W każdą dziedzinę wkracza nieubłagany postęp, a ten triumfalny pochód polega raczej na komplikowaniu, niż upraszczaniu. Weźmy teologię. Dopóki zajmowali się nią apostołowie, którzy – poza świętym Pawłem, który zresztą pierwotnie był ubekiem, to pozostali apostołowie byli ludźmi niewykształconymi. Odwrotnie, niż doktorowie Kościoła, którzy często bywali subtelnymi filozofami.
Echo tej finezji dociera do współczesnych katolików choćby w postaci „Składu Apostolskiego”, odmawianego podczas każdej mszy świętej.
Tekst ten został ustalony w roku 325 podczas tzw. soboru ekumenicznego, zwołanego przez cesarza Konstantyna Wielkiego, którego coraz bardziej irytowały spory, jakie rozgorzały w łonie chrześcijaństwa po edykcie mediolańskim z roku 313, kiedy to religia ta została zrównana w prawach z innymi, w związku z czym ustały nie tylko prześladowania, ale nawet dyskryminacja.
Inna rzecz, że – jak zauważył Tadeusz Zieliński – prześladowaniami chrześcijan – poza wariatami w rodzaju Nerona, czy Domicjana – zajmowali się cesarze porządni, na przykład Trajan. Zachowała się korespondencja między tym cesarzem, a Pliniuszem Młodszym, będącym gubernatorem Bitynii. Pliniusz radzi się cesarza, tak ma postępować z chrześcijanami, którzy kierowani pragnieniem męczeństwa, niekiedy zachowywali się wobec rzymskiej władzy wyzywająco.
Pliniusz pisze, że podejrzanych, którzy się tej religii wypierali, natychmiast zwalniał, bo – powiada – prawdziwego chrześcijanina żadna siła zmusić do tego nie zdoła. Poza tym – pisze – nie robią oni nic złego. Spotykają się od czasu do czasu celem spożycia wspólnego posiłku, „całkiem zresztą skromnego”, natomiast nie kradną, ani nie przywłaszczają sobie depozytów – co dzisiaj ostentacyjnie robią żydowscy właściciele PayPala.
Cesarz odpisuje Pliniuszowi, żeby chrześcijan specjalnie nie tropił, ale jeśli już zostaną ujęci, to dla utrzymania powagi państwa, karał ich, ale tak, by dać im szansę poprawy. Natomiast surowo zabrania mu korzystania z anonimowych donosów. „Jest to to bowiem rzeczą zawierającą w sobie bardzo zły przykład i niegodną naszego wieku”.
Co by Trajan powiedział dzisiaj, w epoce totalnej inwigilacji, prowokacji policyjnej i „świadków koronnych”, czyli szubieniczników, którzy za odcięcie od stryczka gotowi są pod przysięgą zeznać wszystko, co im władze każą?
Wróćmy jednak do Składu Apostolskiego. Charakteryzując stosunki między Pierwszą, a Drugą Osobą Trójcy Świętej podkreśla się, że Syn Boży został „zrodzony, a nie stworzony, współistotny Ojcu”. Ten wtręt: „a nie stworzony” jest echem ówczesnego sporu między arianami i ich ortodoksyjnymi przeciwnikami. Na soborze w roku 325 przeważyła opinia ortodoksyjna, zaś stosunek Pierwszej i Drugiej Osoby Trójcy Świętej został określony greckim terminem „homouzjon”, co się wykłada, że współistotny, to znaczy – identyczny w istocie.
Takie sformułowanie przynosi zaszczyt intelektualnemu wyrafinowaniu ówczesnych biskupów, którzy nie chronili się za murami „tajemnicy” – jak to się przydarzyło Adamowi Michnikowi podczas przesłuchania przed komisją sejmową badającą aferę Rywina.
Toteż kiedy chrześcijaństwo stało się religią dominującą, nie rezerwowało wiedzy jedynie dla ekskluzywnego grona wtajemniczonych, tylko tworzyło uniwersytety, gdzie miłośnicy wiedzy mogli poświęcić się poszukiwaniu prawdy. W odróżnieniu bowiem od dzisiejszych, utytułowanych Zasrancen, co to w parkach jurajskich duraczą studentów opiniami, że „prawdy nie ma”, wtedy za Arystotelesem uważano, że prawda jest.
Nawiasem mówiąc, opinia, że prawdy nie ma, jest idiotyczna już na pierwszy rzut oka, bo przynajmniej to zdanie musi być prawdziwe. A skoro tak, to znaczy, że jakaś prawda jednak jest.
Ale miało to również swoje „plusy ujemne” – jak powiedziałby Kukuniek. Teologia stała się dyscypliną akademicką i jako taka zaczęła podlegać rygorom obowiązującym w tej dziedzinie. Teologowie pragnący uciułać sobie naukowe tytuły, musieli do teologii dodawać coraz to nowe rewelacje, choćby dlatego, by nie postawiono im zarzutu plagiatu.
W rezultacie w teologii pojawiło się mnóstwo oraz to nowych opinii, z których jedne były ciekawe i odkrywcze, ale jeszcze więcej było opinii wątpliwych, a nawet wręcz głupich – ale również i im przypisywano „naukowy” charakter, podobnie jak „artystyczny” charakter przypisuje się wszystkim knotom wyprodukowanym przez „wypuskników” akademii sztuk pięknych.
Paradoksalnie doprowadziło to do sytuacji, że teologia stała się kompletnie niezrozumiała dla zwykłych chrześcijan, stając się rodzajem wiedzy tajemnej, celebrowanej w gronie osób licencjonowanych. Ta sytuacja ma też swoje „plusy dodatnie” – bo nie wszyscy przecież potrafią rozróżnić np. między istnieniem i istotą, a jeśli staną wobec takiej konieczności, to dostają małpiego rozumu, co objawia się w postaci tzw. herezji.
Ale grono teologów, czyli pierwszorzędnych fachowców od Pana Boga, w trakcie dyskusji uciera rozmaite opinie, które następnie podaje do wierzenia wszystkim pozostałym. I to też ma swoje plusy dodatnie, ale też plusy ujemne, bo wystarczy zinfiltrować, a jeszcze lepiej – opanować takiego grono, by zaczęło ono ćwierkać w sposób coraz bardziej osobliwy. Toteż niektóre teorie spiskowe głoszą, że tak waśnie stało się w przypadku Kościoła katolickiego.
Coś może być na rzeczy, bo przecież Paweł VI, który coś tam o Kościele musiał wiedzieć, zauważył, że „swąd szatana przez jakąś szczelinę przeniknął do Świątyni Pańskiej”. Jeśli tak byłoby naprawdę, to byłoby to niebezpieczne dla Kościoła, a nawet religii, bo – jak to przenikliwie zauważył Stanisław Lem – „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie”.
I taką właśnie sytuację z rosnącym niepokojem postrzegają obserwatorzy, bo ta cierpliwa i metodyczna działalność zaczyna przynosić rezultaty, które mogą okazać się dla Kościoła i religii niebezpieczne, a może nawet zabójcze.
Oto zakończony niedawno w Rzymie tzw. synod amazoński ogłosił swoje konkluzje, że – po pierwsze – można będzie wyświęcać na księży mężczyzn żonatych. Po drugie – że wkrótce trzeba będzie określić rolę kobiet w Kościele, a po trzecie – proklamował nowy grzech, tzw. „ekologiczny”.
Podobna sytuacja zdarzyła się już wcześniej, zarówno w postaci – że tak powiem – poważnej, jak i w postaci groteskowej. Wynalazcą formy groteskowej był biskupo Tadeusz Pieronek, który w czasie kampanii prezydenckiej w roku 1995 ogłosił nowy grzech w postaci absencji wyborczej. Uchylenie się od udziału w głosowaniu stanowiło grzech – chociaż nie wiadomo, czy powszedni, czy śmiertelny. Kiedy jednak wybory w roku 1995 wygrał Aleksander Kwaśniewski, ksiądz biskup Pieronek pryncypialnie skrytykował tych, którzy nadużywają religii dla celów politycznych, między innymi ogłaszając grzech absencji wyborczej. Ale to jeszcze nic w porównaniu z opinią, że grzechem jest antysemityzm.
Problem z tym ostatnim polega na tym, że o tym, co jest antysemityzmem, a co nim nie jest, nie decyduje ani sobór, ani papież, tylko Liga Antydefamacyjna w Nowym Jorku, której orzeczenia w tej kwestii mają charakter ostateczny, podobnie jak opinie papieża ex cathedra w sprawach wiary i moralności. Ta Liga uważa, że antysemicki charakter maja np. opinie, że Żydzi w USA mają duży wpływ w sektorze finansowym, w mediach i przemyśle rozrywkowym. Każdy, kto chociaż trochę zna tamtejszą sytuację wie, że to oczywista oczywistość, a nie żaden tam „antysemityzm”. Niestety Kościół, ogłaszając ten nowy grzech, niejako abdykował ze swej roli przewodnika moralnego na rzecz Żydowskiej Ligi Antydefamacyjnej, która w ten sposób zyskuje możliwość kształtowania katolickich sumień, z czego nic dobrego wyniknąć przecież nie może.
Synod amazoński doprowadził do jeszcze głębszej abdykacji Kościoła z przywództwa moralnego. Czymże bowiem jest „grzech ekologiczny”? Czy na przykład katolik powinien spowiadać się z braku wiary w globalne ocieplenie, w które nakazują wierzyć wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici, otwierając starszym i jeszcze mądrzejszym drogę do spekulowania na handlu limitami dwutlenku węgla, a także – do decydowania w ten sposób o możliwościach rozwojowych krajów słabszych i głupszych – ot takich, jak nasz?
A przecież to jeszcze nic w porównaniu z sytuacją, że ekologia ma różne oblicza; jest „głęboka” i płytsza. Ta „głęboka” formułowana jest przez ponurą sektę kryjącą się pod nazwą Pracowni Na Rzecz Wszystkich Istot, która postuluje drastyczną redukcję liczebności gatunku ludzkiego. Czy brak wiary w taką konieczność jest już grzechem, czy też przejawem resztki wolności i rozsądku?
Dotychczas, to znaczy – do II Soboru Watykańskiego – katolicyzm był racjonalny. Od tamtej pory osuwa się jednak coraz bardziej w stronę szamaństwa, co zresztą uzewnętrzniło się w postaci tak zwanych spotkań w Asyżu, gdzie pod pretekstem „pokoju” położone zostały fundamenty pod jakąś „międzynarodówkę szamanów”, do której papież Franciszek dorobił pozór teologicznego uzasadnienia, jakoby ta różnorodność religii była najgorętszym pragnieniem Stwórcy Wszechświata.
Ciekawe, czy przed wygłoszeniem tej spiżowej opinii jakoś się ze Stwórcą Wszechświata skonsultował, czy też pod ciśnieniem nieubłaganego postępu dopuścił się samowolki? Wprawdzie i dawniej mawiano, że z Panem Bogiem łatwiej niż z ludźmi, bo nie słychać, by przeciwko tej opinii jakoś zaprotestował w imię Prawdy Odwiecznej, ale z drugiej strony wiadomo, że Pan Bóg nierychliwy.
W tej sytuacji przezorność nakazywałaby poprzestać na grzechach tradycyjnych, o których Stanisław Sojka śpiewa, że „nasze grzechy, ciągle te same i nudne zadomowiły się w nas”. Skoro tak, to po co nam jeszcze jakieś nowe, w dodatku – tak bardzo wątpliwe?
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz