłumaczyć tę niekonsekwencję? Czyżbyśmy mieli, wbrew frazeologii PiS o silnym państwie, do czynienia z kompletnym bałaganem i małą sterownością nie tylko struktur państwowych ale i samego obozu rządzącego, w ramach którego parlamentarzyści PiS prowadzą politykę zagraniczną inną niż rząd PiS kierowany z kolei przez prezesa tej partii?
Choć po niemal całej kadencji trwania w najlepsze Polski resortowej, w której Ministerstwo Inwestycji i Rozwoju próbuje kształtować politykę imigracyjną odwrotnie niż Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, nie należy przeceniać znaczenia wspomnianej frazeologii. Nie wydaje się jednak aby niezborność obozu rządzącego była aż tak duża.
Wydaje się raczej, że rząd skalkulował, iż antyrosyjskie nastroje są w Polsce tak nasilone, iż usiłuje ukrywać przed opinią publiczną i opozycją swoją politykę łagodzenia relacji z Rosją uważając, że zarzut „prorosyjskości” bardzo mu zaszkodzi. I niestety jest to kalkulacja w dużej mierze trafna. Politycy liberalnej opozycji i sympatyzujący z nimi publicyści, od Radosława Sikorskiego po Tomasza Lisa już rozpoczęli na portalach społecznościowych szarżę pod hasłem: „A nie mówiliśmy?… PiS to partia prorosyjska”.
W tym miejscu trzeba podkreślić, że właśnie obóz PiS najbardziej przyczynił się przez lata do wytworzenia w Polsce w pewnych kręgach rusofobii tak silnej, że nawet zgoda na ustanowienie elementarnej platformy relacji politycznych, bo tym jest przywrócenie Rosjanom głosu w Zgromadzeniu Parlamentarnym RE, staje się przyczynkiem do oskarżeń o zdradę interesów narodowych i agenturalność.
To właśnie PiS stworzył atmosferę, w której jakiekolwiek elementy normalizacji stosunków z Rosją wydają się czymś nie tyle nieosiągalnym co nieprzyzwoitym.
To politycy PiS przez lata sugerowali, że władze Rosji zorganizowały zamach na prezydenta Polski i 95 przedstawicieli polskiej elity rządzącej, a wszystko to w imię konsolidacji swojej partii i jej elektoratu w czasach gdy przegrywała wybory za wyborami.
To własnie powiązani z PiS publicyści obrzucali określeniem „ruskiego agenta” i „onucy” każdego kto kwestionował całkowite podporządkowanie agendy polityki zagranicznej Polski misji działania zawsze i wszędzie przeciwko pozycji i interesom Rosji.
To w końcu rząd PiS rosyjskim zagrożeniem uzasadniał wasalny charakter relacji ze Stanami Zjednoczonymi, niemożność jasnego odparowania zamachu Izraela i środowisk żydowskich na polską własność czy „strategiczne partnerstwo” z Litwą czy Ukrainą, polegające zwykle na poświęcaniu poszczególnych polskich interesów na rzecz budowy wymarzonego antyrosyjskiego „międzymorza”, spalaniu własnych zasobów na rzecz realizacji interesów Litwinów i Ukraińców.
Obóz PiS z gorliwością upowszechniał w społeczeństwie polskim wizję Rosji nie jako silnego państwa, które w niektórych aspektach ma interesy sprzeczne z interesami polskimi, a w niektóry być może te interesy układają się zbieżnie bądź neutralnie, lecz jako złowrogiego imperium czyhającego tylko, by w pełni podporządkować sobie Polskę lub ją zniszczyć.
Gdy więc przez lata politycy PiS utwierdzali w narodzie, szczególnie we własnym elektoracie przekonanie, że Moskwa jest zagrożeniem dla suwerenności Polski i wolności każdego Polaka, to teraz trudno przyznać się, że można w ogóle rozmawiać z egzystencjalnym wrogiem.
A jednak polski rząd rozmawia, co zasygnalizowało już spotkanie ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza z rosyjskim odpowiednikiem, Siergiejem Ławrowem do jakiego doszło przy okazji majowego posiedzenia Komitetu Ministrów Rady Europy Helsinkach, tego samego, na którym przedstawiciel Polski poparł faktyczną rekomendację przywrócenia Rosjan w prawach członków Zgromadzenia Parlamentarnego RE. MSZ twierdził wówczas, że głównym tematem rozmów był zwrot Polsce wraku prezydenckiego Tupolewa.
Część komentatorów ocenia więc, że doszło do transakcji: wrak za prawo głosu we wspomnianym Zgromadzeniu. Tłumaczenie takie nie wydaje się słuszne, bo wrak leży pod Smoleńskiem od 9 lat, a PiS miał niemal całą kadencją za zaproponowanie takiej transakcji. Chyba, że chodzi o działanie obliczone na zbliżające się wybory, bo zwrot wraku ma już obecnie znacznie czysto symboliczne, większe w politycy wewnętrznej niż na arenie stosunków międzynarodowych.
Wydaje się jednak, że źródeł pewnej minimalnej zmiany polityki rządu PiS wobec Rosji szukać należy daleko poza granicami kraju. 12 czerwca w Waszyngtonie, w czasie konferencji prasowej po spotkaniu z prezydentem Dudą, Donald Trump wtrącił się w wypowiedź polskiego prezydenta na temat Rosji wyrażając nadzieję, że „Polska będzie mieć wspaniałe relacje z Rosją” i wiążąc właśnie uzgodnione zwiększenie obecności sił USA na naszym terytorium z tą nadzieją.
Sugestia ta została wyrażona, jak przystało na przywódcę rozmawiającego w blasku fleszy z innym przywódcą, okrągłymi słowami w dyplomatycznym tonie.
O wiele bardziej otwarcie wyrażał się jeden z dawnych współpracowników Trumpa i współautor jego politycznego sukcesu Steve Bannon w obszernym wywiadzie dla TVP Info. Twarz przeprowadzającego wywiad, wściekłego rusofoba Michała Rachuja… [przepraszam za literówkę, powinno być „Rachonia” – admin] wyrażała na przemian zaskoczenie i zmieszanie gdy słuchał od swojego traktowanego z rewerencją gościa kolejnych uwag, że mimo nieprzyjemnych aspektów rosyjskiej polityki nie można porównywać współczesnej Rosji ze Związkiem Radzieckim.
Według Bannona Rosja przynależy do „judeo-chrześcijańskiego zachodu” i trzeba wejść z nią w dialog, a prawdziwym zagrożeniem dla cywilizacji i wrogiem zachodu są Chiny. Jeśli połączyć to z niedawną, wspólną, zachodnio-rosyjską operacją wymuszenia zmiany władzy w Mołdawii, której ofiarą padł nominalnie prozachodni oligarcha trzęsący do niedawna tym krajem Vlad Plahotniuc, to rysuje nam się proces pewnej zmiany w relacjach Waszyngtonu i Moskwy.
Warto zatrzymać się nad przykładem Mołdawii, który powinien być pouczający dla Polaków. Wymiana mołdawskich władz zrealizowana została ponad głowami Rumunów. Podobnie jak Polska, Rumunia prowadzi politykę zdecydowanie proamerykańską i antyrosyjską, uważa się za niejako naturalnego promotora polityki odpychania Rosji na swoim perymetrze i „adwokata euroatlantyckich ambicji” sąsiedniego państwa poradzieckiego, analogicznie jak Polska w przypadku Ukrainy.
Gdy przyszło co do czego, Rumunii ani pisnęli lecz natychmiast porzucili dotychczas popieranego przez siebie Plahotniuca i udzielili poparcia nowej koalicji w Mołdawii, w której silniejszym uczestnikiem są raczej prorosyjscy socjaliści niż prozachodni liberałowie.
Rząd PiS, o czym już wielokrotnie pisałem, sprowadził Polskę do roli państwa wasalnego USA. Wpędził się w pułapkę pełnego uzależnienia od Waszyngtonu. Gdy więc teraz amerykański rząd dąży do, choćby obliczonego na określony etap, odprężenia z Rosją, polskiemu rządowi nie pozostaje nic innego jak stanąć na baczność, stuknąć obcasami i wykonać zwrot.
Ostatnie czego potrzebuje Waszyngton, tak jak każde mocarstwo posiadające państwa satelickie, to sytuacja w której harcownik zbytnio rozochocił się w swojej roli i zaczął prowokować drugą stronę w momencie, kiedy po rokowaniach odtrąbiono już odwrót z granicy. Lecz w tej pułapce rząd PiS wpadł jeszcze w dodatkowe wnyki. Wnyki, które sam uplótł i zastawił. Przez lata malował tak czarny obraz Rosji, że teraz trudno będzie wytłumaczyć elektoratowi nawet samo nawiązanie rozmów z rzekomym czarnym ludem.
[Spokojnie, elektorat zapomni, co było wczoraj – admin]
Zresztą nie chodzi tylko o elektorat. Politycy PiS, intelektualiści i publicyści identyfikujący się z tym obozem politycznym są tak mocno osadzeni w paradygmacie postrzegania konfliktu polsko-rosyjskiego w kategoriach nie politycznych lecz moralnych (w paradygmacie zakorzenionym w Polsce od czasu XIX-wiecznych romantyków, rewolucjonistów z PPS, piłsudczyków, prometeistów i w końcu opozycji antykomunistycznej doby PRL), że kierownictwo PiS może mieć problem z wdrażaniem najlżejszej choćby korekty polityki wschodniej nawet w szeregach własnej partii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz