Jusuf i Miriam
Jest to fragment książki „Tak być mogło” autorstwa znanego w gajówce pana Bardzo vel Bart_W.
Admin
(…)
Dwa tysiące lat temu z okładem, w dalekiej wschodniej prowincji augustiańskiego Cesarstwa para skromnych ludzi zmierzała z miasteczka Nazaret na południe. Starszy człowiek prowadził za kantar sporego osła, który ciągnął własnoręcznie sporządzoną w warsztacie taczankę, albowiem Jusuf był mistrzem sztuki ciesielskiej, którą to umiejętność nabył ongiś w szkole rabinackiej.
Bo szkoły rabinackie uczyły również zawodów i na przykład Paweł z Tarsu zasłynął później jako wytwórca namiotów, a wszak więcej niż połowa ówczesnej ludności tamtego regionu prowadziła życie koczownicze, z tego powodu namioty były towarem wielce poszukiwanym.
Na Jusufowym wózku siedziała, a raczej wpółleżała na podróżnych tłumokach młoda dziewczyna w stanie bardzo zaawansowanym, co cieśla mając na uwadze, prowadził zwierzę jak najostrożniej, by uniknąć wstrząsów na wybojach. Na szczęście, rzymska droga była prosta jak drut i doskonale utrzymana, staraniem żołnierzy stacjonujących w garnizonie położonym na skrzyżowaniu z trasą prowadzącą do samarytańskiej Cezarei.
Jakie przesłanki nami kierują, aby przypuszczać, że Jusuf umieścił Miriam nie na oślim grzbiecie, jak przedstawiają pokolenia malarzy, a na wózku? Ano, czy ktokolwiek z nas kazałby swojej małżonce siadać w kulbakę, jeśli wiemy, że lada moment może rozpocząć się poród?
Ponieważ niniejszy blog zajmuje się najważniejszym aspektem w życiu człowieka i jego społeczności, a mianowicie pożywieniem, zacieśnijmy na chwilę nasze rozważania do tego tematu. Jusuf miał w torbach zapasy. Z pewnością znajdowała się tam mąka lub kasza, suszone owoce, daktyle, rodzynki i być może cytrusy. Także orzechy i miód, ponieważ produkty te nie ulegają zepsuciu. Sól mogła służyć nie tylko do przyprawiania potraw, ale i jako środek wymiany. I oczywiście wino sporządzane rękami Żydów, jako że inne pijali tam tylko greccy i rzymscy poganie. Rzeczą oczywistą jest, że Jusufowe zapasy zawierały sporą ilość czosnku, a kto wie, czy i nie cebuli. A może i por, świętą roślinę Rzymian. Pewnie i suszone ryby, przecież mamy do czynienia z Nazaretańczykiem. Sery nie, albowiem ser nie może przebywać w sąsiedztwie ryby, choćby najbardziej wysuszonej. Tak powiada Prawo.
Po niewątpliwych perypetiach, jako że odległość od Nazaretu do Beth Lechem wynosi więcej jak sto kilometrów, para, ominąwszy od południa stolicę prowincji – Jeruzalem, znalazła się na na peryferiach mieściny zwanej Domem Chleba.
Był marzec, albo początek kwietnia. W ciągu dnia pogoda była znośna, ale noce chłodne, a i zdarzał się prymrozek. W dodatku wieczorny wicher przybierał na sile, zacinając ostrym piaskiem. Jusuf zawinął głowę swoją i żony w chustę, sposobem podejrzanym u Beduinów, a i osłu zawiązał szmatą mordę, by choć trochę przed pyłem ochronić nozdrza bydlęcia.
Dom Chleba położony był o dwie godziny marszu do Jeruzalem, gdzie znajdowała się świątynia, której rozbudowę właśnie kończyli ludzie Heroda zwanego Wielkim. Wiadomo, że stołeczne gospody i zajazdy liczyły za gościnę dość słoną ilość denarów, przeto mniej zamożni pielgrzymi wybierali owo Beth Lechem na miejsce pobytu w czas wizyty w sanktuarium, gdzie znajdowała się Arka przymierza.
Jusuf z niepokojem spoglądał na pobladłą ze zmęczenia Marię. Nie troskał się o siebie, wszak lata ciężkiej pracy przy heblu, czy pile, uodporniły go na wszelkie wysiłki i niewygody ale Miriam to jeszcze prawie dziecko, nienawykłe do podróży w tak niedobry czas i w takim stanie.
Niewiele myśląc, skręcił do pierwszego z brzega domu noclegowego. Wiodąc za rękę młodą żonę, pchnął odrzwia przybytku i wszedł do środka. Zaraz uderzył w nozdrza przybyłych zaduch człowieczego potu, wymieszany z nieświeżością tanim winem oddechów i wszechobecnym fetorem niedotrawionego czosnku. Nadszedł szynkarz, dzierżąc w dłoni pokaźnych rozmiarów dzban, z którego dolewał wino do kubków. Konwie z wodą stały na stołach, a za wodę nie pobierano tu opłaty.
− Jestem Jusuf cieśla z Nazaretu, a to jest moja żona Miriam, która stąd pochodzi… – zaczął Józef, ale traf chciał, że słowa Nazaret i żona przebiły się przez pijacki rechot zgromadzonych. Gwar ucichł.
− Galileczyk! Cudzoziemiec! – zawołał ktoś – Chyba z wnuczką, nie żoną – dorzucił drugi. I obleśne łapska wyciągnęły się w stronę dziewczyny, które krzepki stolarz przetrącił nieodłącznym kijem, który służył mu za laskę putniczą, albo za ciesielską miarkę.
Wrzask bólu połączył się z rykiem wściekłości zapijaczonej tłuszczy. Józef zasłonił sobą słaniającą się już na nogach Marię. Laga dźgnęła w żywot najbliżej stojącego zbira.
Uderzony padł na klepisko i zwinąwszy się w kłębek wołał żałośnie – Aj waj, aj waj!
Józef, popychając za sobą Marię, wysunął się na zewnątrz i zatrzasnął gwałtownie dźwierza, podpierając je kijem swoim, którego koniec jeszcze przydepnął, by lepiej wraził się w ziemię. Ze szpary między deskami a framugą wystawała jakaś przyciśnięta noga.
Podróżni podeszli do swego wózka. Józef obawiał się nieco o bezpieczeństwo mienia, ale chłopak stajenny, któremu powierzył taczankę z osłem okazał się człekiem rzetelnym, więc otrzymał za fatygę dwa, czy trzy asy. Gdy tłum wysypał się na podworzec, gości już nie było.
Nie było kogo rozpytać się o inne jakieś zajazdy, albowiem w taką zawieruchę wszyscy siedzieli dobrze pozamykani w domostwach swoich, ale Maria pamiętała z dzieciństwa, iż w bocznej uliczce nieopodal pewien zacny człowiek udziela schronienia pielgrzymom, przy czym w szlachetności swej nie czyni różnicy między biednymi, a tymi, którzy są sytuowani lepiej.
− Nie mogę wam udzielić schronienia, panie − rzekł właściciel gospody – albowiem tłum nigdy nie uwierzy, iż jesteście mężem tej młodej niewiasty. Ją zatłucze kamieniami, was co najmniej okaleczy, a i dom mój spali. Jednak powiem wam coś. Tam dalej, niecałe trzysta rzymskich kroków stąd, stoi żółty budynek należący do zamożnego człowieka, który jest samotny i ma w posiadłości swojej wiele miejsca. Niechby was choć przechował w pomieszczeniu dla służby. Możecie mu rzec, że ja was mu polecam.
Osioł spojrzał z wyrzutem na pana swego, ale gdy zobaczył, że on sam zakłada szleję, by ciągnąć dwukółkę z Marią i bagażami, zawstydził się i postękując ruszył przed siebie.
W drzwiach stanął krępy jegomość w towarzystwie postawnego niewolnika zbrojnego w gruby kij.
− Jestem Jusuf cieśla z Nazaretu… – wycharczał Józef, ale więcej nie mógł powiedzieć, ponieważ piaszczysty wicher wysuszył mu krtań zupełnie.
− Zachodźcie prędko, bo pył wlatuje do środka – ponaglił gospodarz – Przepcha – zwrócił się do raba – zajmij się bydlęciem.
Maria nie miała siły skorzystać z poczęstunku, odświeżając się tylko kilkoma łykami wina z wodą. Józef takoż nie jadł, jeno by gospodarza nie obrazić, zabrał kilka fig z makiem na później.
O półtorej mili na południowy wschód znajdowała się grota, gdzie ów człowiek przechowywał narzędzia rolnicze i ziarno na zasiew. Było tam kilka posłań, z których w okresie prac polowych korzystali parobkowie i pasterze. Niewolnik zwany Przepchą zaraz poprowadził umordowanych podróżnych, nie omieszkawszy przedtem napoić i z grubsza wyczesać osła z kurzu, przy której to czynności przemawiał łagodnie do stworzenia w mowie jakiejś przedziwnej, która szeleściła jak sosna libańska na wietrze, a równocześnie pobrzękiwała brzęczeniem leśnych pszczół miodnych, szumiała górskim strumieniem, a miejscami poświstywał w niej skowronek. Mądre zwierzę widać pojmowało te słowa, bo strzygło uszami i tuliło łeb swój do poczciwego dzikusa.
Grota zawarta była niewielką dobudówką, zaopatrzoną w wejściowe drzwi. Pośrodku pomieszczenia znajdowało się palenisko z okapem, a w kącie u żłoba wół miarowo ruszał żuchwą. Przepcha prędko zakrzątnął się i zaraz zapłonął ogień, nad którym sługa zatknął na rożen jakieś kawałki mięsiwa, a na płaski kamień rzucił kilka placków.
− Pozostańcie tu tak długo, jak wam potrzeba – rzekł − z polecenia pana mojego zajrzę do was rano, by zobaczyć, jak sobie radzicie. I znikł.
* * *
Opowiadając wigilijną historię dzieciom naszym i wnukom (czy jeszcze ktokolwiek z nas to czyni?), przeświadczeni jesteśmy o ubóstwie Józefa. Takie mniemanie uważam za afront dla tego wielkiego Świętego z powodów następujących:
Józef był rzemieślnikiem, człowiekiem przemysłu. W tamtych czasach mieszkańcy krain Izraela, których tu skrótowo zwać będziemy Żydami, to była w większości tłuszcza, nie mająca pojęcia o pisaniu i czytaniu, a nawet o tym, jak należy żyć. Postępowali tak, jak nakazywali im kapłani i rabini, na podstawie ksiąg rozmaitych, a głównie Tory, która była dość szczegółowym spisem praw, dokonanym według Dekalogu i widzimisię ustawodawców.
Jedynie mieszkańcy pięknej i żyznej Samarii, zwanej na rozkaz Heroda, a na cześć cesarza Sebastią, pojmując Dekalog dosłownie, żyli życiem skromnym i zacnym. Prosty lud Izraela to była biedota, zajmująca się dorywczą pracą najemną u nielicznych lepiej sytuowanych, albo drobnym handelkiem.
W owym czasie Józef posiadał znajomość nie tylko pisma, ale i czytał ryciny, które dziś nazwalibyśmy rysunkiem technicznym. Najprawdopodobniej znając łacinę, mógł budować domy z planów sporządzonych przez rzymskich inżynierów. Wtedy jakość usługi przekładała się na godziwą płacę. Miał więc dużo zamówień i na pewno w warsztacie swoim zatrudniał ludzi.
Czy Najwyższy Adonai powierzyłby wychowanie Syna swego komuś biednemu i niezaradnemu?
Tak więc niewygody podróży do miasteczka Beth Lechem nie wynikały z ubóstwa Rodziny, ale ze zbiegu okoliczności, a także zjawiska, które dziś zwiemy znieczulicą.
Bart W.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz