A to ci dopiero siurpryza! Gdyby tak wierzyć „byłym ludziom”, a konkretnie – byłym premierom, to znaczy – panu Leszkowi Millerowi, panu Waldemarowi Pawlakowi („panie Waldku, pan się nie boi!”) i panu Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu, to można by dojść do wniosku, że po ogłoszeniu zamiaru zawetowania budżetu UE na lata 2021-2027 przez Polskę i Węgry, obydwa te kraje zostaną strącone w „ciemności zewnętrzne” skąd dobiega „płacz i zgrzytanie zębów” – a tymczasem na razie nic takiego się nie stało.
Pojawiły się nawet pogłoski, że do polsko-węgierskiego weta zamierza przyłączyć się następnych sześć państw członkowskich: Portugalia, Słowenia, Czechy, Bułgaria, Łotwa i Chorwacja.
Tak przynajmniej podaje portugalski tygodnik „Expresso”. Najwyraźniej mniejsze państwa zwęszyły pismo nosem, że jeśli Niemcom uda się zgwałcić Polskę Węgry, to przyjdzie czas i na nie. Jeśli tak, to Polska nie tylko nie będzie osamotniona, ale kto wie, czy w ogóle uda się pozbawić Polskę i Węgry środków z funduszu pomocowego, utworzonego dla zwalczania skutków restrykcji wprowadzonych przez okupujące europejskie narody biurokracje.
Przyjęcie i rozdysponowanie tego funduszu, opiewającego na ponad 700 mld euro może bowiem zapaść większością głosów, liczonych według tzw. „podwójnej większości”, to znaczy – 55 proc. państw członkowskich, reprezentujących 65 proc. ludności UE. 65 procent, to około 360 milionów. Ponad 55 procent państw członkowskich nie popiera polsko-węgierskiego weta, ale jeśli weto zostałoby poparte przez 6 państw, to pozostałym ledwo wystarczyłoby im ludności na 65 procent. Gdyby zatem jeszcze jedno, a najlepiej dwa, nawet niekoniecznie duże państwa, to weto poparły, to Niemcom podwójnej większości nie udałoby się osiągnąć i ani Węgry, ani Polska, ani żaden inny niepokorny kraj nie mógłby zostać pominięty przy rozdziale tego funduszu.
W tej sytuacji trochę dziwią trwożne głosy „byłych ludzi”, może z wyjątkiem pana Leszka Millera, który jeszcze za komuny wytresowany został w „postawie służebnej”, niczym pan Tadeusz Mazowiecki, więc jak zwykle nie ośmiela się nawet pomyśleć o kąsaniu niemieckiej ręki, tak, jak poprzednio – sowieckiej.
Podobnie zachowują się inni europosłowie z obozu zdrady i zaprzaństwa, pokazując tym samym, że w pełni zasługują na epitet folksdojczów, tak, jak dowodzona przez pana marszałka Grodzkiego większość w Senacie. Ona to przeforsowała uchwałę wyrażającą sprzeciw wobec decyzji o zawetowaniu unijnego budżetu.
Ze specjalnym orędziem do narodu zwrócił się w związku z tym pan marszałek Tomasz Grodzki. Już dawno nie widziałem równie kabotyńskiego występu, ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o poważne podejrzenie, że pana marszałka Grodzkiego tresuje ten sam pogromca, co pana premiera Morawieckiego i pana prezydenta Dudę. Identyczna gestykulacja, identyczna modulacja głosu, zwłaszcza gdy trzeba mówić – jak to się kiedyś nazywało – „z uczuciem”.
Przypomina to sytuację z powieści angielskiego autora Priestleya „Londyn” o tym, jak to dwaj naukowcy, prof. Cosmo Saltana i doktor Tuby umówili się, że identycznie wytresują – jeden premiera, a drugi – przywódcę opozycji. Dochodzi wreszcie do konfrontacji obydwu wytresowanych dygnitarzy, z czego obywatele mają wiele uciechy. Ciekawe, czy naszych dygnitarzy tresuje jeden pogromca, czy też obóz „dobrej zmiany” ma swojego, a obóz zdrady i zaprzaństwa – swojego.
Wracając do polsko-węgierskiego weta, to widocznie Niemcy zaczynają odczuwać jaskółczy niepokój, czy uda im się spacyfikować niepokorne bantustany, bo mobilizują nie tylko swoich owczarków z Brukseli, ale także – Królestwo Niderlandów. To królestwo angażuje się również w służbie Żydów, na dowód czego Ambasada Królestwa Niderlandów w Warszawie sypnęła srebrnikami dla pani Magdaleny Tulli i pana Sergiusza Kowalskiego, w zamian za co sprokurowali oni dzieło „Zamiast procesu”, demaskujące tubylczych antysemitników.
Kogóż tam nie było! Oprócz niżej podpisanego znalazł się w tym gronie kardynał Józef Glemp, a także ówczesny korespondent „Najwyższego Czasu!” z Tel Awiwu Kataw Zar. Kataw Zar po hebrajsku znaczy podobno: „korespondent zagraniczny”, ale natchnieni autorowie myśleli, że to nazwisko, więc na wszelki wypadek umieścili go wśród antysemitników, chociaż jest on rodowitym Żydem, który przetrwał okupację w Warszawie, ukończył łódzką filmówkę, nawiasem mówiąc, razem z Romanem Polańskim, a potem wyjechał do Izraela, gdzie zdążył na wojnę sześciodniową, podczas której służył jako kierowca.
Na takie to knoty wykłada swoje srebrniki Ambasada Królestwa Niderlandów w Warszawie – no a teraz tamtejszy rząd został zobligowany do zaciągnięcia Polski przed Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu pod pretekstem naruszenia praworządności w związku z utworzeniem przy Sądzie Najwyższym Izby Dyscyplinarnej.
Partia sędziów tak zwanych „starych”, co to jeszcze samego znali Stalina, Izby Dyscyplinarnej nie uznaje, czemu trudno się dziwić, bo któż chciałby być dyscyplinowany, skoro dotychczas można było bezkarnie dokazywać, ile dusza zapragnie? Toteż rośnie orszak biały męczenników praworządności, na którego czele kroczy pan sędzia Igor Tuleya, którego „coś” pozbawiło immunitetu.
Nie ulega wątpliwości, że jęki, jakie z siebie wydają, dotrą do luksemburskiego Trybunału, który zrobi w naszym bantustanie porządek. Warto bowiem pamiętać, że walka o praworządność trwa u nas od marca 2017 roku, kiedy to po wizycie Naszej Złotej Pani w Warszawie 7 lutego, wszystkie organizacje broniące na świecie praw człowieków, zaapelowały do Komisji Europejskiej, by zrobiła z Polską porządek, bo poziom ochrony praw człowieka urąga tu wszelkim standardom.
W tej sytuacji nie budzi zdziwienia mobilizacja folksdojczów nie tylko w Parlamencie Europejskim, ale i w Senacie, co pokazuje, że tradycje Konfederacji Targowickie są u nas ciągle żywe, podobnie, jak obecność obcej agentury w strukturach państwa.
Podczas kiedy w związku z wetem walka o praworządność w Polsce wkracza w kolejną fazę, zainicjowana z takim przytupem „rewolucja macic” jakby stopniowo wytracała tempo. Rewolucjonistek płci obojga jest jakby coraz mniej, więc dramatyzmu muszą dodawać manifestacjom Wielce Czcigodne posłanki, miedzy innymi – moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus.
Ona zachowuje się ostrożniej od innych rewolucjonistek, podobnie zresztą, jak pani Marta Lempart, która ostatnio trenuje spektakularne omdlenia. Chodzi tutaj też o stworzenie wrażenia męczeństwa, ale oczywiście – na pluszowym krzyżu, bo – jak powiada poeta – „to ważne przecie wisieć na krzyżu, który cię nie gniecie”.
Z kolei Wielce Czcigodna Barbara Nowacka najwyraźniej zbytnio zaufała swojej legitymacji, którą wymachiwała policjantowi przed nosem, a ten, myśląc, że chce mu zrobić coś złego, psiknął na nią gazem pieprzowym. I tak dobrze, że nie Cyklonem B, bo dopiero podniosłyby się hałasy, ale i tak przez dwa dni Wielce Czcigodna Barbara Nowacka zażywała sławy męczennicy praworządności.
Nie jest jednak wykluczone, że w dziedzinie męczeństwa też nastąpi przełom. Oto modelka, pani Anja Rubik, w geście solidarności z „kobietami” nie tylko rozebrała się do naga, ale w dodatku sfotografowała się dla potrzeb magazynu „Vogue Polska”, a wydawca opatrzył te fotografie napisem: „siła kobiet”. Ta forma męczeństwa wzbudziła mieszane uczucia i wywołała falę krytyki metod pani Rubik, że pod pretekstem męczeństwa chce osiągnąć jakieś inne cele, podobnie jak pani swawolna, o której pisał Brantome. W rozmowie z nieszczęśnikiem wykupionym z tureckich galer „pytała go, co też czynili białym głowami. – O pani – rzekł – tyle im czynią tę rzecz, aż umierają z tego! – Dałby Bóg – odrzekła – abym tak w męczeństwie mogła umrzeć za wiarę”.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz