NIE dla wojny!
Nie, nie będzie to o Nawalnym. Nie o Nawalnym, choć nie bez niego. I nie, nie dlatego, że śmierć człowieka mnie nie porusza. Porusza, jak każda śmierć, w odniesieniu do każdego człowieka, a młodego tym bardziej, czysto po ludzku i tylko tak.
Dlaczego nie o nim (niech spoczywa w pokoju) – dlatego, że jego kariera polityczna to jedna wielka kontrowersja, poglądy w skrócie z półki mądrość etapu, a całokształt to zwyczajny sposób na życie. Po wtóre, przecież to Rosjanin, a jak wiemy nie ma dobrych i złych Rosjan, wszyscy są z jednej gliny ulepieni, są zwyczajnie źli, źli z definicji, kropka, wiem bo w telewizji mówili, dziennikarze i polskojęzyczni politycy mówili, a ja mediom i naszym politykom wierzę, druga kropka. (Sarkazm).
Po trzecie, lamentów i laurek dla zmarłego tyle, że nawet najbardziej krokodyle łzy gdybym lała nie oddałoby to głębi pustki jaką ta śmierć uczyniła w domu naszym, Polsce, a Kochanowskim nie jestem i nie aspiruję.
Ale trudno wobec tego co się w polskiej przestrzeni polityczno-medialnej wokół tej śmierci dzieje, nie zatrzymać się na chwilę i nie nie nabrać pewności wobec tego co dotąd było wrażeniem, że większość nastręczanych nam polityków, to tak zwane „słupy”, a śmierć rosyjskiego opozycjonisty jest im na tyle na rękę, że bez owijania w tzw. bawełnę powzięli oto decyzję, że teraz już czas na wojnę! (Czy Nawalny zmarł śmiercią naturalną, czy zlikwidował go ktoś, pytanie jedno się nasuwa, kto, a odpowiedź tylko jedna: is fecit, cui prodest i to bynajmniej nie Putin.)
W imię Nawalnego?
I tak: Polska 2050: „Putina wgnieciemy w ziemię, prędzej czy później trafi tam, gdzie powinien trafić: za kraty albo na cmentarz. Putin jest wrogiem ludzkości” grozi Hołownia.
Byłoby śmieszne i można by odstawić na półkę z: faza manii wielkości, gdyby nie mówiła tego druga osoba w państwie, aspirująca do stanowiska prezydenta tego państwa. Ale śmieszne nie jest, gdy ktoś z pozycji jaką posiada, wygraża prezydentowi mocarstwa nuklearnego, a wtóruje mu wicepremier państwa.
Kosiniak-Kamysz oznajmia: „wojna jest bardzo blisko” i konkluduje: przemysł zbrojeniowy należy „przestawić z torów pokoju” na „tory bezpośredniego zagrożenia”. I nie zmienia optyki fakt, że jest to inauguracja kampanii samorządowej „Trzeciej drogi” i że oprócz ważnych stanowisk państwowych są Hołownia i Kosiniak-Kamysz liderami Polski 2050 i PSL ,bo jak uczył Mateusz Morawiecki: „najlepszym rozwiązaniem zawsze była wojna – wojna zmienia perspektywę w 5 minut!”
Paweł Kowal, pełnomocnik ds. odbudowy Ukrainy, a bardziej ukraiński głos w naszym domu, który w Monachium spotyka się z Chodorkowskim i Kasparowem przestrzega: „Dajcie spokój z rozliczaniem go teraz (Nawalnego przyp. autora) z dawnych poglądów, które przecież zmienił”, ważne, że: „Aleksiej Nawalny pozostaje inspiracją dla całego Wolnego Świata.”
Media społecznościowe wyglądają tak jakby wszyscy dostali jedną instrukcję, która w skrócie za (dla przykładu – wg kalki) Kamilą Gasiuk-Pihowicz, brzmi: „Putin nie zna żadnych granic. Żadne granice nie są też mu straszne. Prawa człowieka, praworządność i solidarność europejską trzeba wzmacniać, a nie osłabiać. Demokracje wygrają z tyranią”.
I tu zapala mi się lampka. Ależ oczywiście, demokracje już wygrywają, co pokazuje przykład Juliana Assange. Dlatego, żeby sprawiedliwości stało się zadość, trzeba wypowiedzieć Rosji wojnę, zaorać ją i wprowadzić tam zachodnie metody traktowania więźniów, najlepiej brytyjskie, a „Putina wgnieść w ziemię”.
Pytania brzmią: jakie zadanie otrzymali od globalistów bez wyjątku wszyscy aktorzy sceny politycznej w Polsce? Jakie zadania na polskie podwórko transferowała cioCIA rękami twórcy Hołowni pana Michała Kobosko, który odszedł z Atlantic Council, w której w zarządzie zasiada siedmiu byłych dyrektorów „cioci”, by zająć się współpracą z Hołownią kandydującym na urząd prezydenta RP? Pytanie kolejne brzmi: czy chodzi o to by Polska stała się poligonem jądrowym? I kolejne, kiedy ruszamy na Moskwę? Na wszystkie odpowiadam, opamiętajcie się! Nie ma drogi do pokoju, to pokój jest drogą.
Pokój tak, wojnie NIE!
Gdy przeczytałam Dymy nad Birkenau, Medaliony, Niemcy, miałam pewnie 15 lat. 15 może 16, tylko tyle, a może aż tyle by wcześniej zdążyć napatrzeć się na zniszczoną wojną Polskę. By doświadczyć dzieła odbudowy, wznoszenia z ruin, by naprzyglądać się dziurawym, nadpalonym, czarnym zgliszczom murów, które kiedyś były domami, zamkami, murami obronnymi. A które nieme krzyczały, przerażały, wywoływały kompletną pustkę w głowie… bo jakże tak można było. By nasłuchać się zakazów, do fosy, do lasu, do bunkrów, (które tak kusiły by je spenetrować), nie idźcie, tam ciągle mogą być miny, a i Bóg jeden wie co jeszcze. Bóg pewnie wiedział, a nam nikt tak wprost wytłumaczyć nie chciał.
Zanim przeczytałam Medaliony, Dymy nad Birkenau, Niemców, miałam już obraz wojny i jej okrucieństw ogarnięty na tyle, na ile ogarnąć może młody człowiek patrząc na pozostałości, słuchając niekończących się opowieści.
To wszystko przemawiało i pamiętam, wtedy, wyzwalało poczucie, że trzeba pomścić, przemieszane z za chwilę z dziwnym poczuciem, a może jednak nie. Owo nie, brało się, wówczas, z barku zrozumienia faktu, że ludzie, którzy opowiadali o tych wszystkich okropnościach, ludzie, których znałam jako całkiem wesołych, pogodnych, radośnie patrzących w jutro, ci ludzie snując opowieści o tamtych nie tak wówczas odległych latach, ale które już za nimi, które jakoś się przeżyć udało, gdy zaczynali opowiadać, w oka mgnieniu stawali się zaprzeczeniem samych siebie, jakby chcieli rzec, ale nas tu nie ma, w oczach których malował się nie zwyczajny, ale paniczny strach, jakby te szkopy, jakby te ukraińskie widły, jakby ten Katyń, kibitki, jakby ten front ,jakby ci z lasu, którzy swoich mordowali gdzie popadnie, jak popadnie, jakby to wszystko czaiło się tuż obok, znów miało wyleźć by powtórnie triumfować.
Boże, jak ja wówczas tego nie rozumiałam
Czego się boją, przecież to już było. Przecież to się już nigdy powtórzyć nie ma prawa. A oni, ile razy, bez względu na upływający, oddalający od przeżytego koszmaru czas, gdy do wspomnień wracali zawsze tak samo przemieniali się w jedno wielkie (jak to określałam) nieszczęście. A oni bledli, ściszali głos, wilgotniały im oczy, a bywało po prostu łzy płynęły… ot tak sobie. Oni mówili, a te łzy tak sobie same z siebie spływały regularnym strumieniem.
I może tylko na lekcjach języka polskiego było inaczej. Może na akademiach rocznicowych, na których nigdy nie słyszałam mścić trzeba, za zło złem odpłacić, nienawidzić do grobowej deski, za to zawsze słyszałam NIGDY WIĘCEJ i to, że trzeba życie budować piękniejsze, nowe, i to, że nasze pokolenie musi dbać o pokój. Naprawdę, dbać o pokój.
Może nie do końca, mając kilkanaście lat, rozumiałam co to dokładnie znaczy dbać o pokój, ale wiedziałam, że musi to być coś wielkiego skoro ludzie jakich znam, zamieniają się w chodzące nieszczęścia na wspomnienie tego co to wojna.
Oczywiście wiedziałam, że Niemców pokonała Armia Czerwona wraz z naszymi dzielnymi chłopcami co to od Lenino po sam Berlin szwaba gnali i tysiącami padali, ale krwi, ale ofiary z życia nie zawahali się złożyć byle tylko oczyścić polską ziemię z tych, którzy będąc ponoć ludźmi innym ludziom los zgotowali wg szatańskiego planu; wytępić, wynaturzyć, w imię jakiejś tam wyższości rasy.
Tak, nie rozumiałam co to ta wyższość rasy, ale mi intuicja podpowiadała i te łzy co płynęły po policzkach potencjalnie skazanych na zagładę , a cudem ocalałych, że to coś strasznie, ale to strasznie podłego. I byłam wdzięczna i Armii Czerwonej i Kościuszkowcom, i Wojsku Polskiemu, i wszystkim razem, i każdemu z osobna z tych, którzy te niemieckie – z rasy panów – bestie przepędzili. Byłam wdzięczna ja i byli wdzięczni ci, którzy już się Niemca bać nie musieli, a jednak się bali. Jestem wdzięczna do dziś, a i ci, którzy wówczas mi opowiadali, a jeszcze żyją, zdania nie zmienili.
Jeszcze zanim przeczytałam Medaliony, Dymy nad Birkenau, Niemców, wyposażona w wiedzę co to z ust do ust, a jakże, nie pozostawałam nieczuła. Tak, tak i mi się zdarzało strzelać z patyka, który za karabin służył, do Niemców. Pamiętam, w tych naszych zabawach w wojnę, nikt Niemcem być nie chciał i nie dlatego iż wiedział, że musi przegrać , ale po prostu i tylko dlatego, że być Niemcem to być najpodlejszym z podłych.
Nie uczono mnie nienawiści
Nie uczono mnie nienawiści, przeciwnie, uczono pokory, uczono szacunku dla dobra, które zło pokonać może, bo tylko dobro… A mimo to, gdy czytałam lektury, o których wyżej, ręce same zaciskały się w pięści. Do dziś zadaję sobie pytanie czy to była nienawiść. I nie potrafię na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Nie wiem co to było, może tylko bunt, może złość parszywa, może sprzeciw. Ale było i ja się tego w sobie bałam.
Niedługo później zrozumiałam czego w sobie pielęgnować na pewno nie będę. I wdzięczna jestem szkole, tak , tak, tej PRL-owskiej szkole lat 60/70-tych, że nie nauczyła mnie nienawidzić, że opowiadając o okropnościach wojny nie zapomniała mi powiedzieć, że wojna to tak naprawdę rodzi się w człowieku i ten sam człowiek, jeśli człowiekiem naprawdę, po prostu może nad swoimi żądzami zapanować. Jeśli człowiek i jeśli chce – do tego doszłam już sama.
Zanim do tego doszłam, a może nie zanim, a już wtedy gdy pojechałam pierwszy raz do Auschwitz zrozumiałam, że człowiek i tylko on władny jest być bestią bo… bo po prostu chce nią być.
Gdy porównuję ten pierwszy raz, z wszystkimi kolejnymi, a było ich dziesiątki, to mam wrażenie, że wówczas, w tych siedemdziesiątych latach, tam w Auschwitz zupełnie jakby świeży był zapach krwi i potu, i strachu, i łez, i tęsknoty, i tego wszystkiego co śmierdzi/pachnie (?) bestialstwem i cierpieniem. To wtedy pojęłam i postanowiłam, że nie chcę pytać nikogo o jego narodowość, że wcale nie chcę wiedzieć czy on, ten ktoś kogo na swojej drodze życiowej spotkam, Polakiem, Niemcem, Rosjaninem, Ukraińcem, Grekiem, Amerykanem, Żydem, Cyganem …, ale chcę wiedzieć czy człowiekiem. Po prostu człowiekiem. Takim naprawdę człowiekiem, nie podróbką, nie człekopodobnym, nie jedynie człekokształtnym.
To tam w Auschwitz, mając kilkanaście lat zrozumiałam, że najpierw jest człowiek, a dopiero później jego narodowość. I to, że gdy będę miała do czynienia z podróbką człowieczeństwa też dopiero na końcu zapytam z jakiego to kraju „eksponat”.
Lekcja Auschwitz
To tam w Auschwitz, bogata w opowieści z Dymów nad Birkenau, z Medalionów, Niemców, w opowieści tych, którzy piekło przeżyli i wzbogacona obrazem tragedii człowieczeństwa i cierpienia milionów, jaki przede mną, dowiedziałam się czegoś o sobie. A mianowicie tego, że moje zaciskane wcześniej pięści niewiele mnie pewnie różnią od tych, którzy zdolni byli do zadawania tak straszliwego okrucieństwa. To tam powiedziałam sobie, że gdy tylko zostanę nauczycielką będę realizować to, do czego przekonywała mnie moja szkoła. Że będę dbała o pokój.
W hołdzie tym wszystkim, którzy zginęli tu w Auschwitz czy innej obozowej fabryce śmierci, w hołdzie tym wszystkim, którzy życie oddali, krew przelali, na wszystkich frontach, by niemiecką zarazę hitlerowskiego nazizmu, rasizmu, nienawiści ideologicznej zetrzeć w proch. Bez wyjątku wszystkim, Żołnierzom Armii Czerwonej, za to też.
I to wówczas postanowiłam, że gdy już zostanę nauczycielką, zechcę wyposażyć moich uczniów w wiedzę o tym, że każda pięść podniesiona na drugiego człowieka, każdy rzucony kamień, każdy przejaw wściekłej walki o to co moje, zawiść, pycha, wyższość, mściwość, nieposkromiona chęć odwetu, to zalążki zła, które w konsekwencji prowadzą do tego, że człowiek hoduje w sobie bestię, a ta zdolna jest niesłychanie. Nie ma chyba miejsca odpowiedniejszego nad Auschwitz-Birkenau by obrazowo przedstawić niesłychane zdolności bestii w ludzkich skórach.
ak postanowiłam, tak, gdy już belfrem zostałam, przez cały okres belfrowania, młodym ludziom wpajałam i woziłam kolejne roczniki właśnie do Auschwitz, by nie zostawać gołosłowną. Kilka miesięcy temu spotkałam w pociągu dwóch podtatusiałych panów, nie poznałam, ale oni się przyznali do znajomości. „A wie pani, niesamowite spotkanie, myśmy dziś właśnie wspominali te lekcje …” Ojej, tak wam za skórę zalazłam. Przekonali mnie, że nie zalazłam, że wdzięczni są i że nigdy nie zapomną.
I tak sobie myślę, skoro ja zrozumiałam będąc pierwszy raz w obozie, czego człowiek nie może w sobie dopuścić by nim władało, dlaczego tak trudno to zrozumieć tak wielu, którzy tam przecież też regularnie jeżdżą. A i nie tylko tam. I tak ciągle nie umiem sobie odpowiedzieć po co oni tam jeżdżą.
Po co jeżdżą, jeśli nic z tego nie wynika?
Czy ja zrozumiałam, bo dane mi było czasowo bliżej tamtej tragedii, upadku człowieczeństwa, zapoznawać się z jej konsekwencjami. Może. Nie wiem. Pewnie tak. Ale dlaczego zatem próbuje się mi dziś wmówić, że nie widziałam tego co widziałam, nie słyszałam co słyszałam, że źle pojmuję patriotyzm, że nie praca na rzecz pokoju, a zemsta, a mojsze nad mojsze, że nienawiść do grobowej deski, że odwet, że to są mierniki właściwej ludzkiej postawy, właściwego patriotyzmu, bo ten mój to komuszy, to skażony.
Nie. Nie ma mojej zgody i nigdy nie będzie na gloryfikację postaw odwetowych. Nazywałam, nazywam i nazywać rzeczy będę po imieniu. Mord mordem, bratobójstwo bratobójstwem, podłość podłością, nienawiść nienawiścią, zemstę zemstą, ideologię ideologią, bestialstwo bestialstwem. A dopiero później stosownie do czynu dookreślę, jeśli mordercą, bratobójcą Polak powiem o Polaku mordercy, bratobójcy. Jeśli Niemiec powiem o Niemcu. Jeśli Żyd, Rosjanin, Amerykanin, Arab powiem wg czynu jakiego się dopuścił, że jest jego sprawcą. Każdy z osobna i każdy wg „zasług”.
I żeby tysiące pań Nuland, Ursul von der Leyen, Nowackich, Jachir, panów Bidenów, Trumpów, Kaczyńskich, Schetynów, Cenckiewiczów, Wildsteinów, Tusków, Hołowniów, Kosiniak-Kamyszów, Kowali (Putinów też) itd., lista zbyt długa by w całości, niech pozostanie ta reprezentatywna grupka z ogromnej grupy, próbowało mi wmówić, że to narody winne, że to zbiory zamknięte, to ja im zwyczajnie nie wierzę. Więcej, ja im mówię, nie, szanowni państwo. To nie narody, nie zbiory zamknięte. To bestie w ludzkich skórach, to podróbki człowiecze, to człekokształtne osobniki, konkretne, znane z imienia i nazwiska sprawiły i dziś sprawiają, że człowiek człowiekowi chce gotować los wg upodobań swoich własnych.
Jeden dlatego, że chce ropy, gazu, dominacji, drugi bo mu zemsta pachnie, trzeci bo mu religia podpowiada, następny bo -izm go inspiruje. I to konkretne osoby, konkretne wyzute z uczuć wyższych osobniki rodzaju ludzkiego karmią łatwowiernych snami o potędze, historyjkami o wyższości ideologii nad ideologią, patosem niewiele mającym wspólnego z etosem, to jednostki hodują dla własnych, wynikających z ich fobii, filozofii, ideologii, wierzeń, potrzeb zastępy bestii w ludzkich skórach gotowych wzniecać konflikty, zabijać, zniewalać by później mścić, brać odwet i czuć się spełnionym. Zasłużyć miejsca na cokole, na tabliczkę z nazwą własnego nazwiska ulicy.
Wojnie NIE!
Czymżesz się różnicie, skądkolwiek jesteście, owładnięci manią rozliczania, odwetu, rozciągniętych do rozmiarów odpowiedzialności zbiorowej, czymżesz wyznawcy mojszej racji nad mojszą, ideologiczniejszej nad ideologiczną od tych, którym świat się podpalić udało. Czymże ci, którym ciągle mało i mało, czym ci, którzy uzurpują sobie prawo narzucać własne wizje ładu i porządku wg ich widzimisię, czym odwetowcy, no czym się różnicie i gdzie, w którym miejscu jesteście ludźmi, którzy nie próbują drugim ludziom zgotować losu na swoją „modłę” i swoje chciejstwo?
W czym ci, którzy pięści zaciskacie, odgrażacie się, walczycie ze zmarłymi i ci, którzy się wam odgrażają, że postąpią lustrzanie, inni jesteście od tych, którzy siewcami zła byli? Dlaczego ciągle mi się przypomina to co w Auschwitz na własny użytek wymyśliłam, że człowiek i tylko on władny jest być bestią bo… bo po prostu chce nią być. Że wojna (jaką by nie była-domowa też) to tak naprawdę rodzi się w człowieku i ten sam człowiek, jeśli człowiekiem naprawdę, po prostu może nad swoimi żądzami zapanować. Jeśli człowiek i jeśli chce! I dlaczego po tylu latach od wojny, owo musicie dbać o pokój zaczyna być znów wyzwaniem? Bo kilku, kilkudziesięciu, kilkuset w kraju i tyluż na świecie zapomniało, że pokoju nie buduje się antagonizowaniem. Dlaczego wam tu w kraju wojna pachnie, jeśli nie światowa to choćby domowa?
W jakichś monograficznych opracowaniach natknęłam się na taką charakterystykę szkolnictwa lat PRL:
„W badaniach naukowych z historii najnowszej, w tym również dziejów edukacji, spotykamy się z dwoma typami źródeł historycznych. Są to przekazy rękopiśmienne i drukowane oraz relacje i żywa tradycja. Te ostatnie źródło zachowuje w wielu przypadkach wręcz dominującą wartość merytoryczną. Jego znaczenie dla opracowań z historii najnowszej, a przede wszystkim dziejów edukacji jest bezsporne. Zwłaszcza pamiętniki i kroniki szkolne obrazują niezwykłe wysiłki nauczycieli i całego społeczeństwa w odbudowie zrujnowanej edukacji w pierwszych latach powojennych. Nauczyciele podejmowali bowiem decyzje o uczestnictwie w tym procesie pod wpływem odczuwanego subiektywnie obowiązku patriotycznego. Gdy studiuje się pamiętniki, wspomnienia i wypowiedzi osób ówcześnie pracujących w placówkach, trudno oprzeć się wrażeniu, ludzie ci byli naprawdę pedagogami z powołania, mieli ową iskrę „miłości dusz ludzkich”.
Świadomość patriotyczna określała ich obowiązki. Z wychowawczego punktu widzenia specyfika ówczesnej infrastruktury szkolnej polegała głównie na jednym. Nauczyciele dążyli do tego, by z wiedzą intelektualną łączyło się właściwie jej wartościowanie, by uczniowie poznawali, co jest uszlachetniające i godne człowieka, co powinno być zachętą i pobudką dla jego woli, a co ochroną i przestrogą przed wypaczeniem własnego charakteru, co ma służyć dobru społeczeństwa, a co jest przeszkodą w jego rozwoju.”
I to powiem, czy się komuś podoba czy nie, tamta szkoła, ta która mnie we wskazówki życiowe wyposażyła i ta, w której później ja kontynuowałam dzieło by wiedzę intelektualną łączyć z umiejętnością wartościowania to była szkoła dzięki, której społeczeństwo mogło się rozwijać.
Dlaczego pytam, dziś szczególnie panią minister Nowacką pytam: dlaczego próbujecie dziś za wszelką cenę zabić ową „miłość dusz ludzkich” i przeciwstawić jej, bylejakość, „róbta co chceta”, zemstę, odwet, nienawiść. Bo wam wojna pachnie, bo wam łupy pachną, bo za mało miejsca, bo za mało nieba, słońca za mało? A może tylko pomysłu na to jak kapitalizm przyodziać w ludzką twarz brak, a i, że tego się zrobić nie da, obrzydzić trzeba, zdezawuować w całości to co ludzką twarz miało.
Może nie do końca, mając kilkanaście lat, rozumiałam co to dokładnie znaczy dbać o pokój, ale wiedziałam, że musi to być coś wielkiego skoro ludzie jakich znam, zamieniają się w chodzące nieszczęścia na wspomnienie tego co to wojna. Dziś już rozumiem. Dlatego dziś mówię nie, nie i jeszcze raz nie, polityce nienawiści, polityce odwetu, polityce patosu bez etosu.
Bożena Gaworska-Aleksandrowicz
https://myslpolska.info/
Z całym szacunkiem dla szlachetności Autorki… ale pokój nie zawsze jest lepszy od wojny. Chyba nie pasowałby nam pokój zawarty w 1940 roku na warunkach p. A. Hitlera? Albo pokój Rosji z wUkrainą, dający zielone światło nazistom?
Umotywowana nienawiść i zemsta nie są bynajmniej przejawami odczłowieczenia. Są jak najbardziej ludzkimi odruchami. Powiem więcej: brak nienawiści i chęci pomszczenia tych, którzy wyrządzili krzywdę nam czy naszym bliskim, dowodzi SKUNDLENIA i SPARSZYWIENIA.
Admin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz