„Sire, burzy się proletariat” – przestrzega poeta. Oto Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński nakazał wprowadzić ustawę o ochronie zwierząt, która nie tylko likwiduje całą branżę hodowli zwierząt futerkowych w Polsce, ale też demoluje całe segmenty polskiego rolnictwa – w gruncie rzeczy jedynej dziedziny gospodarki, jeszcze zdolnej do międzynarodowej konkurencji.
Ograniczenie zezwoleń na ubój rytualny tylko dla związków wyznaniowych i na potrzeby ich członków, prowadzi do drastycznego ograniczenia nie tylko eksportu mięsa wołowego, jagnięciny i drobiu, ale pociąga za sobą ograniczenie hodowli.
Demolka nie dotyczy zresztą tylko produkcji zwierzęcej, bo jej ograniczenie pociągnie za sobą również perturbacje w produkcji roślinnej – ponieważ jedna z drugą jest organicznie związana. Wskutek tego dochody rolników będą musiały spaść i chociaż nie są oni obecnie liczną grupą społeczną, to jednak stopień ich uczestnictwa w rynku jest wyższy, niż w przypadku pracowników najemnych w miastach – bo rolnicy są nie tylko klientami banków, które z udzielanych im kredytów czerpią zyski, ale również – klientami przemysłu maszynowego i chemicznego.
Zatem demolka w rolnictwie musi pociągnąć za sobą coś w rodzaju demolki w innych gałęziach gospodarki, bo – jak wiadomo – jest ona systemem naczyń połączonych. Dlaczego Naczelnik Państwa to zrobił, dlaczego aż tak się w to przedsięwzięcie zaangażował – trudno zgadnąć bez odwołania się do teorii spiskowej.
Na ten trop naprowadza zresztą okoliczność, że ustawa o ochronie zwierząt została przeforsowana dzięki poparciu jej przez obóz zdrady i zaprzaństwa, to znaczy – Koalicję Obywatelską i Lewicę. Koalicję Obywatelską podejrzewam, że działała na zlecenie Naszej Złotej Pani, która właśnie po to realizuje program „Mitteleuropa” z roku 1915, by w Europie Środkowej nie pojawiła się gospodarka potencjalnie zdolna do konkurowania z gospodarką niemiecką, a skoro największe szanse w tej dziedzinie miało właśnie rolnictwo, to Koalicja Obywatelska mogła dostać rozkaz wsparcia szaleństwa, które dotknęło Naczelnika Państwa.
Dlaczego to szaleństwo wsparła Lewica – nietrudno zgadnąć, kiedy zwrócimy uwagę, że w jej szeregach, również w gronie reprezentacji parlamentarnej, obok filutów, jest sporo osób, które podejrzewam o zaburzenia psychiczne, objawiające się w postaci bezkrytycznej wiary w rozmaite modne współczesne herezje.
Ponieważ Naczelnika Państwa o tego rodzaju szaleństwo nie podejrzewam, to z uprzejmości muszę przyjąć, że w jego przypadku szaleństwo jest jedynie pozorne, że w tym szaleństwie jest metoda. Musi to być coś ważnego, bo czy w przeciwnym razie Naczelnik Państwa ryzykowałby rozpad koalicji, czy upadek rządu? Burza w szklance wody zakończyła się wprawdzie wesołym oberkiem i nie tylko nie udała się próba rytualnego uboju Zbigniewa Ziobry, ale w dodatku na łono rządu powrócił pobożny poseł Gowin, ale przecież mogło być odwrotnie i mogliśmy mieć powtórkę z 2007 roku nie tyle w postaci przyspieszonych wyborów, co w postaci zepchnięcia PiS do opozycji – gdyby w tworzeniu nowego rządu wzięła udział Solidarna Polska i Porozumienie – dotychczas pozostające w Zjednoczonej Prawicy.
Oczywiście w tej sytuacji są też „plusy dodatnie” w postaci pogróżek PSL, że w razie odmowy przyjęcia jego postulatów odnoszących się do ustawy o ochronie zwierząt, doprowadzi do upadku dotychczasowej większości i kto wie, czy wtedy pan marszałek Grodzki nie musiałby – wraz z innymi osobistościami – dotrzymywać towarzystwa panu Sławomirowi Nowakowi – ale nie wydaje mi się, żeby Naczelnik Państwa wykombinował sobie aż tak karkołomną intrygę.
Musiało to być coś ważnego i w związku z tym do głowy przychodzą mi dwie możliwości: po pierwsze, Naczelnik Państwa pragnął oczyścić w ten sposób przedpole dla szlachty jerozolimskiej, która już nie może doczekać się realizowania przez Polskę tak zwanych „roszczeń”, ale może nie chciałaby użerać się samodzielnie z tubylczym ludem, który w związku z tym powinien zostać spauperyzowany, głęboko uzależniony ekonomicznie od rządu i biurokracji, a zatem – i rozbrojony i spokorniały. Znakomitą sposobność do takich przekształceń stwarza dodatkowo zbrodniczy koronawirus.
Druga możliwość, to próba obłaskawienia Unii Europejskiej, by w zamian za zlikwidowanie potencjalnych możliwości konkurencyjnych polskiego rolnictwa, zaczęła wreszcie patrzeć na Polskę przez palce. Rzecz w tym, że nasi Umiłowani Przywódcy z obydwu obozów uzależnili się od unijnych subwencji, jak narkoman uzależnia się od narkotyków i wszelkie, a zwłaszcza nagłe zaburzenia w przekazywaniu pieniędzy, mogłyby wywołać drastyczne objawy abstynencyjne w postaci ostrego załamania gospodarki.
Na ten trop naprowadza mnie porozumienie zawarte przez rząd premiera Morawieckiego z górnikami. Długo nie dochodziło do negocjacji, aż wreszcie nie można już było zwlekać, bo górnicy zaczęli strajkować pod ziemią. Czy najpierw udało się rządowi obłaskawić szefów górniczych związków zawodowych, że nie tylko nie stawali okoniem, a przeciwnie – perswadowali górnikom, że likwidacja górnictwa węglowego w Polsce jest nieunikniona, a w tej sytuacji trzeba już tylko uzyskać od rządu obietnicę zatrudnienia aż do emerytury, czy też nie trzeba było nawet tego – nieprędko się tego dowiemy, jeśli w ogóle.
Tymczasem tubylczy dyrektor Greenpace Polska, pan Szypulski, wyrzuca rządowi, że górników „oszukał”, bo przedstawiony związkowym przywódcom plan „już w momencie ogłoszenia był pozbawiony szans na wdrożenie z uwagi na kompletne oderwanie od rzeczywistości prawnej, gospodarczej i politycznej”. Jeśli pan Szypulski ma rację – a przecież, jako funkcjonariusz klimatycznej miedzynarodówki coś tam przecież musi wiedzieć – to znaczy, że rząd owinął sobie związkowych przywódców dookoła palca, a ci swoje zadanie wykonali.
Rzecz w tym, że likwidacja górnictwa węglowego w Polsce, która już uzyskała eufemistyczną nazwę „dekarbonizacji”, jest częścią planu „neutralności klimatycznej” Eurokołchozu, który przewiduje, że do roku 2030, a nie 2049 – jak to zapisano w porozumieniu o likwidacji ostatniej kopalni – emisja dwutlenku węgla musi zostać zredukowana o 55 procent.
Z tym dwutlenkiem węgla jest tak, że skorumpowani „grantami” naukowcy ogłosili, że to on jest przyczyną nieuchronnej „katastrofy klimatycznej”. Naprawdę jednak chodzi o dwie rzeczy: po pierwsze – by państwa korzystające z energetyki węglowej wyżyłować pod pretekstem konieczności kupowania przez nie limitów emisji tego gazu, a po drugie – by pod tym pretekstem zmusić państwa głupie i słabe do zaprzestania korzystania z nośników energii, które posiadają, tylko by korzystały z nośników energii, które będą musiały kupować od państw mądrych i silnych.
W tym celu starsi i mądrzejsi finansują gówniarstwo, które angażuje się w walkę z klimatem raz z tego powodu, że dzięki temu można łatwo zdobyć forsę, by wypić i zakąsić, a po drugie – że chociaż młodzi ludzie będą dawać upust swojej naturalnej skłonności do buntu, to zostanie on skierowany w bezpieczną stronę, by rzeczywiste interesy organizatorów procederu na tym nie ucierpiały.
Oczywiście w ostatecznym rachunku ktoś będzie musiał za to wszystko zapłacić, więc proletariat – bo to jest jego odwieczne przeznaczenie – coś już przez skórę czuje i zaczyna się „burzyć”. Na razie nieśmiało, ale – jak pisał Wieszcz – „lecz te, co jutro rykną, czym są dzisiaj gromy? Iskrą tylko”.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz