Fałsze, manipulacje i dezinterpretacje
W trakcie wojny propagandę uprawiały rządy, organizacje powiązane z rządem, organizacje prywatne i prywatne gazety. Krążyły kłamstwa oficjalne, fałszywe doniesienia, zmyślone relacje, pogłoski, plotki, sfałszowane dokumenty, informacje nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. I wojna światowa przynosi pierwszą w XX wieku falę „totalitarnej” propagandy.
W kwietniu 1923 roku amerykańskie pismo „The Nation” napisało: „Każdy widzi, że szpalty większości naszych dzienników były w czasie wojny aż po krawędź pełne kłamstw i trującej propagandy”. Brytyjski parlamentarzysta i publicysta Arthur Ponsonby pisał w 1928 roku: „Ilość bredni i kłamstw, które w czasach w wojny we wszystkich krajach podawane były pod płaszczykiem patriotyzmu, jest wystarczająca, aby każdy przyzwoity człowiek zarumienił się ze wstydu”.
Zaczęła się „era postprawdy”, pojawiły się „fake information” na niewyobrażalną dotąd skalę. Pewne realne zdarzenia czy zjawiska były błędnie odczytywane, zniekształcane, dezintepretowane. Wyolbrzymiane przez wojenną histerię urastały do monstrualnych rozmiarów. Zawsze wybierano interpretację niekorzystną dla Niemców.
Jak funkcjonował ten mechanizm dobrze pokazuje przykład brytyjskiej fotografii przedstawiającej trofea wojenne, wśród których znajdował się m.in. „bicz”, coś w rodzaju kańczuga. Sugerowano więc, że ten „bicz” musiał służyć Niemcom do wielce niecnych celów, w rzeczywistości była to zwyczajna niemiecka trzepaczka do dywanów. Ze zwykłej trzepaczki zrobiono nieomal narzędzie tortur. Tak działa propaganda wojenna.
Inny przykład: kiedy po kilkudniowym oblężeniu oddziały niemieckie 9 października 1914 roku zajęły Antwerpię, niemiecka gazeta „Kölnische Zeitung” napisała: „Kiedy powiadomiono o zajęciu Antwerpii, odezwały się kościelne dzwony”. Francuska „Le Matin” zrobiła z tego informację: „Według «Kölnische Zeitung» po zajęciu twierdzy duchowieństwo Antwerpii zostało zmuszone do bicia w dzwony”. Następnego dnia londyński „Times” napisał: „Według tego, czego dowiedział się «Le Matin» z Kolonii, belgijscy duchowni, którzy po zajęciu Antwerpii odmówili bicia w dzwony zostali usunięci ze swoich funkcji”.
Włoska „Corriere della Sera” doniosła, że „według tego, co «Times» dowiedział się z Kolonii za pośrednictwem Paryża, belgijscy kapłani, którzy odmówili bicia w dzwony przy zajęciu Antwerpii, zostali skazani na pracę przymusową”. Następnie paryska „Le Matin” ponownie podjęła temat: „Według informacji, które dotarły do «Corriere della Sera» z Kolonii przez Londyn, potwierdza się, że barbarzyńscy zdobywcy Antwerpii ukarali księży za ich bohaterską odmowę bicia w dzwony, wieszając ich na dzwonach głową w dół jako ich żywe serca”.
Inny przykład to pogłoska, że w Niemczech deifikowano marszałka Hindenburga, czego dowodem miało być śpiewanie pieśni „Hindenburg ist unser Gott”. W rzeczywistości chodziło o znany hymn luterański „Ein feste Burg ist unser Gott” (Warownym grodem jest nasz Bóg). Całkowitej dezinterpretacji poddano patriotyczną pieśń autorstwa „postępowego demokraty” represjonowanego przez rząd pruski, Hoffmanna von Fallerslebena „Niemcy, Niemcy ponad wszystko w świecie” (Deutschland, Deutschland über alles, über alles in der Welt).
Niezliczoną ilość razy cytowano ją w prasie zmieniając jej rzeczywisty sens, który brzmiał: Niemcy – zjednoczone – są dla nas wartością wyższą niż wszystkie inne rzeczy w całym świecie. Dokładnie tak samo jak w zdaniu „kocham cię ponad wszystko w świecie”. Słowa te skierowane były nie przeciwko reszcie świata, lecz przeciwko rozdrobnieniu Niemiec, przeciwko księstwom i królestwom niemieckim. Dezinterpretowano je nadając im inny sens: niechaj Niemcy panują nad wszystkim w świecie, niechaj będą ponad wszystkimi innymi narodami.
Miały służyć jako oczywisty dowód woli ekspansji i dominowania nad światem i innymi narodami. Frazeologiczny zwrot z trzeciego wersu pierwszej strofy „zu Schutz und Trutze” (sojusz dla ochrony i obrony, czyli służący wzajemnej ochronie i wspólnemu odparciu ataków), już w 1903 r. francuski filozof i socjolog Alfred Fouillée, w książce Esquisse psychologique des peuples européens błędnie, a być może celowo, przełożył jako „pour se défendre et attaquer” („aby się bronić i atakować”).
Jedną z najbardziej skutecznych legend propagandowych było wymyślenie posiedzenia Rady Koronnej (Kronrat) w Poczdamie 5 lipca 1914 r. Miała to być „tajna konferencja”, w której uczestniczyli, oprócz cesarza, najwyżsi dowódcy wojskowi, politycy, dyplomaci i przemysłowcy. Cesarz miał na niej ujawnić, że zaplanował i zdecydował o rozpętaniu wojny w Europie. Ta sfabrykowana historia była ważnym wątkiem propagandy służącym jako dowód niemieckiej „winy” za wywołanie wojny.
Pozwalała dostarczyć jak najszerszym kręgom społecznym łatwo zrozumiałej, ba, niezwykle prostej odpowiedzi na pytanie o odpowiedzialność za wyrzeczenia i cierpienia, które je dotknęły: w tym oto a tym miejscu, w tym oto a tym dniu, te a nie inne osoby, znane z imienia i nazwiska, podjęły decyzję o puszczeniu w ruch straszliwej wojennej machiny. Już 7.9.1914 r. napisała o tym holenderska gazeta “Nieuwe Rotterdamsche Courant”.
Londyński „Times” z 28 lipca 1917 r. zainicjował odpowiednią kampanię prasową. Do owego „tajnego posiedzenia” nawiązał w przemówieniu wygłoszonym w londyńskiej Queenshall 4 sierpnia 1917 r. premier Lloyd George oznajmiając światu, że 5 lipca 1914 roku zawiązano, opracowany w najdrobniejszych szczegółach, przygotowany z bezlitosną cyniczną determinacją, podstępny, perfidny, spisek w celu rozpętania wojny.
A jak sprawy miały się w rzeczywistości?
W jaki sposób propagandzie udało się skonstruować „spisek przeciwko pokojowi”?
W połowie czerwca 1914 r. minister spraw zagranicznych Austro-Węgier hrabia Leopold von Berchtold przygotował memorandum na temat sytuacji międzynarodowej państwa po zamachu na arcyksięcia Ferdynanda, oraz środków, jakie zamierza ono podjąć. Do memorandum dołączono pismo cesarza Franciszka Józefa. Szef gabinetu ministra hrabia Alexander von Hoyos przekazał te pisma austriackiemu ambasadorowi w Berlinie hrabiemu Ladislausowi (László) von Szögyény-Marich von Magyar-Szögyen und Szolgaegyháza. 5 lipca 1914 r. ambasador został zaproszony na rozmowę do cesarza Wilhelma.
Wczesnym popołudniem spożyli razem śniadanie, a następnie odbyli rozmowę w małym ogrodzie Nowego Pałacu – rezydencji cesarskiej w Poczdamie. O godz. 17 cesarz przyjął ministra wojny generała Ericha Georga Antona von Falkenhayna w obecności generała-pułkownika Hansa von Plessena i szefa gabinetu ministra generała piechoty barona Moriza von Lynckera – omawiano pisma otrzymane z Wiednia. O godz. 18 cesarz przyjął kanclerza Theobalda Bethmanna-Hollwega, który przybył razem podsekretarzem stanu w MSZ Arthurem Zimmermannem.
Następnego dnia cesarz miał płynąć na urlop do Norwegii; kanclerz namawiał go, żeby nie odwoływał podróży. Wieczorem cesarz przyjął jeszcze kapitana marynarki Hansa Zenkera, który przybył w zastępstwie nieobecnego wiceadmirała Paula Behnckego. 6 lipca, bezpośrednio przed wyjazdem do Kilonii cesarz, gotowy już do podróży, przyjął najpierw zastępcę sekretarza stanu w Urzędzie Marynarki Wojennej admirała Eduarda von Capellego (sekretarz stanu admirał Alfred von Tirpitz przebywał na urlopie) oraz generała Hermanna von Bertraba, reprezentującego, również przebywającego na urlopie, szefa sztabu generalnego Helmutha von Moltkego, i omawiał z nimi bieżącą sytuację.
W Kilonii, na jachcie „Hohenzollern” cesarz spotkał się na kolacji z przemysłowcem Gustavem Georgem Kruppem von Bohlen und Halbach. Tę serię, rozłożonych na dwa dni, spotkań i audiencji cesarza, w trakcie których monarcha nie wydał żadnych dyspozycji i nie podjął żadnych decyzji, propaganda aliancka skleiła w jedną „Radę Koronną”, która zagościła na łamach prasy światowej.
Po drodze, niczym podczas zabawy w głuchy telefon, rosła liczba i ranga uczestników fikcyjnego „spisku przeciwko pokojowi” – w Poczdamie (tzn. w gazetach krajów Ententy) pojawili się, nie wiadomo skąd, minister spraw zagranicznych Austro-Węgier Leopold von Berchtold, premier Węgier hrabia István Tisza, szef sztabu armii austro-węgierskiej generał Franz Conrad von Hötzendorf, arcyksiążę Fryderyk Karol Habsburg, admirał Alfred von Tirpitz. Było to co najistotniejsze dla skutecznej propagandy: nazwiska, miejsce, data, tajna narada, spisek. Tego a tego dnia określeni ludzie podjęli decyzję o wywołaniu wojny; to przemawiało do wyobraźni mas, potrzebujących jasno wskazanych winowajców i momentu, w którym „to wszystko” się zaczęło. I tak to posiedzenie „tajnej Rady Koronnej”, które nigdy się nie odbyło, stało ważnym „dowodem” winy za wywołanie wojny.
Inny przykład to oskarżenie Niemiec przez Brytyjczyków i ich ormiańskich sojuszników o zorganizowanie (lub pomoc w zorganizowaniu) masakr Ormian w Turcji.
Ponieważ propaganda niemiecka utrzymywała, że podjudzeni przez Rosjan Ormianie zabili 150 000 tureckich muzułmanów, Brytyjczycy przebili tę liczbę ponad pięciokrotnie, lansując opowieść o tym, że z rak Turków zginęło 800 000 Ormian. We wstępie do drugiego raportu Jamesa Bryce`a „The Treatment of Armenians in the Ottoman Empire,1915-1916” (London 1916), którego głównym autorem był Arnold Toynbee, napisano, że to co zostało zaprezentowane w raporcie to „one long catalog of horrors for which hardly any parallel can be found either in ancient or modern history” (wygląda to wczesną wersję tezy o “nieporównywalności” i “unikalności” późniejszej zbrodni). Ambasador amerykański w Konstantynopolu Henry Morgenthau włączył się do gry o liczby i podbił stawkę ogłaszając, że cesarz i sułtan wspólnymi siłami zamordowali milion Ormian. Sami Ormianie uznali potem, że 800 000 czy milion to za mało i przebili dziesięciokrotnie liczbę rzekomo zabitych przez siebie muzułmanów, ustalając, że ich samych zginęło 1,5 miliona. Być może gdyby wojnę wygrały Niemcy i Turcja, to kto wie, czy nie dodano by jednego zera do liczby 150 000 zamordowanych rzekomo przez Ormian muzułmanów i do podręczników historii wszedłby fakt, że Ormianie zamordowali 1 500 000 muzułmanów.
Zamiast ludobójstwa Ormian mielibyśmy ludobójstwo tureckich muzułmanów, które pochłonęło 1,5 mln ofiar (w różnych krajach kwestionowanie ludobójstwa popełnionego na Turkach byłoby zapewne prawnie zakazane).
Propaganda angielska nagłaśniająca sprawę „ludobójstwa Ormian” miała, oprócz normalnego wywołania nienawiści do „tureckich ludobójców”, cel bardzo praktyczny: przygotowywała mianowicie moralne usprawiedliwienia rozbioru Imperium Otomańskiego. Podobnie postąpili Brytyjczycy z koloniami niemieckimi – przypisując Niemcom masakry, niesłychane okrucieństwa popełniane na tubylcach w Niemieckiej Afryce Południowo-Wschodniej przygotowywali moralne uzasadnienie dla aneksji kolonii niemieckich.
Piętnując wroga jako przestępcę, sankcjonuje się moralnie zastosowane wobec niego surowe środki. Ponadto, podnosząc zbrodnie innych do rangi tego, co jest z niczym nieporównywalne, relatywizuje się i minimalizuje zbrodnie oraz inne nieprawości własne oraz popełniane przez sojuszników.
Cesarz Wilhelm II Hohenzollern jako wcielenie Zła
Cesarz Niemiec Friedrich Wilhelm Albert Viktor von Hohenzollern (1859-1941) był dla wrogiej propagandy nie tylko głównym „spiskowcem przeciwko pokojowi”, winowajcą wywołania wojny w Europie, czyli podstępnej napaści na „miłujące pokój narody”, wilkiem otoczonym przez owieczki, lecz także personifikacją Zła. Stworzona w 1914 roku litografia Maurice`a Neumonta zatytułowana „1914! Les Assassins!” („1914! Mordercy!”) przedstawia cesarza Wilhelma (oraz cesarza Franciszka Józefa I) jako mordercę, w czarnym płaszczu, noszącego maskę, dzierżącego w ręce zakrwawiony nóż, depczącego traktaty; w tle widnieje cesarski orzeł ze szponami, z których kapie krew.
Chodziło o spersonalizowanie abstrakcyjnego wroga, zdemonizowanie go i obarczenie wyłączną winą za wywołanie wojny, aby tym łatwiej uczynić zeń przedmiot nienawiści mas (masowa propaganda musi być spersonalizowana, inaczej jest nieskuteczna). Jak wiadomo Napoleon Bonaparte był w Anglii przedstawiany jako kanibal pożerający dzieci na śniadanie. Podobnie potraktowany został cesarz Wilhelm II, który w rzeczywistości był anglofilem, a na Wyspach Brytyjskich wcześniej postacią dość popularną i lubianą. Jego matką była wszak córka królowej Wiktorii Victoria Adelaide Marie Luisa Princess Royal of Great Britain and Ireland. W dzieciństwie, które spędził w Windsorze, lepiej mówił po angielsku niż po niemiecku.
Kiedy w 1907 r. jako cesarz przyjmował delegację dziennikarzy z Wysp bawiącą w Berlinie rozmawiał z nimi po angielsku. Podziwiał angielski, oczywiście arystokratyczny, styl życia.
Był ukochanym wnukiem królowej Wiktorii. Kiedy 18 stycznia 1901 r. cesarz dowiedział się, że jego babka umiera, natychmiast udał się do Londynu. Czuwał przy jej łożu, zmarła niemal na jego rękach. Po śmierci królowej czekał na pogrzeb dwa tygodnie, troszcząc się o wszystkie sprawy związane z uroczystościami pogrzebowymi. Podczas pobytu w Anglii cesarz udekorował lorda Robertsa, głównodowodzącego armii brytyjskiej najwyższym pruskim odznaczeniem Orderem Orła Czarnego. W publicznych wystąpieniach apelował o przyjaźń niemiecko-brytyjską, o alians polityczny obu państw, w którym Anglia strzeże mórz, a Niemcy lądu, oraz o ograniczenie zbrojeń w przyszłości. W dzień odjazdu, kiedy jechał ulicami Londynu, tłum londyńczyków pozdrawiał go burzliwymi owacjami.
W 1907 r. Wilhelm II jako znak przyjaźni niemiecko-angielskiej ufundował przed pałacem Kensigton w Londynie posąg brytyjskiego króla Wilhelma III Orańskiego. Jeszcze w 1913 roku w prasie brytyjskiej spotkać można było opinie o cesarzu Niemiec jako o wytwornym dżentelmenie, na którego słowie można polegać, jako o gościu zawsze serdecznie witanym, przyjacielu, człowieku honoru itp.
W kontekście stosunków rodzinno-politycznych cesarza Wilhelma wspomina się często wywiad, jakiego udzielił dziennikowi „Daily Telegraph” w 1907 r. Wyciąga się z niego poszczególne zdania dowodząc na przykład, że cesarz obraził w nim Anglików nazywając ich „szaleńcami” – tymczasem cesarz użył po prostu idiomatycznego zwrotu „mad as March hares”: „You English are mad, mad, mad as March hares”. Przypomnijmy tło i okoliczności tej „afery”.
Jesienią 1907 roku cesarz odbył kilkudniową oficjalną wizytę w Wielkiej Brytanii, a po jej zakończeniu udał się na trzytygodniowy urlop, który spędził na zamku Highcliff Castle (Dorset) należącym do angielskiego arystokraty Edwarda Jamesa Stuart-Wortley`a. Prowadzili tam – w języku angielskim oczywiście – długie prywatne, luźne rozmowy o możliwościach poprawy stosunków niemiecko-brytyjskich. Obecny przy rozmowach dziennikarz Harold Spencer wybrał pewne opinie i oceny cesarza a następnie ułożył je w fikcyjny wywiad. W rok później, w październiku 1908 r. „wywiad”, ukazał się w „Daily Telegraph”, a następnie został przedrukowany po niemiecku w „Norddeutsche Allgemeine Zeitung”.
Kanclerz Bülow, któremu cesarz przedłożył „wywiad” do wglądu, aby, przed udzieleniem zgody na publikację w londyńskiej gazecie, przejrzał go i naniósł poprawki lub dokonał skreśleń, nie naniósł żadnych poprawek a nawet, jak potem twierdził, w ogóle „wywiadu” nie czytał, lecz przekazał go podwładnym w MSZ; tam rzekomo dokonano minimalnych poprawek a kanclerz przesłał go z powrotem cesarzowi. Według innych historyków kanclerz jak najbardziej czytał „wywiad”, lecz – z niewiadomych powodów – nie dokonał żadnych poprawek, a potem kłamał, aby oddalić od siebie odpowiedzialność.
Wywiad, który nie był naprawdę wywiadem, ponieważ cesarz nie odpowiadał na konkretne, postawione przez dziennikarza, pytania wywołał swego rodzaju kryzys polityczny w Niemczech. Kryzys doprowadził do poważnego osłabienia pozycji politycznej monarchy, ale przyczyną „afery” nie były niektóre, rzeczywiście mało dyplomatyczne fragmenty „wywiadu”, pewne niedyskrecje impulsywnego i spontanicznie rozwijającego swoje myśli monarchy.
Pamiętać należy, że sześć lat wcześniej zakończyła się II wojna burska, i większość tzw. „światowej opinii publicznej” była po stronie „małego narodu Burów”, walczącego heroicznie z potężnym imperium brytyjskim. Podobnie było w Niemczech, gdzie od tego czasu w warstwach niższych i średnich przeważały nastroje nieżyczliwe wobec Brytyjczyków. Cesarz dostał się w Niemczech pod ogień prasowej krytyki, ponieważ w „wywiadzie” zdystansował od się swoich rodaków. Uznano, że monarcha nastawiony jest do Brytyjczyków nazbyt przyjacielsko.
Albowiem nie tylko wyznał, że jego najgorętsze pragnienie to żyć w jak najlepszej zgodzie z Anglią , i powtarzał, że jest jej przyjacielem, ale na dodatek jako dowody swojej przyjaźni podał, iż podczas wojny burskiej nie przyjął delegacji Burów w Berlinie, gdyż byłby to akt wrogi wobec Wielkiej Brytanii, przeciwstawił się wszelkim antybrytyjskim akcjom politycznym, a nawet wraz ze swoimi sztabowcami opracował plan operacji wojskowej przeciwko Burom, który przesłał swojej „czcigodnej babce Wiktorii”. Te właśnie antyburskie i probrytyjskie wynurzenia cesarza wywołały w Niemczech oburzenie wielu dziennikarzy i tzw. opinii publicznej.
Dodajmy, że według cesarza, Niemcy powinny unikać polityki, mogącej uwikłać je w konflikt z taką potęgą morską jak Wielka Brytania. Rozbudowę niemieckiej floty uzasadniał tym, że udział Niemiec w światowym handlu rośnie i Rzesza musi być w stanie bronić swoich interesów gospodarczych w innych częściach świata, na Dalekim Wschodzie i na Oceanie Spokojnym, gdzie rośnie potęga Japonii. Cesarz proponował Brytyjczykom, żeby wspólnie z Niemcami zapewniali spokój w tamtym rejonie świata.
Po wybuchu wojny anglofila, probrytyjsko nastawionego cesarza Niemiec, który w 1913 roku 25 rocznicę wstąpienia na tron obchodził jako polityk, który nie prowadził żadnej wojny, potraktowano jak „potwora z Korsyki” sto lat wcześniej. Jak na komendę, wszystko zostało „zapomniane” i cesarz stał się Wilhelmem–obłąkańcem („crazy dictator”), który chce “podbić i zgermanizować świat”. Jak funkcjonowała czarna propaganda, doskonale widać na przykładzie tzw. huńskiej mowy cesarza wygłoszonej w 1900 roku.
Zanim do niej przejdziemy, pokażmy charakterystyczny przypadek zniekształcania i przekręcania słów cesarza. Jako dowód jego „militarystycznych zapędów” i zamiłowania do „pobrzękiwania szabelką” przytacza się często, użyte przezeń określenie „schimmernde Wehr” – „schimmern” (lśnić, błyszczeć), „Wehr” (obrona, armia, siły zbrojne, broń). Ową „lśniącą broń” identyfikowano zwykle z niemiecką flotą wojenną. Cesarz użył tego sformułowania w mowie wygłoszonej na ratuszu w Wiedniu 20 sierpnia 1909 roku, kiedy mówił o „nierozerwalnym sojuszu i przyjaźni z Austro-Węgrami”.
Jednakże w oficjalnym zbiorze mów cesarza mamy nie „schimmernde Wehr”, lecz „schirmende Wehr”, od „schirmen”, czyli „chronić, bronić”, co przeciwko cesarzowi nie daje się wykorzystać. Ponieważ „Schirm” to także parasol, to, używając dzisiejszego języka, powiedzielibyśmy, że cesarz po prostu obiecał, iż Rzesza zapewni Austro-Węgrom „wojskowy parasol ochronny”. Tę wersję potwierdził też jeden ze świadków obecnych w wiedeńskim ratuszu, ówczesny kadet a później generał dywizji dowodzący potem obroną Berlina w 1945 r. Hellmuth Reymann. Prawdziwym źródłem „schimmernde Wehr” jest najprawdopodobniej któraś z niechętnych cesarzowi gazet. I to jej wersję wykorzystuje się do dziś, by ośmieszyć albo oczernić cesarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz