Wokół niedawnej miesięcznicy
Od katastrofy w Smoleńsku minie wkrótce 13 lat, odmierzanych regularnie kolejnymi miesięcznicami. Przedtem to słowo nie było w języku polskim popularne, a może w ogóle nie było używane, ale za sprawą regularnych obchodów tej katastrofy, stało się nieusuwalną częścią nie tylko języka politycznego, ale również – potocznego.
Jest to efektem otwarcia przy pomocy miesięcznic kolejnego frontu politycznej przepychanki między obozami, które od 30 lat rotacyjnie piastują w Polsce zewnętrzne znamiona władzy. Nawiasem mówiąc, przedmiotem politycznej kontrowersji jest sama przyczyna tej katastrofy.
Początkowo obóz „dobrej zmiany” prawie w całości uważał, że katastrofa była w następstwie zamachu przeprowadzonego przez władze Rosji, w celu zablokowania prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu jego polityki wschodniej, a przynajmniej – wywarcia na nim za nią zemsty. To bardzo efektowna i nawet patetyczna hipoteza, ale problem w tym, że politykę wschodnią prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu zlikwidował ponad pół roku wcześniej nie rosyjski prezydent Putin, tylko amerykański prezydent Obama, ogłaszając 17 września 2009 roku słynny „reset” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, którego politycznym rezultatem było proklamowanie podczas dwudniowego szczytu NATO w Lizbonie 20 listopada 2010 roku strategicznego partnerstwa NATO-Rosja, które, przynajmniej do roku 2013, kładło kres „postjagiellońskim mrzonkom” – jak politykę wschodnią prezydenta Kaczyńskiego scharakteryzował na łamach „Gazety Wyborczej” Aleksander Smolar.
Toteż obóz zdrady i zaprzaństwa od samego początku stanął na nieubłaganym gruncie „naturalnej katastrofy”, namiętnie zwalczając hipotezę zamachu, której największym zwolennikiem był od początku Antoni Macierewicz. Utworzył on nawet specjalną „podkomisję”, która przez wiele lat nie potrafiła wyjaśnić przyczyn katastrofy w sposób nie budzący wątpliwości.
Inna sprawa, że Rosjanie nie udostępnili stronie polskiej ani wraku samolotu, ani wielu innych elementów, przydatnych w badaniu takich wypadków. Tak czy owak zainteresowanie pracami podkomisji Antoniego Macierewicza stopniowo słabło, aż wreszcie Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński ogłosił „zwycięstwo” w procesie „dążenia do ustalenia prawdy”. Przybrało ono postać dwóch pomników, jakie stanęły na Placu Piłsudskiego w Warszawie: jeden – pomnik katastrofy, w postaci prowadzących donikąd schodów, a drugi figuralny pomnik Lecha Kaczyńskiego, przed którym odtąd odbywają się comiesięczne, smoleńskie liturgie.
Charakterystyczne przy tym jest to, że od czasu „zwycięstwa” w „dążeniu do ustalenia prawdy”, zainteresowanie tymi liturgiami również zdecydowanie osłabło, a coraz większy odsetek mimowolnych ich uczestników stanowili policjanci, usiłujący nie dopuścić do fizycznego kontaktu uczestników miesięcznic z ich przeciwnikami, którzy wkrótce zorganizowali się w „lotne brygady opozycji”.
Tymczasem wydaje się, że jest jeszcze trzecia możliwa przyczyna katastrofy smoleńskiej. Zakładając możliwość zamachu, której wykluczyć niepodobna, warto zastanowić się, kto miał nie tylko motyw zamordowania polskiego prezydenta i możliwość wykonania stosownych przygotowań w Warszawie.
O ile – jak wspomniałem – Putin w kwietniu 2010 roku nie miał już powodu mordowania prezydenta Kaczyńskiego na własnym terytorium i w sposób ściągający na niego podejrzenia, ponieważ za sprawą „resetu” prezydenta Obamy, przestał on być problemem dla rosyjskiej polityki, o tyle inne środowiska taki motyw mogły mieć. Mam tu na myśli bezpieczniaków z Wojskowych Służb Informacyjnych.
Chodzi o to, że komisja rozwiązująca WSI, niezależnie od opublikowanego „Raportu”, przygotowała również, podobno znacznie ciekawszy, „Aneks”. Początkowo i on miał zostać opublikowany, jednak na skutek dokonanej z inicjatywy prezydenta Kaczyńskiego nowelizacji stosownej ustawy, która zdążyła wejść w życie jeszcze przed upływem vacatio legis ustawy nowelizowanej, odpadła podstawa prawna jego publikacji. W rezultacie „Aneks” do dnia dzisiejszego pozostaje tajny.
Ale prezydent Kaczyński, w którego posiadaniu ów dokument się znajdował, dał do zrozumienia, że zna jego zawartość, a co więcej – że nie zawaha się wykorzystać jej nadchodzących w roku 2010 wyborach prezydenckich. Zwrócił się mianowicie do pani red. Moniki Olejnik jej pseudonimem operacyjnym „Stokrotka”, a kiedy z wrażenia dostała ona spazmów, następnego dnia, gwoli zatarcia niemiłego wrażenia, posłał jej bukiet kwiatków. W ten sposób bezpieczniacy dowiedzieli się, że nie jest bezpiecznie i właśnie wtedy mogli podjąć decyzję o zamordowaniu prezydenta.
Dodatkową poszlaką, która by na ten trop wskazywała, jest okoliczność, że kiedy marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, na podstawie oświadczenia pani red. Justyny Pochanke z TVN, że prezydent Kaczyński nie żyje, przejął obowiązki głowy państwa, to przede wszystkim zajął się poszukiwaniami „Aneksu”. Dopiero późną nocą okazało się, że spoczywa on w sejfie szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksandra Szczygło, który w Smoleńsku też zginął.
Ponieważ pospiech wskazany jest tylko przy biegunce i przy łapaniu pcheł, marszałek Komorowski, pragnąć uniknąć ostentacji, nie wystawił panu generałowi Koziejowi nominacji na szefa BBN w środku nocy, tylko poczekał z tym do rana, a kiedy ranek już nadszedł, pan generał, już jako szef BBN, kazał odtworzyć sejf i w ten sposób zabezpieczył dokument przed osobami niepowołanymi. Następnie odbyły się wybory prezydenckie, w których faworytem WSI był Bronisław Komorowski, co podkreślił pan generał Dukaczewski oświadczając, że gdy Bronisław Komorowski zostanie prezydentem, to on z radości odkorkuje sobie butelkę szampana. I tak się stało.
Wprawdzie marna to poszlaka, ale skoro pani Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Manowska odmawia potwierdzenia „nieskazitelności charakteru” 27 ławnikom SN wybranym przez Senat, a zgłoszonym przez Komitet Obrony Demokracji, to dlaczego ja nie mógłbym podejrzewać „lotnych brygad opozycji” o bezpieczniacką inspirację? Oczywiście nie wszystkich, bo pewnie są tam osoby szczerze nienawidzące Jarosława Kaczyńskiego, które myślą, że to wszystko naprawdę, ale przecież muszą być tam – jak mówią Rosjanie – tzw. „zaczinszczikowie”, którzy już dokładnie wiedzą, co i jak, którzy dostają instrukcje i pieniądze, na przykład na wynajęcie na jeden dzień mieszkania w centrum Warszawy, z którego mieliby wznosić okrzyki.
Takie podejrzenia nasunęły mi się na widok pani z „lotnej brygady” przeprowadzającej akcję, która wynajęła to mieszkanie, a na zamożną nie wyglądała. Oczywiście pozory mogą mylić, ale myślę, że i TVN mogła by być trochę ostrożniejsza.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz