Gdyby na granicę polsko-białoruską prezydent Łukaszenka nie kazał dostarczyć egzotycznych filutów udających „uchodźców”, to chyba trzeba by ich było wynająć. Na szczęście mściwy prezydent Łukaszenka ich dostarczył, więc i bez wynajmowania, które zresztą zaraz by się pewnie wydało, celebryci polityczni i inni, mają okazję do pokazania się przed kamerami, jacy to są wrażliwi, współczujący i w ogóle.
Pani Klaudia Jachira, oczywiście Wielce Czcigodna, bo jakże by inaczej, musiała udać się tam – jak poinformowała funkcjonariuszy Straży Granicznej – „za potrzebą” („mam potrzebę…”), w czym utorować drogę miał jej immunitet.
Kto by pomyślał, że Wielce Czcigodni posłowie bez immunitetu nie mogą ulżyć nawet potrzebie – no, ale takie czasy. Już od paru lat nasz nieszczęśliwy kraj ogarnia atmosfera jurydyczna do tego stopnia, że kiedy nauczycielka mówi dzieciom w szkole, że dwa dodać dwa równa się cztery, to one pytają ją, czy ma na to świadków. Bez świadków nie można zrobić nawet kroku, ale na szczęście – jak zauważył Rejent Milczek – „nie brak świadków na tym świecie”.
Dotyczy to również tak zwanych „świadków Chrystusa”, których nie wolno pomylić ze „świadkami Jehowy”. W takim właśnie charakterze nad granicą polsko-białoruską pojawił się przewielebny ksiądz Wojciech Lemański w towarzystwie ewangelickiego pastora. Molestowali tam funkcjonariuszy Straży granicznej, by im pozwolili przyjść „uchodźcom” z pomocą, ale na mundurowych zastawka z „Chrystusem” tak nie działa, jak na przykład – na pana Śmiszka, który niedawno swoich politycznych adwersarzy dźgał „etyką chrześcijańską” w chore z nienawiści oczy, chociaż wcześniej był znany głównie ze spółkowania z Wielce Czcigodnym posłem Biedroniem.
Ale – jak powiada przysłowie – jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści. Skoro nawet z kija, to dlaczego nie może z czegoś jeszcze bardziej sposobnego?
Ale nie zagłębiajmy się w te teologiczne otchłanie, bo nietrudno się domyślić, że wchodzenie w rolę „świadka Chrystusa” jest nowym sposobem na pojawienie się w telewizji. Gdyby nie było „uchodźców”, którym trzeba „śpieszyć z pomocą”, to przewielebny ksiądz Lemański musiałby chyba wystąpić w „Tańcu z Gwiazdami”, bo wydaje się, że parcie na szkło ma podobne do namiętności przewielebnego księdza Mieczysława Malińskiego, co to nie mógł wytrzymać, żeby „radościami” z papieskich pielgrzymek nie „podzielić się” z bezpieczniakami. Dawało mu to poczucie wyższości, dzięki któremu Prymasa Wyszyńskiego nazywał lekceważąco „organiściuchem”.
Podobnie przewielebny ksiądz Lemański, który nie pomija żadnej okazji, by chłostać Kościół – ten sam, który dał mu posadę proboszcza, dzięki której nie tylko żyje, że daj Boże każdemu, ale też może „pomagać uchodźcom”. Nie do tego stopnia oczywiście, żeby na przykład zaprosił ich do swego mieszkania, tam zakwaterował, żywił i na swój koszt również leczył w chorobie. Co to, to nie; takie naśladowanie Chrystusa byłoby już przesadne, więc lepiej pojechać nad granicę, pokazać się przed kamerami i już wszyscy, a zwłaszcza Judenrat „Gazety Wyborczej”, wiedzą, jaki to przewielebny ksiądz Lemański jest miłosierny. To jest bezpieczniejsze również dlatego, że – jak zapewniał sam ksiądz – Straż Graniczna potraktowała go z rewerencją i na wszelki wypadek nawet nie dopuściła do „uchodźców”, dzięki czemu dary zostały przy darczyńcy. Czegóż chcieć więcej?
Rozpisałem się o przewielebnym księdzu Lemańskim nie tylko dlatego, że do nierządnych telewizji wołają go co najmniej tak często, jak kiedyś pana generała Marka Dukaczewskiego, który mówił nie tylko jak jest, ale również – jak będzie.
Takich zdolności profetycznych przewielebny ksiądz Lemański chyba nie posiada, ale za to na każde pytanie udziela odpowiedzi prawidłowych, więc nawet resortowa „Stokrotka” nie miałaby powodu, by go sztorcować. Podobny jest w tym do, chyba nie do końca stabilnej emocjonalnie, panny Grety Thunberg, która jest znakomitym przykładem zdolności człowieka do posiadania wiedzy apriorycznej. To zresztą nic wyjątkowego, bo każdy noworodek umie oddychać, mrugać oczami, płakać i tak dalej – ale panna Thunberg dysponuje wiedzą aprioryczną w stopniu znacznie, znacznie większym. Ponieważ wiedzy, którą dysponuje nie mogła nabyć w drodze edukacji, jako że prowadzi permanentny strajk w obronie „planety”, to nie ma rady – musi to być wiedza aprioryczna.
Otóż panna Greta wykombinowała sobie, pewnie nie bez podszeptów cwaniaków, grandziarzy i skorumpowanych ekspertów, co za pieniądze potrafią udowodnić wszystko, że zużycie zasobów ekologicznych przekracza możliwość ich odtworzenia przez „planetę”. Jak tak dalej pójdzie, to wydrążona w ten sposób Ziemia pewnego dnia zapadnie się nam pod nogami i to będzie koniec świata. Dlatego też ogłosiła 5 przykazań ekologicznych, co pokazuje, że ekologia z roku na rok nabiera charakteru religijnego.
Ponieważ w Europie coraz mniej ludzi wierzy w Boga, a przecież muszą w coś wierzyć, to wierzą w ekologię oraz „Matkę Gaję”, której prorokinią jest właśnie panna Greta. Wszystko zatem – jak powiadają gitowcy – „gra i koliduje”, gdyby nie konfrontacja tych katastroficznych wizji z faktami. Te wizje pojawiały się zresztą i wcześniej, na przykład w roku 1960, kiedy to jakiś ekspert wyliczył, że przy obecnym zużyciu amerykańskie zasoby ropy naftowej wystarczą najwyżej na 13 lat. Wtedy zasoby te szacowano na niecałe 32 miliardy baryłek. Pod koniec wspomnianych 13 lat zidentyfikowane zapasy ropy wynosiły 36 miliardów baryłek. A w 2010 roku „New York Times” donosił, że kiedy wydawało się, że silnik światowy pracuje już na oparach, u wybrzeży Brazylii i Afryki odkryto ogromne złoża ropy, a poza tym rozwinęły się technologie umożliwiające eksploatację kanadyjskich piasków bitumicznych. W efekcie – pisał dziennik – Ameryka Północna dysponuje obecnie większą ilością czarnego złota, niż Arabia Saudyjska.
Tomasz Sowell w książce „Ekonomia dla każdego” podaje rzecz ważniejszą – że mianowicie zidentyfikowanych i odkrywanych złóż bogactw naturalnych nie eksploatuje się ”do ostatniej kropli”. „The Economist” pisze, że przed kilkudziesięciu laty wskaźnik wydobycia surowca z eksploatowanego złoża wynosił 20 procent. Dzisiaj, dzięki postępowi technologicznemu, ze złoża wydobywa się około 35 procent jego zawartości. Rzecz w tym, że eksploatacja pozostałej reszty złoża przy aktualnych cenach nie byłaby opłacalna. Jeśli jednak rzeczywiście pojawiłby się deficyt, to opłacałoby się eksploatować „porzucone” złoża w dalszym ciągu.
„New York Times” podaje przykład takiego prawie „porzuconego” złoża ropy, z którego „sączyło się” około 10 tys. baryłek dziennie. Kiedy zastosowano tłoczenie gorącej pary wodnej pod wysokim ciśnieniem, wydajność tego samego złoża wzrosła do 85 tys. baryłek na dobę.
I wreszcie ilustracja działań podejmowanych przez polityków w celu rozbudzania ekologicznej histerii. W latach 70-tych poproszono amerykańskich ekspertów rządowych, by oszacowali amerykańskie zasoby gazu ziemnego oraz okres, na jaki one wystarczą. Okazało się, że USA posiadają zasoby gazu umożliwiające eksploatowanie ich przez najbliższe cztery tysiące lat! Chociaż była to wiadomość raczej optymistyczna, to jednak prezydent Carter, któremu zależało na przeforsowaniu programu walki z „kryzysem energetycznym”, tę ekspertyzę odrzucił, a wynajęci przez rząd nowi eksperci „powinność swojej służby zrozumieli” i sporządzili ekspertyzę pasującą do rządowych planów „walki z kryzysem”.
Kto się na tym obłowił i kto obławia się na histerii wzbudzanej przez pannę Gretę i jej wyznawców – tego, rzecz prosta, nie wiem, ale kiedy widzę pojawiające się coraz to nowe rzesze „starych rodzin”, to przekonuje mnie to, iż na kulcie „Matki Gai” można nieźle zarobić.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz