Dajmy się zabić – byle na złość KACAPii
„Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” – taką szlachetną dewizą kierować się ma NATO, w którym ćwierćwiecze członkostwa celebrowaliśmy teraz w Polsce. Warto podkreślić, że w przekonaniu wielu z zasady tej można czerpać wyłącznie profity.
Nikomu jednak nie przyszło do głowy, że wspomniana zasada może działać także w drugą stronę, a nawet w drugą stronę działać przede wszystkim. Jeśli więc prezydent jednego z atomowych mocarstw w Europie Zachodniej, a zarazem członka NATO, dywaguje o wysłaniu wojsk na Ukrainę, to być może nawet ma na myśli akurat tę armię, której sam jest zwierzchnikiem, ale o tym dalej.
Tymczasem, w Polsce rosyjskie zagrożenie ma mieć docelowo status narodowego wyznania wiary, co tłumaczy się następująco: kto nie wierzy, że Rosja chce zniszczyć Polskę, ten nie ma prawa nazywać się Polakiem. Z tego też powodu atak Rosji na Polskę jest po prostu nieuchronny. Jest, bo być musi. A musi być, bo to Rosja. A Rosja nie byłaby Rosją, gdyby jej atak na Polskę nie był nieuchronny. A jest nieuchronny, bo… itd.
Jednak to właśnie w myśl zasady, choć zupełnie skądinąd bezmyślnej, że Ukraina walczy za nas, Polska stała się dla Rosji potencjalnie łatwym celem jak nigdy wcześniej. Rozbrojenie Wojska Polskiego, w tym zabieranie sprzętu nawet liniowym jednostkom polskiej armii, doprowadziło do bezbronności wobec dowolnego zagrożenia zewnętrznego na niespotykaną dotychczas skalę.
Zarazem determinacja i – co tu dużo mówić – męstwo ukraińskiej armii ostatecznie nie przeważyły szali na korzyść Kijowa, którego główną nadzieją było załamanie się rosyjskiej gospodarki pod naporem zachodnich sankcji. To jednak nie nastąpiło, a sytuacja Ukrainy robi się zła lub wręcz bardzo zła.
Nie zaistniała zarazem szerzej refleksja, że skoro Ukraina walczy za nas, to członkostwo w NATO jest funta kłaków warte, a gwarancje bezpieczeństwa Sojuszu to pustosłowie. Następna w kolejce po Ukrainie ma być Polska, a po drodze kraje bałtyckie, ale skoro tak – to po co ten jazgot o militaryzacji obwodu kaliningradzkiego i zwasalizowaniu Białorusi przez Rosję?
Skoro kluczowa jest Ukraina, to dopóki, dopóty ten kraj walczy, nie powinno być wszakże powodów do obaw? No, chyba że już teraz zakładamy, iż Ukraina tej wojny nie wygra, a mówiąc wprost – przegra ją. A założenie to, zdaje się, jest zbieżne z rosyjską propagandą, czyli nie może być nigdy poczynione pod karą wiecznego potępienia w piekle. Ukraina ma tę wojnę wygrać, nawet jeśli ją przegra. Czego nie rozumiecie?
Jednakowoż w Polsce ciężko cokolwiek zrozumieć z tej prostej przyczyny, iż w debacie publicznej przestały funkcjonować pojęcia prawdy oraz nieprawdy. Jakakolwiek teza nie jest weryfikowana pod kątem zgodności z rzeczywistością, lecz z uwagi na rzekomą zbieżność z propagandą Kremla. A założenie a priori jest wszelako takie, że należy postępować wyłącznie odwrotnie, niż Kreml by sobie tego jakoby życzył.
Dlatego też samozwańczy „tropiciele rosyjskiej dezinformacji” sami sytuują się na szczycie rankingu dezinformatorów. Zarazem tropią oni wszędzie „szurię”, ale gdyby zamiast stojących rzekomo za całym złem tego świata Rosjan podstawić pod ich bieda-diagnozy na przykład Żydów, to sami z automatu podpadaliby pod kategorię paranoików i oszołomów, którymi w istocie zresztą są.
Jedyna zaś korzyść dla Kremla z tego cyrku nad Wisłą musi być przy tym taka, że wywołuje tam zapewne sporo rozbawienia, choć prawdopodobnie jednak z odrobiną zażenowania.
Na Kremlu muszą sobie zresztą zdawać sprawę z tego, że to nie w Warszawie będą podejmowane kluczowe decyzje o ciągu dalszym konfliktu i jego ewentualnym rozlaniu się na terytorium państw NATO. Niemniej, jeśli chociażby prezydent Francji u nas w Europie, a prezydent USA za wielką wodą postanowią, że NATO włączy się do konfliktu i że „cywilizowany świat” jednak nie przeboleje, jeśli ukraińska flaga nie załopocze nad Krymem czy nad Donieckiem, to właśnie tak się stanie i nie będziemy mieli nic do powiedzenia.
Dodajmy, że dla Polski to i tak bez znaczenia, czyje ostatecznie będą terytoria będące przedmiotem sporu między Ukrainą z Rosją, na przykład Krym przez setki lat w ogóle nie należał do Ukrainy, a państwowość polska mimo wszystko miewała się doskonale.
Siłowa zmiana granic to zresztą też w Europie chleb powszechni, bo czy ktokolwiek się pochyla chociażby nad tym, że połowa terytorium napadniętej w 1939 roku Polski, oderwanego przecież siłą przez ZSRR, wciąż znajduje się poza granicami Rzeczypospolitej i to mimo rozpadu Związku Radzieckiego ponad 30 lat temu? Czy też może siłowe oderwanie terytorium uprawomocnia się po upływie jakiegoś czasu?
W istocie rzeczy cała śmieszna idea jagiellońska zwana szumnie „Międzymorzem” polega wyłącznie na tym, że odbieranie terytorium jest złe, gdy dotyczy Ukrainy, ale gdy już dotyczy Polski, to można machnąć ręką, bo nasze ziemie są akurat głównie w posiadaniu państw antyrosyjskich i to usprawiedliwiać ma każdy zabór. Ukraiński Krym, litewski Vilnius – oto racja stanu Polski.
Nawiasem mówiąc, argumenty o szkodliwości czy wręcz wątpiące o samym postępowaniu procesu ukrainizacji Polski pacyfikowane są stwierdzeniami, że Ukraińcy są przecież Polakom bliscy kulturowo i ponadto sami wykazują się postawą propolską. Jednocześnie, gdy przychodzi do czysto teoretycznych dywagacji o hipotetycznym odzyskiwaniu Lwowa, to argumentem przeciwko jest aktualna postawa tamtejszej ludności, która będąc uświadomioną narodowo, do Polski odnosi się sceptycznie. Ci sami ludzie u siebie są więc niemalże banderowcami żywcem wyjętymi z lat ’40, przekraczając zaś granicę z Polską, w magiczny sposób stają się nam bliscy kulturowo. I czego nie rozumiecie, proruskie szury?
Tymczasem jednak, skoro w NATO mamy zasadę „jeden za wszystkich, a wszyscy z jednego”, to nie wypada wówczas wyłamać się z sojuszniczej lojalności, lecz po prostu z racji bliskiego sąsiedztwa przyjąć wojnę z Rosją na klatę.
Rozczarowanie przyjdzie dopiero wtedy, gdy okaże się, że Rosjanie wcale się do Polski nie wybierają i tym bardziej nie zamierzają tu gwałcić, rabować ani mordować. Dla wielu będzie to spory zawód, ale na pocieszenie dodajmy, że na bezbronną już Polskę może spaść deszcz rakiet wymierzonych w strategiczne dla obronności i gospodarki obiekty, zginie też przy tym dostatecznie wielu cywilów, by ostatecznie udowodnić barbarzyńską naturę Rosji.
Kolejnym pocieszeniem będzie, że przyjdzie nam zginąć w momencie, gdy zamorskie i zachodnioeuropejskie potęgi same będą już w stanie formalnej wojny z Rosją, nie posiadając się z oburzenia na jej działania przeciwko Polsce. Tysiące polskich trupów nie pójdzie na marne, co wywoła tym większą złość na Kremlu.
Marcin Skalski
https://konserwatyzm.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz