Tusk uwierzył w praworządność?
Że politycy to blagierzy, to wiadomo powszechnie od dawna. Zresztą w demokracji inaczej funkcjonować nie można, więc jeśli nawet któryś blagierem nie jest, to musi takiego udawać, bo w przeciwnym razie zostanie – jak to mówią – zmarginalizowany.
Zresztą nie tylko w polityce; blagierstwo popłaca również w interesach, zwłaszcza w branży przemysłu rozrywkowego. Na przykład pan Jerzy Owsiak ma uniwersalny patent na uwodzenie. Mówi ludziom; „jesteście wspaniali, kocham was!”. Oczywiście ani sam w to nie wierzy, bo przecież jest człowiekiem inteligentnym i nawet przebiegłym, ani też nie wierzy w to większość jego entuzjastów – ale najwyraźniej większość z nich lubi słuchać takich komplementów, nawet jeśli w nie nie wierzy.
Podobno kobiety są znacznie bardziej, niż mężczyźni, podatne na takie metody, bo jakże inaczej wytłumaczyć fenomen niejakiego Kalibabki? „Słowicze dźwięki w mężczyzny głosie, a w sercu lisie zamiary” – napisał Adam Mickiewicz w balladzie „Świtezianka”.
Myślę, że ten cytat powinny wyhaftować sobie na sztandarach przywódczynie „Strajku kobiet”, jako memento gwoli przestrogi, bo czyż ich zawziętość nie bierze się albo stąd, że kiedyś uwierzyły jakiemuś blagierowi, który je stłamsił i zostawił z kłopotem, albo z obawy, że taki los nieuchronnie je czeka? Chodzi o to, że inni blagierzy, którym one – jak to one – ufają – wmawiają im, że powinny się „samorealizować”, co z reguły kończy się sytuacją wyśpiewaną przez pana Markowskiego w przeboju „Autobiografia”: „Powiedziała mi, że kłopoty mogą być, ja jej – że egzamin mam. Odkręciła gaz, nie zapukał nikt na czas…”.
To zresztą jest piosenka archaiczna; dzisiaj żadna pani gazu by nie odkręcała, bo właśnie walczą o to, by państwo się ich nie czepiało, gdy ukręcą kark „kłopotowi”. Takie właśnie są konsekwencje lansowanej przez Judenrat „Gazety Wyborczej” postawy: „Bez religii, bez Boga, bez problemów”.
Oczywiście, jak zauważyli starożytni Rzymianie, „omnia principia parva sunt”, co się wykłada, że wszelkie początki są skromne, więc najpierw zaczyna się od ukręcania karku ludziom bardzo małym, a potem, po kolei, przychodzi kryska na coraz większych, aż wreszcie ktoś wpada na pomysł, by przemysłowymi metodami w ogóle uwolnić świat od starszych i mądrzejszych – no i wtedy nie tylko podnosi się klangor, ale blagierzy dlaczegoś nazywani „filozofami”, zaczynają stawiać fundamentalne pytania: „gdzie był Bóg?”
Tymczasem – jak poucza religia – „Bóg jest wszędzie”, a więc – jak napisała Kazimiera Iłłakowiczówna – „W sędzi, który sądzi krzywo i w świadku, co przysięga na prawdę fałszywie (…) jeśli w Żydzie zamęczonym niewinnie przez Niemców, to także w Niemcach tych?”
Gdzież jednak wymagać, od modnych „filozofów” by rozumieli takie rzeczy? Im do praktykowania blagierstwa wystarczy wiedzieć, że „Byt jest – Niebytu nie ma”, no i potem zrzynają jeden z drugiego, doktoryzują się, habillitują, a jak już się habilitują, to duraczą całe pokolenia młodych ludzi, którzy naiwnie myślą, że to wszystko naprawdę.
Wróćmy jednak a nos moutons, czyli do polityków, którzy – chociaż żaden się do tego nie przyzna – wyznają taką samą zasadę, jak dziennikarze: „dobrze, czy źle – byle z nazwiskiem!” Na przykład politycy z obozu zdrady i zaprzaństwa nie tylko od lat powtarzają za Naszą Złotą Panią, że w Polsce nie ma praworządności, ale w dodatku na tym założeniu opierają całą swoją polityczną strategię: „ulica i zagranica”, która obecnie o takie bóle głowy przyprawia Umiłowanych Przywódców, którzy jeszcze chyba nie znaleźli sposobu, by i pieniądze zarobić i wianuszka nie stracić. Tymczasem pieniądze mają być jurgieltem za wyprzedaż suwerenności, między innymi – w dziedzinie praworządności.
Praworządności rzeczywiście u nas nie ma, o czym mogłem się wielokrotnie przekonać na własnej skórze – ale suwerenność nie polega przecież na tym, że rządzi się mądrze i dobrze, tylko – ze rządzi się po swojemu, czyli – jak tam aktualnie pasuje politycznemu gangowi, wysuniętemu na pozycję lidera politycznej sceny.
Ale chociaż blagierstwo polityków to rzecz powszechnie znana, to jednak – wstyd się przyznać – dotychczas naiwnie myślałem, że ma ono swoje granice, choćby w postaci obawy przed ośmieszeniem się. Tymczasem okazuje się, że to wcale nie jest takie pewne, jak zresztą wszystko na tym świecie.
Przypominam sobie, jak w telewizji Porion uczestniczyłem kiedyś w programie na żywo, poświęconym odpowiedzi na pytanie, czy istnieją granice wstydliwości. Jako pierwsza wypowiadała się pewna dama, twierdząc, że żadnych granic nie ma. Wobec tego powiadam jej tak: proszę pani, kamery są włączone, więc niech no pani zdejmie majtki – na co ona z oburzeniem: „no wie pan!?” – Ach, „wie pan?” – ja na to – ale skoro tak, to właśnie przekonaliśmy się, że granice wstydliwości istnieją.
W przypadku wstydliwości może tak, natomiast w przypadku blagierstwa – już niekoniecznie, o czym świadczy casus Donalda Tuska.
Jak wiadomo, niezależne media głównego nurtu dzielą się u nas na dwie grupy: media rządowe i media nierządne. Z mediów rządowych możemy się dowiedzieć, jakim łajdakiem jest Donald Tusk, a z kolei z mediów nierządnych możemy się dowiedzieć, jakim łajdakiem jest Jarosław Kaczyński. Innych różnic między nimi nie ma.
Donald Tusk przez całe lata znosił w milczeniu recenzje, jakie wystawiały mu media rządowe, aż tu w momencie, gdy nadchodzi rok wyborczy, zreflektował się i wytoczył rządowej telewizji proces o zniesławienie, domagając się przeprosin i zapłacenia stosunkowo niewielkiej sumy jakiejś fundacji.
Ciekawe, czy przypadkiem nie zainspirował go przypadek Księcia Małżonka, na rzecz którego niezawisły sąd zasądził od Jarosława Kaczyńskiego przeprosiny, których wartość wyniosła aż 700 tysięcy złotych. Podejrzewam w związku z tym, że ten osobliwy wyrok musiał być wydany przez sąd nierządny – bo sądy, podobnie jak niezależne media głównego nurtu, dzielą się na rządowe i nierządne. Książę-Małżonek mógł więc mieć szczęście, że akurat trafił na sąd nierządny, podobnie jak wcześniej, kiedy Jan Kobylański pozwał go za nazwanie go „typem spod ciemnej gwiazdy”. O ile pamiętam, niezawisły sąd uznał, że Książę-Małżonek z pewnością nie miał nic złego na myśli i nic mu nie nakazał. Może zatem i Donald Tusk będzie miał szczęście i jego sprawę w Sądzie Okręgowym w Warszawie będzie rozpoznawał sędzia nierządny, który przysoli rządowej telewizji zgodnie z żądaniem pozwu – bo gdyby trafił akurat na sędziego rządowego, to wyrok z pewnością byłby odwrotny.
Oczywiście z żadną praworządnością i jedno i drugie nie ma nic wspólnego, o czym przecież Donald Tusk nie może nie wiedzieć – ale jednak przed wyborami pozew wniósł. Dobrze, czy źle, byle z nazwiskiem, a skoro tak, to ma tu zastosowanie staropolska zasada: „widzi, że most – i jedzie!” Widzi, że sąd – i się skarży.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz