Redaktora Stefana Bratkowskiego miałem zaszczyt poznać dzięki memu Mistrzowi, Aleksandrowi Bocheńskiemu.
Moją endeckość zniósł spokojnie, nie tylko ze względu na swoje oczywiste poczucie wyższości ponad wszystko, pokrywające kompleks Kasandry. Wbrew zresztą temu jak się prezentował i bywał odbierany, nie był bynajmniej arogancki, a po prostu – inteligentniejszy od innych.
Wróg endecji
Czy był wrogiem endecji? Cóż, pewnie tak sam by się z dumą określił. Choć jednak sam nie chciałby się do tego przyznać, wychodząc z przeciwnych niż endecja czy konserwatyści pozycji – dochodził często do podobnych wniosków, zwłaszcza w zakresie pozytywizmu, pracy nad polską mentalnością gospodarczą i produktywną.
Miał też wolny od uprzedzeń sposób patrzenia na Wschód i relacje polsko-rosyjskie, oczywiście jednak przez pryzmat tęsknoty do westernizacji Rosji w duchu miłym liberalnej inteligencji obu narodów. Śladem tego pozostaje „Pan Nowogród Wielki”, upozowana historycznie opowieść o „innej Rosji”, która (na szczęście dla Rosjan) jednak się nie stała, ale o której Polakom trudno nie myśleć z sentymentem, skoro w XV stuleciu była jedną z wielkich szans rozstrzygnięcia sporu o organizację Wschodu na naszą korzyść. W każdym bądź razie to i tak dużo, dużo więcej niż współczesne obustronne rusofobiczne i antywschodnie zaślepienie pseudointeligentów i fałszywych patriotów…
Pomniejsz(on)y z autorytetów
Red. Bratkowski zatem był człowiekiem nieprzeciętnie zdolnym i inteligentnym, dobrze piszącym, borykającym się przy tym z syndromem niedocenienia i niewysłuchania.
Zresztą, formacja polityczno-intelektualna, do której chcąc nie chcąc musiał być zaliczany, choć pozowała na sam top inteligencji w Polsce – była wszak tylko garstką faktycznie wybitnych cwaniaków łechczących nieskończone pokłady polskiej ćwierćinteligenci.
Bratkowski był w takiej układance tolerowany co najwyżej w roli dekoracji, któregoś tam na liście autorytetów pomniejszych, do wypuszczenia celem przytłoczenia polskiego ciemnogrodu. A mając do wyboru Jego czy takiego… Szczypiorskiego – wyboru się przecież w istocie nie miało. Tak bowiem wyglądały III RP-owskie (choć wówczas numeru tego nie używano) lata 90-te, dziś będące epoką dziwacznie zapomnianą, jakby czarną dziurą w niekończącej się opowieści o walkach jasno- i ciemnogrodu albo pokoleń akowsko-esbeckich…
Niedoszły prorok
Nielicznie pamiętający zdroworozsądkowcy mają więc z red. Bratkowskim nieco podobny problem, jak ze Stanisławem Stommą. Życiorys, względy towarzyskie, pewne cechy charakterologiczne, a zwłaszcza niechęć do radykalizmu, insurekcjonizmu po stronie uznawanej za przeciwną do końca pozycjonowały go w obozie zdecydowanie nie-naszym.
Ale przecież jednocześnie ten sam życiorys, poglądy, to co pisał – każą zaliczać Stommę do obozu zdecydowanie realizmu i niewątpliwie polskiego.
Bratkowski z kolei chciał być prorokiem liberalnej, postępowej inteligencji w Polsce, ale ta miała hierarchię autorytetów namaszczoną i nadaną, w sposób niedopuszczający zgłoszeń ochotniczych. Bratkowski tkwił gdzieś dalej niż na marginesie formacji intelektualnej uznawanej za własną. Bywał wyciągany, by nieco ją udekorować, po czym znów chowany, bo tego co faktycznie pisał i mówił i tak nikt nie miał zamiaru słuchać.
Mnie osobiście kojarzył się zaś z tymi pedekami, epigonami pozytywizmu, których endeckość też ponad miarę drażniła, którym właściwie wszystko się w endekach nie podobało. A którzy ostatecznie i tak lądowali nie nazbyt daleko od nas jak sam świecki święty Świętochowski…
Szorstki brak przyjaźni
Pamiętajmy zresztą, że historycznie także z perspektywy przeplatające się obozy, jak radykalno endecki i młodokonserwatywny – ścierały się przed wojną nie tylko intelektualnie, ale także na pałki, kamienie i kastety. I to największych tuzów obu tych środowisk nie wyłączając. Także tych, którzy po wojnie spotykali się w szeregach, a przynajmniej w wydawnictwach PAX-u czy ChSS-u, a nawet w szeregach… PZPR.
Nie trzeba się koniecznie lubić, ba – nie trzeba nawet iść do tego samego celu, jeśli przynajmniej istotną część drogi pokonuje, a pracy wykonuje się wspólnie. Liberalni pozytywiści nie byli więc, ani nigdy zapewne nie będą naszymi druhami – co nie znaczy jednak, że nic nas nie łączyło, np. w wizji polskości gospodarnej, racjonalnej, wolnej od propagandowych histerii, emocji i nienawiści.
Zresztą niewielu już dziś takich zostało, pozytywizm zakłada bowiem przecież budowanie, podczas gdy i III RP, i cały system globalny oparte są raczej na destrukcji. Już nawet nie na fumach inteligenckich elit – ale na korporacyjnym, pieniężnym dyktacie.
Tacy jak red. Bratkowski, jak prof. Marcin Król – nie są już w takiej układance potrzebni, a ad acta na długo przed zgonem odłożyli ich nie ci straszni endecy, przed którymi całe swe żywoty ostrzegali, ale dawni towarzysze i wychowankowie. Ci, którzy szybciej odgadli jak zbędnym balastem jest intelektualna uczciwość.
Współcześni klerkowie nie mają już kogo zdradzać. To ich zdradzono.
Konrad Rękas
https://konserwatyzm.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz