Prognoza dla rolników (i nie tylko)
W Internecie widziałem kilka obrazków z Polski, ukazujących demonstrujących rolników i interwencje milicji obywatelskiej (teraz – po europejsku – policja). Sceny przypominają stan wojenny.
Szczególnie bulwersujący był krótki film, prawdopodobnie z Warszawy, na którym widać człowieka maszerującego z biało-czerwoną flagą. Z trzech stron podchodzą go mundurowi w pełnym rynsztunku, z tarczami i pałami, rzucają się na niego, przewracają na ziemię i zaczynają tłuc. Flaga narodowa pada pod nogi „stróżów porządku”, zostaje zbrukana. To symboliczna scena.
Rolnicy nie mają szans, brak bowiem siły, która mogłaby ich protesty skutecznie wesprzeć. Oczywiście nie może tego zrobić żadna partia polityczna, głównie dlatego, że nie chce. Rząd prowadzi wojnę z Rosją i Białorusią na koszt obywateli, uderzając przy tym w rolników. Śmiertelny cios zadano już sadownictwu. Pisałem o tym kilkakrotnie, nie chcę się zatem powtarzać.
Konfederacja jest po stronie rolników, ale to za mało. Nie wesprze ich żadna międzynarodowa organizacja. Żaden sąd ani w Polsce, ani w EU, nie wyda wyroku na ich korzyść. Na razie sądy – tak jak w stanie wojennym – w trybie doraźnym skazują protestujących. Ponieważ, jak swego czasu ogłosiło rodzime MSZ – jesteśmy sługami Ukrainy – już sam termin „negocjacje”, stosowany do rozmów z Kijowem, jest mylący, a ich wynik łatwy do przewidzenia.
Propaganda przygotowała teren: w Wirtualnej Polsce „eksperci” zapewniali, że za protestami rolników stoi Putin. A jeśli w WP – to podobnie jest zapewne w innych MMM [mediach masowej manipulacji]. Tymczasem Nasi Bracia, przy wsparciu naszych sojuszników z UE, nasilają wojnę ekonomiczno-propagandową przeciwko Polsce. Równocześnie władze w Warszawie zapowiedziały, że w Bydgoszczy zostanie otworzone centrum, w którym szkoleni będą ukraińscy żołnierze. To rzecz jasna tylko nowy etap rozszerzania wsparcia militarnego dla Ukrainy, o gospodarczym, politycznym i propagandowym nie wspominając.
W historii Polski XX wieku można znaleźć wiele przykładów politycznych szaleństw, które doprowadziły do tragicznych konsekwencji. Szukając podobieństw do obecnej sytuacji, wskazałbym przede wszystkim na poparcie dla wojsk sowieckich, które w końcowej fazie II wojny wkraczały od wschodu na terytoria Rzeczypospolitej. Jednak walczyły one w pierwszej kolejności z niemieckim okupantem, co przy dużej dozie politycznej naiwności można było uznać za uzasadnienie dla współpracy z „sojusznikiem naszych sojuszników”.
Po 17 września 1939, deportacjach Polaków czy Katyniu, wydawać by się mogło, że łatwo zrozumieć, jaki porządek przynoszą „wyzwoliciele”. Byli zresztą tacy – bardzo nieliczni, którzy przestrzegali. Wówczas nie dostarczano jednak wkraczającym oddziałom Armii Czerwonej i NKWD broni i nie wspierano Związku Sowieckiego finansowo.
Tymczasem obecnie Polska współuczestniczy w finansowaniu budżetu państwowego Ukrainy i jest w czołówce państw zaopatrujących ją w broń. Nie można się więc dziwić, że Polska i jej mężowie stanu są traktowani w Kijowie z pogardą, czego dowodzi wiele wypowiedzi nieustraszonego prezydenta Zełeńskiego. Ostatnio, komentując protest polskich rolników, użył uwłaczających im określeń (zob. „Głos” nr 10), ale czyż można było spodziewać się czegoś innego?
Postępowy premier Tusk zareagował na zaistniałą sytuację i zapowiedział, że zwróci się do władz UE o objęcie embargiem importu artykułów żywnościowych z… Rosji i Białorusi. Czyli wesprze Naszych Braci i zachodnie koncerny, które przejęły ukraińskie rolnictwo. Donek Tusk, wiadomo, żarliwy europejczyk (europejczyk – to zwolennik europeizmu; Europejczyk – mieszkaniec kontynentu). Koszty utrzymania znów wzrosną. A już teraz nie wszystkim jest łatwo. Ale Tusk się wyżywi. Polacy pewnie już konsumują wypieki z ukraińskiego zboża przemysłowego, nawet nie zdając sobie z tego sprawy…
W komunizmie władze prowadziły politykę wymierzoną w indywidualnych rolników. Dlaczego zatem w europeizmie miałoby być inaczej, skoro systemy te są tak blisko spokrewnione? Tej analogii jakoś nikt nie chce dostrzec, a na dobrą sprawę w obu wypadkach decyzje polityczne wynikają z przesłanek ideologicznych. Indywidualna własność ziemi była sprzeczna z doktryną marksizmu-leninizmu i – przypomnijmy – polskie rolnictwo było pod tym względem wyjątkiem w obozie sowieckim.
Polityka gospodarcza Unii Europejskiej, realizująca neoliberalny model ekonomiczny, jest podporządkowana interesom międzynarodowych koncernów. Ukraina została skolonizowana gospodarczo już przed wybuchem wojny i korporacje zachodnie, działające tamże, zarabiają krocie na eksporcie ukraińskich artykułów żywnościowych. Na domiar złego realizacja ideologicznych pomysłów, w rodzaju „zielonego ładu”, dobije rolników, także w zachodniej części UE. Na Ukrainie producenci nie muszą przestrzegać norm unijnych, bowiem w ramach antyputinowskiego dżihadu rynki UE otwarto na import ukraińskich artykułów rolniczych.
Indywidualni rolnicy są zatem w europeizmie elementem obcym ideologicznie. Przypomnijmy, że jeszcze nie tak dawno takie koncerny jak Monsanto czy Chemienova, były traktowane przez Komisję Europejską z daleko posunięta życzliwością (głównie za sprawą Berlina), choć zalewały rynki światowe glifosatem – pestycydem szkodliwym dla organizmów ludzkich. „Zielony ład” doprowadzi nie tylko do zmniejszenia produkcji, lecz także do redukcji liczby gospodarstw agrarnych, a tym samym rolników. Import z Ukrainy uzupełni braki.
W PRL nie było rolnikom łatwo, nie musieli jednak obawiać się utraty podstaw egzystencji. Obecna sytuacja w Polsce zaczyna przypominać Grecję w okresie kryzysu finansowego, gdy Angie Merkel „dokręciła śrubę” (teraz na życzenie Ukrainy i działających tam globalistycznych koncernów Komisja Europejska taranuje polskich rolników). Tysiące ludzi stanęło wówczas w Grecji w obliczu nędzy i ruiny finansowej. Masowe protesty, policja brutalnie rozbijająca demonstracje, ofiary śmiertelne… Najbardziej zdesperowani odbierali sobie życie, ponieważ – podobnie jak u nas – żadna siła polityczna nie mogła ich uchronić przed egzystencjalną katastrofą.
Obawiam się zatem, że pierwsze bezpośrednie śmiertelne ofiary europeizmu odnotujemy wśród protestujących polskich rolników. Od czasu, gdy bardziej lub mniej systematycznie spisuję swoje uwagi na temat zbliżającej się kolejnej katastrofy dziejowej Polski, czyli od marca 2022 roku, wszystkie moje przepowiednie się potwierdziły (pierwsza dotyczyła ogromnych kosztów, jakie obywatele poniosą w związku z wojną z Putinem). Pisząc, proszę co prawda Bozię, abym się pomylił, ale surowy Pan Bóg Zastępów jakoś nie chce wysłuchać moich modłów.
Bóg dał jednak ludziom – także politykom – wolną wolę. Kierowany tym darem Stwórcy Joe Biden zakazał polskim przywódcom Partii i Państwa – w osobach premiera Tuska i Prezydenta RP Dudy – spotkania z Donaldem Trumpem w czasie pobytu naszych Mężów Stanu w USA. A zatem chcieć – to móc. Myślę oczywiście o Bidenie.
Joe pomylił niedawno Macrona z Mitterrandem i tego ostatniego uznał za kanclerza Niemiec. Stan umysłowy Bidena znany jest nie od dziś. Właśnie dlatego jest idealnym kandydatem na prezydenta Stanów Zjednoczonych: łatwo nim kierować. Na tym stanowisku to ważne, arcyważne. Po George’u Bushu seniorze polityczną schedę miał pierwotnie przejąć młodszy syn – Jeb, czyli John Elis. Przeszkodziła mu w tym jednak drobna wada: natura obdarzyła go większą inteligencją niż starszego brata George’a Walkera. A przecież już szykowały się epokowe wydarzenia z operacją „9/11” na czele. George W. był w tej sytuacji na pewno lepszym kandydatem niż Jeb.
Nasi Przywódcy pielgrzymowali do Waszyngtonu w związku z rocznicą przystąpienia do Paktu Północnoatlantyckiego. Bracia Czesi urządzili obchody rocznicowe w Pradze. Przybył na nie Bill Clinton i nawet zagrał wzruszonym gospodarzom na saksofonie „My Funny Valentine”. Bardzo wzruszył się prezydent Republiki Czeskiej – Petr Pavel – we wcześniejszym wcieleniu generał komunistycznego wywiadu wojskowego, dziś – rzecz jasna – żarliwy europejczyk (nie tylko w Polsce byli komuniści dostępują w europeizmie najwyższych zaszczytów). Po spotkaniu z Joe polscy mężowie stanu prześcigali się w zapewnieniach, że nasz Najważniejszy Sojusznik będzie przestrzegał artykułu 5. traktatu z 4 kwietnia 1949 r. Aliści fakt, że stetryczały Biden oświadczył, iż USA udzielą Polsce pomocy, jeśli uznają to za konieczne, nie jest powodem, aby wypinać z dumą pierś, ponieważ takie właśnie sformułowanie zawarte jest w rzeczonym artykule Traktatu Północnoatlantyckiego.
W związku z jubileuszem przyłączenia Polski do NATO festynom, podniosłym przemówieniom i propagandowym programom w mediach nie było końca (przebywałem akurat we Wrocławiu). Zapewniano o absolutnym bezpieczeństwie, świetlanej przyszłości w ramach sojuszu i zwiększaniu wydatków na obronę. Ten, kto wyraziłby choćby cień wątpliwości w stabilność suwerenności Polski, zostałby niechybnie uznany za szaleńca lub prowokatora.
Jedynie minister wojny oświadczył, że bez wsparcia sojuszników nie jesteśmy w stanie obronić lotniska w Jesionce. Jak na szefa resortu obrony narodowej wypowiedź co najmniej nieprzemyślana. Nawet jeśli Polska sama nie jest w stanie obronić ważnego strategicznie lotniska – to nie należy tego komunikować całemu światu. Ale takich mamy ministrów, jakich nam partia dała…
Podczas gdy polityczne elity, z katolickim Marszałkiem Sejmu Rzeczypospolitej na czele, już się cieszą na „wdeptywanie Putina w ziemię” i kolejne 2 miliardy dolarów pożyczki na zakup amerykańskiego oręża, nasi niemieccy sojusznicy przygotowują „reformy” UE, czyli stworzenie „niemieckiej Europy”.
W przemówieniu wygłoszonym na emigracji 9 maja 1945 roku Thomas Mann przestrzegał: „Nigdy więcej niemieckiej Europy!”, ale kto dziś o tym pamięta… Koncepcja, rodem jeszcze z III Rzeszy, doprowadzi do likwidacji resztek suwerenności państw członkowskich unii.
Najważniejszym atrybutem rzeczywistej suwerenności, który nam jeszcze pozostał, jest własna waluta. „Reformy” przewidują obowiązek wprowadzenia euro. Potem suwerenność ograniczy się głównie do wymiarów symbolicznych, chyba że Berlin-Bruksela postanowi wprowadzić „europejski hymn” i „europejską flagę” (już raz próbowano to zrealizować, wycofano się jednak z tego pomysłu z uwagi na wynik referendów w sprawie unijnych traktatów w Irlandii i Holandii).
O tym wszystkim w sejmowych debatach – ani słowa. Podobnie w MMM, w których rzecz jasna dominuje jednomyślność. Jedną z głównych przyczyn dziejowych katastrof Polski w XX wieku, była niezdolność rozpoznania rzeczywistych zagrożeń i zupełny brak orientacji w sytuacji międzynarodowej. 17 września 1939 roku nasi żołnierze witali wkraczających na terytorium Rzeczpospolitej czerwonoarmiejców, w przekonaniu, że Sowieci idą na pomoc zaatakowanej przez Niemców Polsce. Nie znamy jednak rozmiarów tego zjawiska a poza tym były przypadki podjęcia walki z bolszewikami (nota bene wbrew rozkazom naczelnego dowództwa).
O stanie umysłów polskich elit politycznych świadczyć może natomiast rozmowa telefoniczna, jaką francuski minister spraw zagranicznych, Georges Bonnet, odbył z ambasadorem RP, Juliuszem Łukasiewiczem, w ostatniej dekadzie sierpnia 1939 roku (przytacza ją amerykański historyk William L. Shirer w godnej ze wszech miar polecenia książce „The Collapse of the Third Republic” z 1969 r.). Ambasador bawił na urlopie w Bretanii i zażywał słonecznej kąpieli, gdy zadzwonił Bonnet. Służba hotelowa przywołała Łukasiewicza. „Polska w ciągu dwóch tygodni zniknie z mapy Europy” – miał mu powiedzieć minister. „W ciągu dwóch tygodni polska armia będzie stała w Berlinie!” – odpowiedział ambasador i powrócił na plażę.
Wydawać by się mogło, że całkiem realna perspektywa utraty suwerenności państwowej powinna spowodować narodową debatę na temat możliwych dróg ratunku. Jednak nic takiego nie następuje. Oprócz uwikłania w wojny zewnętrzne Polska ulega stopniowo wewnętrznej anarchizacji z powodu zimnej wojny domowej.
Choć utrata instynktu państwowego w Polsce nie jest niczym nowym, teraz możemy obserwować w wersji live symptomy tego zjawiska, a nie tylko czytać o nim w historycznych książkach. Wśród polityków zaprzątniętych partyjnymi walkami o władzę brak kogokolwiek, kto z mównicy sejmowej oświadczyłby, że grozi nam utrata własnego państwa. Jeśli zatem najwyższy organ władzy nie zdaje sobie sprawy z tej sytuacji, cóż może oczekiwać polskich rolników?
Na dodatek perspektywa eskalacji konfliktu NATO – Federacja Rosyjska staje się coraz bardziej realna. W kręgach Sojuszu Północnoatlantyckiego rozważana jest koncepcja przeniesienia wojny na terytorium Rosji. Oficerowie Bundeswehry ustalają obecnie cele ataków dla pocisków „taurus”, Brytyjczycy podobne ataki z terytorium Ukrainy już prowadzą. Francuski prezydent proponuje wysłanie tam sił zbrojnych.
Stary wyga dyplomatyczny, Radek Sikorski (pamiętamy jego „Thank You America!” po zniszczeniu rurociągu Nord Stream 2), dał do zrozumienia, że wojska NATO są już na Ukrainie. Chociaż media głównego nurtu o tym nie informują, nie jest to żadną tajemnicą.
Nie dziwię się, że właśnie Macron wystąpił z tą propozycją. To przecież globalistom zawdzięcza swój urząd, ma zatem wobec nich zobowiązania. W 2017 roku nikt nie miał wątpliwości, że wybory prezydenckie we Francji wygra były premier François Fillon. Przejął wiele haseł Frontu Narodowego, miał całkowite poparcie swej partii – republikanów, ba – w jego wystąpieniach pojawiały się idee gaullizmu, a to na globalistów działa jak czerwona płachta na byka.
Chyba tylko jakaś ingerencja sił wyższych mogła powstrzymać Fillona na drodze do Pałacu Elizejskiego. I ta ingerencja nastąpiła! Służby specjalne podrzuciły na czas mediom materiały dowodzące korupcji żony François – Penelopy, co dało początek „Penelopegate”, z kontynuacją w sądach. Metoda dostarczania prasie przez tajne służby uzyskanych w drodze inwigilacji materiałów (czasem trochę podkoloryzowanych), kompromitujących niewygodnych polityków, to w eurodemokracji standard: zastosowano ją chociażby wobec Silvio Berlusconiego (kto dziś pamięta, że później sąd prawomocnie uniewinnił go od zarzutu kontaktów seksualnych z nieletnimi?).
Fillon przepadł w błyskawicznym tempie. Pozostawało tylko podstawić odpowiedniego kandydata i na wszelki wypadek stworzyć dla niego nową partię. Emmanuel Macron kierował był bankiem Rothschild & Co. w latach 2011-2012 – a to już wystarczająca rekomendacja.
Gdyby Biden nie wygrał wyborów prezydenckich w USA i gdyby nie pomogło kreatywne liczenie głosów, mamy już zatem przywódcę, który poprowadzi Europejczyków na wojnę z Putinem. Bo to głównie oni mają walczyć; Amerykanie ograniczają się do wysyłania doradców i ekspertów.
I jeśli nasi chłopcy ruszą, żeby bić Ruskich (najlepiej ramię w ramię z ukraińskimi nazistami – ku chwale Polskiego Oręża), nikt nie będzie nawet myślał o polskich rolnikach i ich dramacie.
Tomasz Mianowicz, Monachium, III 2024
https://konserwatyzm.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz