Mijające w marcu stulecie podpisania Traktatu Ryskiego przez Rzeczpospolitą i Rosję Radziecką, kończącego wojnę między dwoma państwami, wywołało w Polsce duże kontrowersje historyczne i medialne.
Obawiam się, że za dziesięć lat, przy kolejnej okrągłej rocznicy, kontrowersje te mogą okazać się większe niż po podpisaniu samego traktatu w 1921 roku.
W rzeczywistości w 1921 i w 2021 roku w dyskusjach tych chodzi o to samo: czy odrodzona Rzeczpospolita powinna być państwem narodowym czy imperialnym? Z jednej strony mamy koncepcję państwa narodowego, o wyraźnie zaznaczonej przewadze liczebnej i politycznej narodu państwowego (Polaków), z drugiej zaś wizję polskiego imperium, państwa wielonarodowego, przypisującego Polakom i kulturze polskiej misję cywilizowania ziem ruskich, poprzez ich polonizację i wyrwanie z orbity wpływów rosyjskich i prawosławnych, a w danym momencie dziejowym, także spod panowania bolszewizmu.
Polscy negocjatorzy w Rydze, wspierani przez endecję, za cel postawili sobie stworzenie w miarę stabilnego państwa narodowego. Oznaczało to konieczność samoograniczenia polskich roszczeń terytorialnych, w tym także wobec obszarów zamieszkałych przez Polaków, jak Mińszczyzna czy Żytomierszczyzna, a także terenów historyczne polskich, ciągnących się jeszcze dalej na wschód.
Publicystyka endecka słusznie wskazywała, że być może, iż negocjatorzy radzieccy byli zdolni do ustępstw terytorialnych i przesunięcia polskiej granicy nieco dalej na wschód. Jednakże oznaczałoby to zbudowanie państwa, gdzie mniejszości narodowe – rzadko identyfikujące się z Polską i polskością – stanowić by musiały ze 40%, a może i więcej ludności. Z punktu widzenia ekonomicznego te wsie nie miały zaś dla Polski żadnej wartości: nie było tam ani przemysłu, ani surowców, a jedynie jeszcze większy teren do pilnowania dla policji. Ziemie te były biedne i zamieszkałe przez niechętną Polsce ludność, a więc posiadanie ich byłoby ekonomicznie deficytowe.
Dlatego lepiej dla spoistości państwa mieć na wschodzie mniejsze połacie kresowe, do których nie trzeba będzie dopłacać, nie mając z tego korzyści.
Oponenci stanowiska endecji i polskiej delegacji w Rydze sam traktat widzieli (i widzą) jako początek krucjaty przeciwko Rosji (carskiej, radzieckiej czy putinowskiej). Rzeczpospolita z pewnością nie miała takiej siły, aby spod panowania Moskwy wyrwać całą Ukrainę i Białoruś, ale można było posunąć się o kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów na wschód, zająć Mińsk, Żytomierz, Kamieniec Podolski, zbliżając się do Smoleńska na północy i Kijowa na południu.
Przy przychylnych wiatrach historii będzie można się w przyszłości pokusić o stworzenie polskiego imperium na wschodzie, odbijając z moskiewskiego panowania całą Białoruś i Ukrainę. Traktat Ryski jest więc, przez imperialistów, traktowany jako niewykorzystana szansa na powiększenie „polskiego Piemontu” do przyszłej i rozstrzygającej wojny z Rosją, dzięki której odbijemy dawne terytoria Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Przyznam, że nigdy nie rozumiałem polskiego imperializmu. To, że w 1920 roku odparliśmy Armię Czerwoną spod Warszawy i odbiliśmy Wilno i Lwów nie wynikało z polskiej mocy militarnej, lecz ze słabości Rosji Radzieckiej w której toczyła się wojna domowa na rozmaitych frontach. Po dwudziestu latach nie było już śladu po równości sił, gdyż potencjał Armii Czerwonej wielokroć przewyższał potencjał Wojska Polskiego.
Walka z Rosją o Kresy była z góry skazana na niepowodzenie. I nic a nic nie wzmocniłoby Polski wchłonięcie w 1921 roku dwóch czy czterech milionów dodatkowych Ukraińców, Białorusinów i Żydów, z których większość nawet nie znała języka polskiego i pozbawiona była tożsamości narodowej. Oznaczałoby to konieczność zwiększonych wydatków na budowę infrastruktury, komunikacji, policji pilnującej niesfornej ludności, która szybko uznałaby się terroryzowana przez Polaków i narzekałaby, że „Lachy to pany!”. Dyktaturę mielibyśmy już nie w 1926 roku, ale pewnie kilka lat wcześniej, gdyż nijak nie byłoby szansy na stworzenie większości sejmowej, w sytuacji, gdy mniejszości narodowe byłyby w permanentnej opozycji do Państwa Polskiego.
W razie wojny, czy to z Niemcami czy z Rosją (ZSRR), Wojsko Polskie dostałoby kilkaset tysięcy dodatkowego rekruta, który ani by nie mówił po polsku, ani nie chciał walczyć i umierać w obronie Polski. Prawdopodobnie ludność ta w ogóle nie byłaby więc mobilizowana do wojska, aby Polacy byli większością we własnej armii.
Słowem, nie dostrzegam żadnych korzyści ani politycznych, ani militarnych, ani ekonomicznych z powiększenia w 1921 roku Kresów. Zwolennicy polskiego imperializmu w sumie marzą o Polsce wielonarodowej, kresowej, rolniczej, bez przemysłu, ale o wielkiej przestrzeni, która byłaby technologicznym skansenem bez elektryfikacji, dróg asfaltowych, gdzie można by jeździć konno pośród ruskich wiosek. Nie mają przy tym żadnego pomysłu jak tutejszych ludzi zachęcić do polskości, jak ich czy to spolonizować czy przerobić na lojalnych obywateli.
Polska międzywojenna nie potrzebowała Kresów, lecz przemysłu, kopalń, kolei, budowy miast. To zaś było na Kresach zachodnich, to były ziemie poniemieckie. Plebiscyty na Śląsku, Warmii i na Mazurach przegraliśmy, gdyż odbyły się, gdy Armia Czerwona szturmowała Warszawę na skutek awantury wojennej wywołanej przez Józefa Piłsudskiego, któremu marzył się polski Kijów.
W sumie odnoszę wrażenie, że nasi neo-piłsudczycy i imperialiści w Kresach wschodnich widzą ersatz kolonii, których nigdy nie mieliśmy. Ci polscy ziemianie przejeżdżający się konno pośród białoruskich i ukraińskich chatek, to odpowiednik angielskich czy francuskich kolonistów, w charakterystycznych kolonialnych białych strojach, przejeżdżający się pośród murzyńskich chatek.
Niestety, o ile w Afryce kolonizacja trwała do lat sześćdziesiątych, to na Kresach antypolski nacjonalizm zapewne narodziłby się znacznie wcześniej i byłby mocniejszy. I mielibyśmy własne wojny w Wietnamie i w Algierii. Tylko po co?
Adam Wielomski
https://konserwatyzm.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz