W książce „Wizy dla al-Kaidy; prezenty CIA, które zrujnowały świat: spojrzenie insi dera” (ang. Visas for Al Qaeda; CIA handouts that rocked the world: an insider’s view, Waszyngton 2014) wspomina Pan lata swojej pracy w amerykańskiej dyplomacji. Czy zetknął się Pan wówczas z wątkami pozwalającymi na stwierdzenie związków między wywiadem amerykańskim a organizacjami dziś uznawanymi za terrorystyczne?
– Wspominam tam okres mojej pracy w Konsulacie Generalnym Stanów Zjednoczonych, a właściwie w konsulacie Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA) w Dżuddzie na zachodnim wybrzeżu Arabii Saudyjskiej. Jeszcze zanim wyjechałem na tą placówkę, słyszałem dziwne historie na temat wydawania wiz. Spotkałem się nawet z ówczesnym amerykańskim ambasadorem w Arabii Saudyjskiej Walterem Culterem, który był akurat na konsultacjach w Departamencie Stanu.
Myślałem, że to będzie kilkuminutowa, kurtuazyjna rozmowa, a tymczasem on opowiadał mi przez 45 minut o problemach, które miał mój poprzednik, bo odmawiał wydawania wiz bogatym Saudyjczykom, chcącym zabierać do Stanów swoich fryzjerów i personel. Już wtedy pomyślałem, że to dziwne i zastanawiałem się, po co mi to mówi. Zapytałem wtedy o to innego urzędnika Departamentu Stanu, który nadzorował Arabię Saudyjską, ale ten stwierdził, że nic nie wie.
Gdy dotarłem na miejsce początkowo powiedziano mi, że to ode mnie zależy ostateczna decyzja w sprawie wydania komuś wizy. Przy czym, nie chodziło o wnioski jakichś wpływowych osób, ale okazało się, że o wizy aplikują fryzjerzy sekretarek biura królewskiego czy osoby, które mają jechać w jakichś sprawach handlowych, ale sami nie wiedzą w jakich, nie wiedzą nawet dokąd. Zadawałem im pytania, na które oni nie byli zupełnie w stanie odpowiedzieć.
Jeszcze w Waszyngtonie doświadczony urzędnik konsularny uczył mnie, że w razie jakichkolwiek wątpliwości trzeba zadawać pytania. W końcu doszło do tego, że dostawałem sterty paszportów i mówiono mi, że mam wydać wizy, bo inaczej zrobi to ktoś inny. Zastanawiałem się o co chodzi, gdy w końcu odwiedził mnie szef miejscowej placówki CIA i powiedział: – Mike, mamy tu człowieka, chcemy, żeby przyjechał, chcemy z nim rozmawiać. Jego rodzina prowadzi orientalny zakład rzemieślniczy w Dżuddzie, ale zrób tak, żeby wyglądało to dobrze. No i tym razem przyszedł do mnie znakomicie przygotowany, z gotowymi odpowiedziami na pytania, z wyjaśnieniem celów wyjazdu i zapewnieniem, że wkrótce wróci do pracy w swoim warsztacie.
Mieliśmy sporo całkiem odmiennych przypadków. Ludzi, którzy przychodzili do konsulatu, mówili, że chcą jechać do Stanów Zjednoczonych, a na pytanie dokąd konkretnie, rozglądali się dookoła i wymieniali nazwę miasta, którego zdjęcie wisiało na ścianie, np. Detroit. Ludzie wyjeżdżający w celach biznesowych nie potrafili często wymienić nazwy firm, do których się wybierają.
I za którymś razem oficer CIA pracujący pod przykrywką w sekcji handlowej powiedział mi, że żądają wydania wiz takim ludziom. Odpowiedziałem mu, że nie mam podstaw, by to zrobić. Wtedy on poszedł do Justice’a Stevensa, szefa wydziału konsularnego, który wydał te wizy. To przez to nie zdecydowałem się na przedłużenie swojego pobytu w Dżuddzie. Gdy zadawałem pytania, odpowiadano mi, że mam siedzieć cicho i wydawać wizy.
Nie wiem do ilu osób aplikujących o wizy miałem zastrzeżenia, ale myślę, że do około 200. W sumie o wizy ubiegało się wówczas jakieś 45 tys. osób, niektórzy z całymi rodzinami. Rozmawiałem o tym z szefową wydziału konsularnego w Rijadzie Stephanie Smith, która miała dziwne powiązania, i z innymi urzędnikami, ale nikt nie odpowiedział na moje pytania.
Gdy wróciłem już do Waszyngtonu, dowiedziałem się, o co chodziło, od dziennikarza śledczego Josepha Trento. Powiedział mi, że wizy wydawano osobom rekrutowanym w szeregi mudżahedinów w Afganistanie walczących wówczas ze Związkiem Radzieckim. Przywożono ich do amerykańskich jednostek wojskowych, głównie na Wschodnim Wybrzeżu, na szkolenia, po których wysyłano ich do Afganistanu. Tam podkładali bomby i strzelali, najchętniej do żołnierzy radzieckich.
To wyjaśniało, dlaczego spotkałem się na placówce z taką wrogością, dlaczego próbowano mnie uciszać, gdy próbowałem o tym rozmawiać w Departamencie Stanu, mówić przed Komisją Spraw Zagranicznych Kongresu. Konsulat w Dżuddzie był placówką CIA. Spośród jego 20 pracowników zaledwie trzy osoby, wliczając mnie, nie miały żadnych związków z wywiadem. CIA prowadziła tam zatem operację obliczoną na wyparcie sił radzieckich z Afganistanu.
Gdy potem próbowałem dowiedzieć się, dlaczego zostałem zwolniony z Departamentu Stanu, powołując się na prawo wolności dostępu do informacji, nieżyjący już sędzia Harold H. Greene odrzucił mój wniosek, stwierdzając, że jego przyjęcie mogłoby zagrażać bezpieczeństwu narodowemu. Zaginęły również kopie wniosków wizowych, które rozpatrywałem. Gdy o nie zapytałem, odpowiedziano mi, że zostały zniszczone, co było nieprawdą, bo sam pamiętam, że je archiwizowaliśmy. Podsumowując, wszystko to było nic innego, jak operacja wywiadowcza.
Czy zatem sądzi Pan, że ludzie, którzy do dziś aktywni są w organizacjach terrorystycznych, w tym niektórzy talibowie, mogli przewinąć się przez tego rodzaju operacje?
– Oczywiście. Obecni talibowie to ludzie, którzy wyrastają z formacji mudżahedinów, których Amerykanie rekrutowali do walki ze Związkiem Radzieckim. Rozmawiałem o tym m.in. z jednym z nieżyjących już senatorów oraz z emerytowanym płk. Anthony’m Shafferem z wywiadu wojskowego w Narodowym Klubie Prasowym w Waszyngtonie i obaj mówili mi, że ludzie walczący dziś w Afganistanie to te same osoby, które kiedyś wyszkolone zostały do walki z siłami radzieckimi, lub kolejne pokolenie przez nich zrekrutowane.
Wychodzi na to, że przez ostatnie dwadzieścia lat walczyliśmy przeciwko tym, których kiedyś uznawaliśmy za wielkich i wspaniałych. Oni w którymś momencie stwierdzili jednak, że chcą iść własną drogą. Ale wtedy Amerykanie uznali, że Afganistan ma być nadal w stanie ruiny, że chcą dalej móc zabijać tam ludzi i dawać zarobić firmom czerpiącym z tego zyski. Że chcą być pewni, że swoich wpływów nie zbudują tam Rosjanie, Irańczycy czy Chińczycy. Tymczasem dziś okazuje się, że to właśnie oni, wraz z talibami, będą architektami przyszłego Afganistanu.
Ostatnio sekretarz obrony Lloyd Austin oświadczył, że władze amerykańskie zdziwione są tak błyskawicznym opanowaniem Afganistanu przez talibów. Jak to możliwe? Przecież, wychodzi na to, że mieli tam, wśród talibów swoje źródła informacji. Jak to możliwe, że nie wiedział o tym nawet amerykański wywiad?
– Jedną z odpowiedzi na Pańskie pytanie może być i ta, że nie ma tam dziś ludzi jakoś szczególnie kompetentnych. Na przykład, w Arabii Saudyjskiej to ja – a nie CIA czy NSA – dowiedziałem się, że Saudyjczycy kupują od Chin rakiety balistyczne krótkiego zasięgu. Nie są oni zatem jakoś szczególnie inteligentni czy kompetentni, nie znają miejscowego języka. To ludzie gdzieś z amerykańskiego Środkowego Zachodu, którzy nie są w stanie zasymilować się w kulturze kraju, w którym przebywają.
Talibowie poruszali się błyskawicznie, co było trudne do uchwycenia przez Amerykanów, którzy nie rozumieli, co się dzieje. Mamy tu zatem połączenie braku profesjonalizmu, niedoinformowania, deficytu inteligencji oraz braku kontaktów.
Amerykanie tak naprawdę nie nawiązują kontaktów z miejscowym społeczeństwem. Pamiętam, jak podczas mojej służby na placówkach w Niemczech i w Dżuddzie byłem karcony za to, że spośród wielu miejscowych, których znałem, niektórych chciałem zapraszać na teren konsulatu. CIA była tym wręcz przerażona. A jak inaczej można nawiązywać kontakty, zbierać informacje? Do tego trzeba zapraszać ludzi, siedzieć z nimi w barze, rozmawiać na przyjęciach. Na tym polega dyplomacja, i to ta na podstawowym szczeblu, polegająca na utrzymywaniu kontaktów i orientowaniu się w tym, co się dzieje wokół. To są sprawy, które najwyraźniej Amerykanie zaniedbali również w Afganistanie.
Ale przecież niedawno dowiedzieliśmy się, że do Afganistanu przyleciał dyrektor CIA William Burns, który spotkał się z Abdulem Ganim Baradarem, jedną z najważniejszych postaci Talibanu. Czyli kontakty są…
– Owszem. Nie wiemy o czym rozmawiali, bo to, oczywiście, tajne. Zapewne była to możliwość zaoferowania talibom pieniędzy, współpracy i wsparcia. Administracja Joe Bidena wstrzymała wszelkie transfery finansowe do Afganistanu. Zamroziła należące do niego rezerwy złota w Stanach Zjednoczonych. Wywarła nacisk na Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy i inne międzynarodowe instytucje finansowe, by te nie udzielały Afganistanowi żadnej pomocy, choć przecież to niezwykle biedny kraj, zniszczony przez 20 lat wojny. W przeszłości Stany Zjednoczone współpracowały blisko z niektórymi talibami, szkoląc ich u siebie i uzbrajając. Te kontakty mają zatem długą historię…
Czy w takim razie w kierownictwie CIA i innych amerykańskich struktur może nadal istnieć pomysł, by wykorzystać talibów do destabilizacji Chin i Rosji?
– Z całą pewnością tak. Amerykanie robili to przecież jeszcze w czasach wojny ze Związkiem Radzieckim, wysyłając mudżahedinów przez rzekę Amu-daria do ówczesnych muzułmańskich republik radzieckich. Mieli tam detonować bomby, strzelać i zajmować się działalnością propagandową. Będą do tego wracać w przyszłości. Obawiają się przecież, że Chińczycy, Rosjanie i Irańczycy będą mieli teraz duże wpływy w Afganistanie.
Na kierunku chińskim mogą pojawiać się próby destabilizacji Ujgurskiego Regionu Autonomicznego. Federacja Rosyjska będzie tymczasem zabiegała o stabilność w Azji Centralnej za pośrednictwem struktur Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym oraz budując kontakty z nowym władzami afgańskimi. CIA i Stany Zjednoczone będą oczywiście zabiegały o to, by w Afganistanie panował chaos, by eksportował on uchodźców, emigrantów, terrorystów – spadkobierców mudżahedinów, ale też tych z Państwa Islamskiego, którzy walczą dziś przeciwko talibom.
Właśnie. Mamy teraz ostrą konfrontację pomiędzy talibami a Państwem Islamskim. Skąd się ona bierze?
– Mamy tu różnice zarówno etniczne, jak i polityczne. Talibowie to głównie pasztuńska ludność plemienna z Afganistanu i części Pakistanu. Dążą do utworzenia narodowego państwa opartego na szariacie, realizującego interesy wszystkich Afgańczyków. A mamy tam około 40 różnych grup etnicznych i dwa główne języki – pasztuński i dari, ale też liczne języki mniejszości. Tymczasem Państwo Islamskie dąży do utworzenia kalifatu obejmującego całą społeczność muzułmańską, ummę, opiera się wyłącznie na pewnej wersji islamu sunnickiego. Mamy jeszcze dodatkowo trwający od tysiąca lat konflikt sunnicko-szyicki, a część ludności Afganistanu to szyici. Konflikt ten wykorzystywali zresztą przez lata Amerykanie, Saudyjczycy i Izraelczycy…
Czyli możemy powiedzieć, że mamy tu konfrontację islamizmu nacjonalistycznego z islamizmem internacjonalistycznym?
– Tak, tak można to w skrócie określić.
Opublikował Pan również ciekawą książkę na temat kryzysu migracyjnego w Europie w 2015 roku „Żegnaj Europo? Witaj chaosie?: bomba imigracyjna Merkel” (Goodbye, Europe? Hello, chaos?: Merkel’s migrant bomb, Waszyngton 2017)…
– Tak została ona wydana po angielsku, a następnie przetłumaczona również na niemiecki i hiszpański…
Mamy nadzieję, że wyjdzie też w języku polskim. Wydarzenia, o których Pan tam pisze spowodowane zostały bezpośrednio tzw. arabską wiosną i wojną domową w Syrii…
– Tak, głównie przez wojnę Amerykanów przeciwko muzułmanom, od Libii po Irak. Europejczycy nie podjęli jednak ich krytyki, nie żądali zaprzestania tej wojny. Kraje muzułmańskie zostały w jej wyniku zdewastowane, cofnięte w rozwoju, wyniszczone. Zabrakło w nich lekarzy, zaś pojawili się wojownicy w stylu wodzów indiańskich, którzy przejęli władzę. Zanikła klasa średnia, zniszczony został przemysł, wodociągi, kanalizacja. A jednocześnie służby amerykańskie przy współudziale Izraela zaczęły spędzać tych ludzi niczym bydło i skłaniać do emigracji. Robiły to z różnych powodów, a jednym z nich była próba destabilizacji Europy, by uniemożliwić synergię niemieckiej technologii i nauki z rosyjską technologią, nauką i zasobami surowcowymi.
Zaangażowali się w to niektórzy przywódcy europejscy, jak Angela Merkel i premier Holandii Mark Rutte, a także ludzie związani z fundacjami George’a Sorosa, jak na przykład były irlandzki prokurator generalny, który następnie został szefem agendy ONZ ds. migracji. To oni zaczęli twierdzić, że Europa jest za mało zróżnicowana i w związku z tym ściągnąć trzeba do niej nowych imigrantów. Merkel i inni politycy postrzegali to wszystko – podobnie, jak Amerykanie – w kategoriach sprowadzania taniej, pozwalającej się eksploatować siły roboczej, w istocie sprowadzonej do roli niewolników.
W książce Kelly Greenhill Weapons of Mass Migration: Forced Displacement, Coercion, and Foreign Policy (Ithaca 2011) odnajdziemy tak naprawdę instrukcję pokazującą, jak można jednocześnie zdestabilizować kraje, z których emigrują i wypychani są zazwyczaj ludzie dobrze wykształceni, co prowadzi do upadku ich gospodarek; oraz kraje przyjmujące imigrantów, gdzie dochodzi do głębokich podziałów społecznych na tych, którzy witają z otwartymi ramionami biednych przybyszów z krajów ogarniętych wojnami i pozbawionych przyszłości, którzy kiedyś mieliby płacić podatki i dorzucać się do polityki społecznej; i tych, którzy mówią, że „chwileczkę, to nasz kraj i to my mamy prawo decydować, kto może tu przyjechać, a kto nie”, że Pasztun z Afganistanu nigdy nie zdoła przystosować się do kultury Węgier, Polski, Niemiec czy Francji; wpada w obce środowisko, w którym skazany będzie na porażkę.
I ten imigrant stanie się przedmiotem walki między tymi miejscowymi, którzy chcą takich jak on przyjmować, a tymi, którzy chcą sami decydować o tym, kto kontroluje ich kraj. Pojawiają się w ten sposób niepotrzebne napięcia. Poza tym trudno o rzetelną weryfikację tego, kto przyjeżdża: czy to terroryści, czy uchodźcy, czy po prostu imigranci ekonomiczni. Wielu ludzi mówi teraz, że nie chce powrotu do sytuacji z 2015 roku…
Bardzo ważne jest właśnie w tym kontekście rozróżnienie pomiędzy uchodźcami a imigrantami. Mamy teraz, jak może Pan słyszał, napięcia z tym związane na granicy polsko-białoruskiej. I okazuje się, że nasi miejscowi neoliberałowie i środowiska proimigranckie uznają te grupy Afgańczyków za uchodźców. Ale przecież uchodźcą można być tylko po znalezieniu się w pierwszym kraju, do którego trafiło się po opuszczeniu państwa, w którym zagraża komuś realne niebezpieczeństwo…
– Oczywiście…
Później stają się oni już imigrantami…
– Tak, Merkel zawiesiła obowiązywanie tej zasady, po tym, jak doprowadziła ona do katastrofalnej sytuacji w Grecji. Pisała o tym w przedmowie do niemieckiego wydania mojej książki pochodząca z Jugosławii Silvija Germek, która działała kiedyś w szeregu organizacji zajmujących się uchodźcami na Bałkanach. Przypomina ona, że obozy dla uchodźców tworzy się albo jeszcze na terytorium kraju ich pochodzenia, albo w sąsiednim, pobliskim kraju. Nie robi się tego tak, jak to miało miejsce w Europie, gdzie pozwolono na przemieszczanie się fali imigrantów z Grecji, przez Bałkany, do Austrii i Niemiec. Uznaje to za kompletne szaleństwo i przejaw oderwania od rzeczywistości.
Wracając jednak do Afganistanu; czy spodziewa się Pan, że po tym, co się tam stało, będziemy mieli do czynienia z kolejną falą imigrantów – jak ich zdefiniowaliśmy – przypominającą to, co działo się w Europie w 2015 roku?
– Obawiam się, że tak. Europejczycy nadal zastanawiają się, jak pomagać imigrantom z biednej Afryki Subsaharyjskiej, próbującym dostać się na łodziach przez Morze Śródziemne lub Ocean Atlantycki na ich kontynent. I dochodzą do wniosku, że trzeba im pomagać, skoro sytuacja w ich krajach jest tak zła. I nikt nie zastanawia się, skąd ci ludzie mają nowy sprzęt, pontony. W Grecji mamy nawet rynek tego sprzętu, całkiem jeszcze nowego, który trafia na lokalny rynek. Fala ta jest zatem organizowana przez niezidentyfikowane grupy, być może przez służby specjalne, a także tych w Europie, którzy chcą zwiększyć poziom różnorodności Europy poprzez zamianę tożsamości polskiej, francuskiej, niemieckiej czy włoskiej, tożsamością kongijską, rwandyjską czy afgańską.
Dziś ktoś może oczywiście powiedzieć, że wszystko tym razem będzie pod kontrolą, ale przecież obowiązują nadal porozumienia dotyczące uchodźców i imigrantów z tamtego okresu. I będą przekonywać ludzi, że to wszystko faktycznie uchodźcy. Greenhill pisze w swojej książce, jak można zmieniać społeczeństwa przy użyciu ich własnych praw przeciwko nim samym…
Pewnie oglądał Pan obrazki z ostatnich tygodni z kabulskiego lotniska…
– Tak.
Jak ocenia Pan, jako były dyplomata, przebieg tej operacji ewakuacyjnej z Afganistanu. Czy można to wszystko było przeprowadzić w sposób bardziej profesjonalny i zorganizowany? Chyba to trochę przypominało obrazy z Sajgonu sprzed lat…
– Było jeszcze gorzej, bo przecież Amerykanie byli w Afganistanie przez 20 lat i mogli zaplanować moment wycofania się stamtąd. To, co zrobili, było nieprofesjonalne, ryzykowne i wyjątkowo głupie. Zostawili wszystko na ostatnią chwilę. Ograniczyli operację do jednego niewielkiego lotniska. A przecież mieli bazę lotniczą w Bagram i szereg innych lotnisk w kraju, które przedwcześnie zamknęli. I wszystko zostało zakorkowane przez żołnierzy amerykańskich, żołnierzy NATO, które, na marginesie, miało być sojuszem obronnym, a staje się – operując w Afganistanie – ofensywnym.
Mieliśmy tam też tłumy amerykańskich cywilów; nikt nie wie ilu i co tam w rzeczywistości robili, ale na pewno nie byli to turyści. Byli to raczej przedstawiciele CIA, jednostek paramilitarnych, najemnicy. I byli jeszcze Afgańczycy współpracujący ze Stanami Zjednoczonymi i krajami europejskimi, obawiający się w związku z tym zemsty talibów, oraz masa innych ludzi, którzy dostrzegli w tym wszystkim szansę na wydostanie się ze zdewastowanego, zniszczonego przez wojnę kraju z mglistymi perspektywami na przyszłość; ci, którzy chcieli po prostu dostać się do Ameryki czy Europy i zacząć wszystko od nowa. Ludzie, którzy są odpowiedzialni za ten chaos, powinni ponieść konsekwencje.
Czy cała ta sytuacja będzie miała zatem jakieś następstwa polityczne dla Joe Bidena i Demokratów?
– Wprawdzie mówi się o tym, ale Amerykanie mają krótką pamięć. Część Kongresu będzie wybierana już w przyszłym roku, więc jeśli nadal będą problemy w Afganistanie czy w innych miejscach, Biden i Demokraci będą mieli nienajlepszy wizerunek.
Na tą chwilę poparcie dla Bidena spadło do poziomu poniżej 50%, ludzie są tymi obrazkami przerażeni. Niektórzy Demokraci w Kongresie, ci, których określa się mianem postępowych, na przykład Ilhan Omar, mówią, że prezydent powinien zrobić coś z chaosem, który wytworzył w Afganistanie. Nie wiem jednak, jak daleko mogą się w tej krytyce posunąć.
Nie liczyłbym na jakieś poważniejsze zmiany. Mamy Demokratów, którzy wydają się być pogrążeni w chaosie. Mamy Republikanów wciąż tkwiących przy skrajnej prawicowości. Niezależnie od zmian administracji prezydenckiej, wciąż pozostają u sterów ci sami ludzie. Demokraci i Republikanie, którzy doprowadzili do klęski w Afganistanie, w Syrii, gdzie nadal znajdują się amerykańskie siły okupacyjne; Iraku, gdzie są one od 18 lat; zniszczenia takich krajów, jak Libia, Liban czy Jugosławia.
To wszystko dzieje się niezależnie od tego, która administracja jest u władzy. Ukryte państwo (deep state), państwo bezpieczeństwa narodowego czy jakkolwiek to nazwiemy, będzie dążyło do kontrolowania różnych obszarów i działania w roli międzynarodowego policjanta. Kolejne wybory, w tym przyszłoroczne, raczej tu nic nie zmienią.
Czy sądzi Pan, że w przyszłości, po wszystkich tych doświadczeniach, Stany Zjednoczone albo jakieś inne mocarstwo może zdecydować się na kolejną interwencję w Afganistanie?
– Nie sądzę, by zakończona teraz interwencja była ostatnią. Biorąc pod uwagę fakt, że szef CIA Burns spotyka się z Baradarem, jednym z liderów Talibanu, zaś Biden postanawia zamrozić afgańskie rezerwy złota i blokuje wszelką pomoc międzynarodową, uważam, że chcą oni w dalszym ciągu utrzymywać destabilizację w regionie. To może być z kolei argumentem na rzecz amerykańskiej obecności militarnej.
Amerykańskie media pełne są dziś zawodzenia o tym, jaka fatalna jest sytuacja kobiet w Afganistanie, jak groźne będą rządy talibów. Dlatego myślę, że amerykańska ingerencja w tym kraju wcale się nie zakończyła. Podobnie, jak w innych punktach świata. Może się coś wydarzyć w Afryce, w Iraku, w Syrii, co zostanie wykorzystane jako pretekst.
Jak opisałem to w mojej książce, Amerykanie dysponują wyszkolonymi terrorystami, których użyć mogą do zdestabilizowania dowolnego kraju. Pierwsze ich grupy po wojnie w Afganistanie ze Związkiem Radzieckim, zostały przerzucone do Jugosławii, następnie do Iraku, do Libii i Syrii. Ci ludzie nadal istnieją, nie mają zamiaru wracać do domów i mogą być ciągle użyteczni.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Mateusz Piskorski
Michael Springmann – amerykański politolog i prawnik (absolwent Uniwersytetu Georgetown, Katolickiego Uniwersytetu Ameryki oraz Uniwersytetu Amerykańskiego w Waszyngtonie), były pracownik Departamentu Stanu i dyplomata (m.in. w Indiach, Niemczech i Arabii Saudyjskiej), autor książek i publicysta (m.in. na łamach „Global Outlook”, „Global Research” i „Foreign Policy Journal”). Obecnie prowadzi kancelarię adwokacką w Waszyngtonie.
Myśl Polska, nr 37-38 (12-19.09.2021)
https://myslpolska.info
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz