Jeszcze za głębokiej komuny felietonista warszawskiej „Kultury” pisujący pod pseudonimem „Hamilton” („W warszawskiej urzędówce „Kulturze” komunistyczny parobek Hamilton…” – i tak dalej) zauważył, że w Polsce są dwa światopoglądy, bo są dwie kasy.
Nawiasem mówiąc, historia chyba zatacza jakieś koło, co objawia się między innymi w coraz częstszym zastępowaniu argumentów merytorycznych – wyzwiskami. Tak właśnie było w czasach stalinowskich, a pamiątkę z tamtego okresu zachowałem w postaci książki pisarza Jacka Bocheńskiego „Zgodnie z prawem”, którą otrzymałem w nagrodę „za postępy w nauce i piękne czytanie”.
W jednym z opowiadań występuje niejaki Jabłoński, który rozwożenie obornika na pola spółdzielni produkcyjnej umila sobie przyśpiewkami, na przykład „Trumanowski pachołek z krzyżem…” – i tak dalej. Chodziło oczywiście o papieża Piusa XII, któremu ówczesna żydokomuna nie mogła darować, że wyklął komunistów, podczas gdy żydokomuna współczesna, ta od przemysłu holokaustu, chłoszcze go za to, że podczas II wojny światowej „milczał”.
Ale na poprzednim etapie ta sama żydokomuna go wychwalała za to, że Żydów ratował. Widocznie jednak uratował nie tych właściwych, a poza tym – również etap się zmienił. Na obecnym etapie nie ma mowy o żadnym wyklinaniu kogokolwiek, a zwłaszcza – żydokomuny. Przeciwnie – przewielebne duchowieństwo, zwłaszcza to wyższe i postępowe – już nie wie, jak się żydokomunie podlizać. Jak tak dalej pójdzie, to doczekamy się kanonizacji Judasza i podjęcia dialogu z Belzebubem, może nawet za pośrednictwem pana Adama Darskiego, uważanego za delegata Belzebuba na Polskę, a w każdym razie – na województwo pomorskie.
Tedy – jak zauważyłem – argumenty merytoryczne są coraz częściej zastępowane wyzwiskami, którymi ostatnio został obsypany pan Paweł Kukiz. Podobno strasznie się tym przejął, ale moim zdaniem niepotrzebnie, bo wszystko zależy od tego, kto wyzywa. Na przykład, gdyby mnie zaczął z jakiegoś powodu wyzywać Książę-Małżonek, to byłoby mi nawet przyjemnie, podobnie jak w przypadku pana mecenasa Giertycha.
Ciekawe, że Książę-Małżonek wymyślał panu Kukizowi z tego samego powodu, z którego w swoim czasie sam zasłynął, kiedy to po długoletnim dopieszczaniu przez Jarosława Kaczyńskiego, zaczął radzić Donaldu Tusku, by „dorżnął watahę”. Dlaczego Jarosław Kaczyński tak Księcia-Małżonka nadymał, to sprawa osobna, ale widocznie chciał się komuś w ten sposób podlizać.
Podobnie było z panem mecenasem Giertychem, który właśnie uspokaja swoich klientów, którzy musieli mu zawierzyć jakieś sekrety, że ABW nie potrafiła złamać kodu dostępu do jakiegoś jego patefonu. Nie wiem, czy to jest z jego strony uczciwe, bo być może powinien wysłać każdemu z nich krótki komunikat: „uciekaj, wszystko wykryte!” – na co każdy zawróciłby w miejscu nawet na autostradzie, byleby tylko jak najszybciej dotrzeć do granicy. I
nna sprawa, że takie ryzyko w ruchu drogowym może nie byłoby uzasadnione, zwłaszcza kiedy przypomnimy niepisaną zasadę leżącą u fundamentów III Rzeczypospolitej: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych” – dzięki której podyktowane przez generała Kiszczaka porozumienie „okrągłego stołu” nadal funkcjonuje, mimo, że Umiłowani Przywódcy zmieniają szyldy, jak tylko któryś albo się opatrzy, albo zaśmierdzi.
Mais revenons a nos moutons, co się wykłada, by powrócić do naszych baranów, którzy drepcą jak nie do jednej kasy, to do drugiej, dzięki czemu zawsze mogą nieugięcie stać na nieubłaganym gruncie jedynie słusznego światopoglądu.
Może nie powinienem się tak katować, ale najpierw obowiązek, a potem przyjemność – więc z publicystycznego obowiązku skatowałem się obejrzeniem festiwalu piosenki w Sopocie, zorganizowanego przez telewizyjną stację TVN, którą podejrzewam, że została utworzona przy udziale pieniędzy ukradzionych przez starych kiejkutów z FOZZ, a którą teraz z dalekiej Ameryki, inspiruje w ćwierkaniu z właściwego klucza pan Dawid Zaslaw, z pierwszorzędnymi korzeniami, podobno nawet warszawskimi.
W języku nowomowy nazywa się to „niezależnością”. A któż nie chciałby być uważany za niezależnego? Nie mówię już nawet o telewizji rządowej, bo ona jest niezależna niejako ex definitione, jako że czerpie z całkiem innej kasy, niż TVN, ale na przykład o panu redaktorze Sakiewiczu, czy panu redaktorze Karnowskim. Złośliwcy i zawistnicy rozpowszechniają nawet fałszywe pogłoski, jakoby Niezależne Wydawnictwo Polskie, z reklam spółek Skarbu Państwa w latach 2015-2019 uzyskało ponad 33 mln złotych, a spółka Fratria na takich reklamach zarobiła w tym okresie aż ponad 88 mln zł.
Ale nawet gdyby była to prawda, to cóż w tym złego? Co wspierać w dzisiejszych zepsutych czasach, jeśli nie niezależność? Z takiego założenia wychodzi też pan red. Adam Michnik, którego wydawca w 2019 roku na „usługach reklamowych” zarobił 579 mln złotych, a jemu samemu wcale to nie przeszkadza w zażywaniu reputacji autorytetu moralnego. Ale bo też te reklamy pochodzą z całkiem innej kasy, z czego wniosek, że od rodzaju kasy zależy też ocena moralna. Kto czerpie z kasy rządowej, to znaczy, że jest szubrawcem, a kto czerpie z kasy nierządnej, to jest autorytetem moralnym.
Sęk jednak w tym, że te kryteria nie są ostre, bo na przykład spółka Agora raz jest przy kasie rządowej, a innym razem – przy nierządnej. Tedy ważne jest, kto trzyma kasę; jeśli na przykład trzyma ją Donald Tusk, to każdy, kto z tej rządowej kasy doi, pławi się w niezależności i chodzi in odore sanctitatis, ale jeśli rządową kasę trzyma Jarosław Kaczyński, to wygląda to już całkiem inaczej.
Wspominam o tym wszystkim w związku z festiwalem piosenki w Sopocie. Nie chodzi mi o szansonistów, bo ci od razu uwierzyli w swoją moralną wyższość i z wysokości tej wieży z kości słoniowej udzielali całemu narodowi zbawiennych pouczeń, jako że nigdy w życiu nie pojawiliby się u Kurskiego, ale o tak zwane „ostre”, żeby nie powiedzieć – robotnicze wystąpienia konferansjerów.
W przypadku pana red. Morozowskiego to nie dziwiło, bo na niezależności i żarliwym obiektywizmie zjadł już zęby, a poza tym – jako ocalały z holokauastu – jest przyzwoity z natury rzeczy, ale o panią Dianę Rudnik, której z rozpędu się wyrwało, że ona wie, iż za pieniądze nie można kupić wszystkiego, chociaż są tacy, którzy tego nie wiedzą i za pieniądze sprzedają twarz i honor.
Chodziło oczywiście o tych, co głosowali w Sejmie za „lex TVN”, a zwłaszcza – o pana Pawła Kukiza, ale nie to jest najciekawsze, tylko pani Diana Rudnik. Do rządowej telewizji trafiła bowiem za pierwszego rządu PiS, w roku 2006 i przez dwa lata, co miesiąc dreptała do tamtej, niesłusznej kasy. I dopiero, kiedy w 2016 roku przeszła do TVN, czerpie już z kasy właściwej, dzięki czemu może na sopockim festiwalu prezentować jedynie słuszny światopogląd. Bo światopogląd, nawet słuszny, musi jakoś akomodować się do kasy.
Znakomitą ilustracją było zebranie dziennikarzy, obecnych w Stoczni Gdańskiej podczas strajku w sierpniu 1980 roku. Uradzili, żeby wystosować protest przeciwko nierzetelnemu informowaniu o tych wydarzeniach. Wszyscy byli oczywiście za, bo któż nie chciałby stanąć na nieubłaganym gruncie prawdy? Dla niektórych jednak dysonans poznawczy był za duży, bo taka na przykład pani red. Irena Dryll nie tylko pisała do „Trybuny Ludu”, która te „nierzetelne” informacje kolportowała, ale w dodatku piastowała godność wiceprzewodniczącej Zarządu Głównego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, więc musiałaby ten apel kierować do … siebie samej. Czegóż jednak nie robi się dla przyzwoitości?
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz