Sołżenicyn oraz o Sołżenicynie
Motto:
Tylko dla Boga człowiek posiada wartość samą w sobie
(A. Sołżenicyn)
>https://pl.wikipedia.org/wiki/Aleksandr_So%C5%82%C5%BCenicyn
Najpierw treść rozmowy o Sołżenicynie, a w drugiej części notki małe arcydziełko literackie A. Sołżenicyna, w Polsce praktycznie nieznane. Tekst rozmowy o Aleksandrze Sołżenicynie i jego twórczości został pierwotnie opublikowany w Nr 4/328 „Kultury”; Paryż 1971. Reedycja w zbiorze „Godzina cieni. Eseje” autorstwa G. Herlinga-Grudzińskiego (ZNAK, Kraków 1991).
O Sołżenicynie rozmawiali Gustaw Herling-Grudziński i Nicola Chiaromonte.
>https://culture.pl/pl/tworca/gustaw-herling-grudzinski
>https://www.treccani.it/enciclopedia/nicola-chiaromonte_(Dizionario-Biografico)/
Nicola Chiaromonte:
– Losy pisarstwa Sołżenicyna poza granicami Rosji wydają mi się równie niezwykłe jak symptomatyczne dla obecnej sytuacji kulturalnej i moralnej w Europie. Z jednej strony mamy literatów, krytyków, publiczność tak zwaną kulturalną (co dziś oznacza po prostu oblataną w najświeższych modach). Ludzie tego pokroju uważają w przytłaczającej większości Sołżenicyna za pisarza “dokumentarnego”; za autora o silnej i szlachetnej naturze, lecz o skromnych możliwościach artystycznych; za herolda “socjalizmu ludzkiego”, czyli moralistycznego a nie politycznego, tym samym więc mało przekonywującego; za śmiałego obrońcę “destalinizacji”, i owszem, któż jednak na Zachodzie nie jest zwolennikiem “destalinizacji”, odkąd Chruszczow zainicjował tę niezbyt jasną i trudną do zdefiniowania operację?
Krótko mówiąc, Sołżenicyn występuje tu jako piękna postać pisarza i człowiek z charakterem, ale jeśli chodzi o sztukę literacką plasuje go się daleko w tyle za naszymi zawrotnymi subtelnościami.
Z drugiej strony ktokolwiek ma okazję rozmawiać z osobami prostymi, wrażliwymi i uważnymi, które przeczytały Dzień Iwana Denisowicza, Pierwszy krąg, Oddział chorych na raka, nie może nie dostrzec głębokiego wrażenia jakie zrobiły na nich te książki. Czy to będą Włosi czy Francuzi, Anglicy czy Amerykanie, w Sołżenicynie znajdują oni typ pisarza od którego zdążyli już dawno odwyknąć we własnych krajach, pisarza przemawiającego równocześnie do serc i umysłów. Pisarza poważnego; dajmy spokój przymiotnikowi “wielki”, który w tych sprawach niewiele znaczy.
Niezależnie od wieku, ci ludzie odkrywają na kartach powieści Sołżenicyna obraz świata społecznego i wszechświata moralnego. Światem społecznym jest dzisiejsze społeczeństwo sowieckie opisane od dołu do góry: od łagrów, więzień i szpitala dla chorych na raka, poprzez nędzną klasę średnią. biurokratów, aż po wysokich i najwyższych reprezentantów reżymu. Ale temu solidnemu i drobiazgowemu opisowi, i jakby przez niego pobudzana, towarzyszy. zrównoważona i surowa wizja egzystencji ludzkiej. W niej młodzi i starsi czytelnicy znajdują nie odpowiedź na pytania abstrakcyjne, lecz potwierdzenie elementarnego faktu, dziś straszliwie zaciemnionego: ,że godność człowieka – droga prawdziwego wyzwolenia – tkwi zgodnie z antyczną formułą w zdolności “cierpienia i rozumienia”, a nie delektowania się własnym rozdętym do skrajności Ja.
Tym czytelnikom więzień Gerasimowicz z Pierwszego kręgu przypomina, że to co zwykliśmy nazywać “nieśmiertelną duszą” nie jest przez nas posiadane, ale zdobywane; i że tylko wydziedziczeni, ci którzy w drodze gwałtu lub z własnego wyboru przebywają poza światem “chciwych i głupkowatych użytkowników wyznaczonej racji wolności”, są zdolni ubiegać się o taką zdobycz. „Żaden los nie mógł być gorszy od ich losu. A przecież w ich duszach panował spokój. Była w nich nieustraszoność ludzi którzy stracili wszystko, nieustraszoność trudna do osiągnięcia, lecz trwała gdy się ją osiąga”.
Tak brzmi, pod koniec Pierwszego kręgu, komentarz autora do wysyłki grupy więźniów zamku mawrińskiego [1] znowu za druty łagrów. Dla czytelników o których mówię podobne słowa stanowią wstrząs nie same przez się, ale dlatego że rodzi je oszczędny i bezspornie wiarygodny opis rzeczywistości. W pewnym sensie wolno powiedzieć, że Sołżenicyn nie tyle “przedstawia”, nie tyle “puszcza wodze wyobraźni”, co zaszczepia w sumieniu czytelnika istnienie rzeczywistości, która jest przedmiotem jego opowiadania. W jego książkach widać więc odpowiedź, a raczej jasny zarys odpowiedzi, na piekielną udrękę która, nawet jeśli nie jest narzucona przez system autokratyczny, gnębi dziś każdą świadomą jednostkę ludzką; udrękę pędzenia z dnia na dzień życia pozbawionego sensu, życia w którym człowiek czuje, że gubi z dnia na dzień własną duszę.
[1] https://trojza.blogspot.com/2012/09/blog-post_6.html#more
Gustaw Herling-Grudziński:
– Duszę … Rzadko używa się obecnie w “środowisku kulturalnym” tego słowa, uchodzi ono za domenę albo staroświeckich księży, albo wariatów. Witkiewicz, w wydanym (…) we Włoszech Nienasyceniu, powiada że o duszy “wiedzą dziś naprawdę cokolwiek tylko wariaci”. Genialny Witkiewicz! Oto jak w roku 1927 prorokował likwidację duszy za pomocą Nowej Wiary i pigułek Murti Binga:
„Wiara i pigułki, dając wiele doraźnie, na każdą chwilę z osobna dostarczając środków do walki z osobowością (a cóż jest zło, jak nie trochę zanadto wybujała osobowość?), zabijały w wyznawcach i zjadaczach wszelką intuicję przyszłości, wszelką możność całkowania chwil w konstrukcję życia na dalszy dystans. Następowało zupełne rozproszkowanie jaźni na szeregi bezzwiązkowych momentów; na tle możności poddania się każdej, najgłupszej nawet mechanicznej dyscyplinie“.
>https://kartkazbrulionu.wordpress.com/2019/04/05/z-piatku-na-niedziele-pigulki-murti-binga/
Czytam teraz Wspomnienia wdowy po Mandelsztamie, Nadzieżdy. Wspomina ona o „psychicznej ślepocie sowieckich ludzi”, działającej „rozkładowo na ich strukturę duchową”. Dodaje, że „pokolenie dobrowolnych ślepców” schodzi już naturalną koleją rzeczy ze sceny w miarę starzenia się. Co – pyta siedemdziesięcioletnia towarzyszka życia zamęczonego poety – przekazało ono w spadku swoim następcom? Czy wśród tych co posiadają dziś wzrok dużo jest takich, którzy nie tylko patrzą ale i widzą? Widzącym, a nie tylko patrzącym, jest niewątpliwie Sołżenicyn. Jego widzenie sięga poza specyficzną problematykę rosyjską, można co najwyżej wskazać jak dalece jest sycone przez obraz Rosji.
Prostych, wrażliwych i uważnych czytelników książek Sołżenicyna na Zachodzie wzrusza i zastanawia najbardziej to, że przywracają one znaczenie i jakby czysty dźwięk zdewaluowanym zdawałoby się i bezpowrotnie zużytym pojęciom: dusza, osobowość człowieka, dobro i zło, sprawiedliwość, prawość, miłość, prawda, głód nieśmiertelności. Innymi słowy, podziw dla Sołżenicyna wyraża ukryty a często i ledwie uświadomiony bunt przeciw światu, który “zabija w ludziach wszelką intuicję przyszłości, wszelką możność całkowania chwil w konstrukcję życia na dalszy dystans”; który “jaźń ludzką rozproszkowuje na szereg nie powiązanych ze sobą momentów, by ją tym łatwiej poddać mechanicznej dyscyplinie”.
Gdyby twórczość Sołżenicyna ograniczała się do Dnia Iwana Denisowicza, moglibyśmy mówić jedynie o carmen horrendum ustroju sowieckiego, jak Herzen mówił o carmen horrendum caratu w związku z Martwym domem Dostojewskiego. Ale w Zagrodzie Matriony, w Oddziale chorych na raka, a nawet w Pierwszym kręgu, Sołżenicyn wznosi się ponad rzeczywistość sowiecką i wkracza w rejony uniwersalne. Sprawiedliwy, bez którego nie ostoi się żadna wieś, ani żadne miasto; czym żyje i jak umiera człowiek; wolność wewnętrzna, rzucająca zwycięskie wyzwanie sile i przemocy.
Aż dziw że znalazł się jeszcze na świecie pisarz, który ma odwagę tak myśleć i w taki sposób opowiadać. Literatów na Zachodzie, z nielicznymi wyjątkami, ni grzeją ni ziębią “poczciwe banały” w tym stylu. Tutejsze literackie “subtelności”, jak je nazywasz, są sztuką udawania przed sobą i innymi że się żyje i pisze, wyrafinowaną i jałową zarazem grą pozorów.
Nicola Chiaromonte:
– Tak, literatom na Zachodzie opowieści Sołżenicyna wydają się szlachetnie dokumentarne i basta. No cóż, wiadomo że współcześni literaci nie żywią szczególnego szacunku ani dla moralności ani dla prawdy. Nie jest kwestią przypadku, że to literat włoski wymyślił formułę ,,literatury jako kłamstwa”. Formułę znacznie bardziej tradycyjną we Włoszech, niż to na pierwszy rzut oka wygląda; i dającą się zastosować do wszystkiego niemal, co się dziś na Zachodzie pisze.
Nie czytaliśmy może ostatnio, że wybitny intelektualista francuski Michel Foucault, powołany do College de France, wygłosił w surowych murach tej instytucji mowę, w której “wola prawdy” została uznana za formę represyjną wolności słowa? Odnoszę wrażenie że w tym miejscu dochodzimy do prawdziwej “żelaznej kurtyny”, która oddziela obecnie inteligencję w Europie Zachodniej od inteligencji w Europie Wschodniej. Carlo Bo, jeden z bardzo niewielu krytyków włoskich którzy sprawiedliwie ocenili twórczość Sołżenicyna, pisze właśnie: „To pewne że o wolność artystyczną walczy się dziś znacznie bardziej serio w kraju Sołżenicyna, niż gdzie indziej; powiedzmy otwarcie: niż u nas; wyjaśnia to również dlaczego ich literatura jest autentyczniejsza, szlachetniejsza, prawdziwsza, niż wszystkie nasze dwuznaczne smaczki i chwyty”.
>https://pl.wikipedia.org/wiki/Carlo_Bo
Dodałbym od siebie, że w tym kontraście chodzi o znacznie więcej, niż o zwykłą wolność sztuki czy nawet wolność polityczną. Chodzi o wartość egzystencji ludzkiej, którą tu usiłuje się dziwnie upodlić i unicestwić, podczas gdy tam odkrywa się na nowo za cenę cierpienia jej fundamenty. Otóż według mnie nie ma rzeczy ważniejszej, dla kogoś kto pracuje intelektualnie i rości sobie prawa do wolności intelektualnej, niż odnaleźć nieodzowną jedność między tym co prawdziwe, tym co sprawiedliwe i tym co rozbudza w człowieku dążenie do prawdy i sprawiedliwości. Musimy wiedzieć, czy tragedia którą na Zachodzie i na Wschodzie narody Europy przeżywały i przeżywają od przeszło pięćdziesięciu lat, z towarzyszącym jej trzęsieniem ziemi w sumieniach ludzkich, jest faktem który trzeba brać poważnie, czy też czymś w rodzaju toru ślizgawkowego dla biegłych w piruetach łyżwiarskich.
Gustaw Herling-Grudziński:
– Zgadzam się z Bo, wiedząc że ma na myśli literaturę mniej lub więcej zakazaną. Zjawisko dotyczy zresztą nie samej tylko Rosji. Ilekroć „stamtąd” przychodzi książka rzeczywiście ważna, przewyższa swoim ciężarem gatunkowym “nowalijki” obcmokiwane na zachodnich giełdach literackich. Powstaje naturalnie pytanie: dlaczego? Słyszymy w odpowiedzi: „za cenę cierpienia”. Tak, ten nurt jest w literaturze rosyjskiej stary i głęboki.
Znajduję w pamiętniku Nadieżdy Mandelsztam charakterystyczny epizod. Żona poety proponuje mu wspólne samobójstwo, żeby “położyć wreszcie kres cierpieniu”. Osip Emiliewicz wybucha: „Czemuś sobie wbiła w głowę, że musisz być koniecznie szczęśliwa?”. Nadieżda Jakowlewna przypomina sobie natychmiast słynny fragment z protopopa Awwakuma. ,,I oto moja żona, biedna dusza, zaczęła się skarżyć mówiąc: Jak długo, Awwakum Pietrowicz, będą trwać te cierpienia? Odrzekłem: Aż do naszej śmierci, Anastasja Markowna”.
>https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%BBywot_protopopa_Awwakuma,_przez_niego_samego_nakre%C5%9Blony
Brzmi to jak apologia cierpienia. I w pewien sposób jest nią. Nie należy jednak wpadać w skrajność. Cierpienie przede wszystkim poniża. O wyłącznie poniżającej roli cierpienia mowa w pierwszej książce Sołżenicyna. [2] Gdy Iwan Denisowicz Szuchow podsumowuje wieczorem w myślach na obozowej pryczy swój ,,niczym nie zmącony i prawie szczęśliwy dzień”, oglądamy przy pracy machinę państwa totalitarnego wyciskającą z niewolnika resztki jego instynktu wolności.
Ale cierpienie i poniża i może także oczyszczać. W pozostałych książkach Sołżenicyna działa dalej – wprost czy na drugim planie – dokładnie ten sam poniżający człowieka sowiecki „wszechświat koncentracyjny”, a przecież spotykamy się w nich równocześnie z zupełnie nowym elementem. Ludzie, którym odebrano zdawałoby się wszystko, odkrywają w sobie rezerwy duchowe nieporównanie bogatsze niż ci, którzy zdawałoby się wszystko posiadają. W gruncie rzeczy jedynym tematem najlepszych utworów Sołżenicyna jest ostateczna, graniczna próba człowieczeństwa. Na chwilę przed zgonem Szułubin z Oddziału chorych na raka czuje, że “to co jest w nim, to nie jest tylko on”, że tkwi w nim “coś absolutnie niezniszczalnego i wzniosłego, jakiś odłamek Ducha Uniwersalnego”.
Czym jest ten „odłamek”? Co jest w nas niezniszczalne i wzniosłe? Takie pytania, nadające walor i życiu i literaturze coraz rzadziej stawia sobie współczesny człowiek w warunkach normalnych. Są to pytania religijne, nawet jeśli się nie wierzy w Boga. Stąd zdarza się słyszeć o Sołżenicynie jako pisarzu prezentacyjnym dla ,,zastrzyku religijnego”, jakim w okresie 1956-57 był dla ZSSR masowy powrót, po latach cierpień, katorżników z więzień, obozów i miejsc zesłania. Nie lekceważyłbym tego twierdzenia.
Mniejsza o to czy i w jakim stopniu Sołżenicyn jest pisarzem świadomie religijnym. Istotne wydaje mi się jego poczucie pietas bez której nie ostoi się ludzki świat. W małym arcydziełku Procesja Wielkanocna uderza, bardziej może od obrazu chuligaństwa młodzieży nasłanej do Pieriedełkina, widok jasnych i czystych twarzy w święto Męki i Zmartwychwstania. Oczywiście kilka takich stroniczek mógł napisać tylko artysta dużej miary.
[2] „Jeden dzień Iwana Denisowicza” (1962)
Nicola Chiaromonte:
– W sprawie która dotyczy treści nie mniej niż formy, czyli w sprawie jakości sztuki Sołżenicyna niech powie za mnie parę słów włoska znawczyni literatury rosyjskiej Lia Wainstein [3]:
„Wychodząc z zasady Czechowa, że w utworze literackim nic nie powinno być przypadkowe czy zbędne, i stosując ją systematycznie, Sołżenicyn zdołał osiągnąć całkowity stop formy i treści, tematu i stylu. Iwan Denisowicz przemawia własnym językiem, podobnie jak Nerżin, Matńona, Kostogłotow czy Niemow. Każde słowo spełnia swoją określoną i niezastąpioną funkcję, którą rzadko jest w stanie oddać tłumaczenie. By ocenić Sołżenicyna, trzeba go czytać w oryginale”.
Od moich znajomych czytających po rosyjsku słyszę to samo. Stworzenie nowego języka przez pisarza wymaga jednak, jak sądzę, czegoś więcej niż zwykłego mistrzostwa stylistycznego: wymaga ucha wrażliwego na żywy język, na głos własnego narodu i własnej epoki; albo, jeśli kto woli, na kształtującą się rzeczywistość moralną i społeczną. Trudno mi się tu wypowiadać, skoro nie czytałem Sołżenicyna w oryginale i nigdy nie byłem w Rosji. Ale może ty, który znasz ,,inny świat” obozów sowieckich i ,,zeków”, potrafisz wyjaśnić na czym polega i co oznacza nowość języka Sołżenicyna w życiu narodu rosyjskiego. Włoskie wersje Sołżenicyna – szczególnie dw6ch jego wielkich powieści, Pierwszego kręgu i Oddziału chorych na raka – są tak mierne w por6wnaniu na przykład z angielskimi, że częściowo przynajmniej usprawiedliwiają nieuwagę krytyków i literatów.
[3] https://edizioniclichy.it/autore/lia-wainstein/
Gustaw Herling-Grudziński:
– Przypomnijmy najpierw Pasternaka: „Sztuka nie wydawała mi się nigdy przedmiotem czy aspektem formy, ale raczej tajemniczym składnikiem ukrytym w treści. Dzieła sztuki przemawiają na wiele sposobów: tematem, tezami, sytuacjami, postaciami. Lecz przede wszystkim przemawiają obecnością sztuki. Obecność sztuki w Zbrodni i karze jest bardziej wstrząsająca od zbrodni Raskolnikowa”.
Zasada Czechowa, naturalnie słuszna, niewiele wyjaśnia: każdy poważny pisarz stara się pisać tak, żeby w jego utworach nie było rzeczy przypadkowych i zbędnych, żeby słowo spełniało w nich swoją określoną i niezastąpioną funkcję· Czemuż by tej funkcji słowa miał nie oddać dobry tłumacz, dopóki znajdujemy się w sferze czysto komunikatywnych cech języka? Wymyka się przekładowi cała reszta, którą Pasternak nazwał sztuką jako tajemniczym składnikiem ukrytym w treści. Pół biedy, gdy chodzi tylko o temat, tezy, sytuacje i postacie: ostatecznie nie brak świetnych przekładów Dostojewskiego, i czytelnik nie rosyjski odczuwa obecność sztuki w Zbrodni i karze równie ostro jak czytelnik rosyjski.
Ale czasem, właśnie jak w wypadku Sołżenicyna, do sposobów sztuki wymienionych przez Pasternaka przyłącza się jeszcze język wyrosły na glebie i karmiony echami bardzo specyficznych i wyjątkowych przeżyć. Ten jest najtrudniejszy do przekazania. W ciągu mojego pobytu w Rosji nauczyłem się dwukrotnie rosyjskiego. Z początku, dla potrzeb śledztwa i porozumiewania się w codziennych sprawach z towarzyszami więziennymi i obozowymi. Potem, dla rozumienia w tym co o sobie opowiadali, wszystkich aluzji, pauz milczenia, specjalnych wyrażeń, zdań znacząco modulowanych lub urywanych.
Otóż wspominając tamte czasy i czytając w oryginale Sołżenicyna miałem wciąż takie uczucie, jakby pełnym i donośnym głosem odezwał się nagle ktoś przez długie lata przywykły do szeptu. Szczególny, dramatyczny ton dwurejestrowej prozy Sołżenicyna odnalazłem, wśród znanych mi przekładów, jedynie w polskim tłumaczeniu Pierwszego kręgu pióra Michała Kaniowskiego. [4] Kto wie, może działa tu jakieś prawo wspólnego obszaru doświadczeń narodowych i politycznych? Bo w końcu Sołżenicyn jest także rosyjskim powieściopisarzem politycznym.
[4] pseudonim literacki Jerzego Pomianowskiego;
>https://culture.pl/pl/tworca/jerzy-pomianowski
Nicola Chiaromonte:
– Choć w prostej formie obrony i afirmacji “praw człowieka i obywatela”, Sołżenicyn i jego prześladowani towarzysze (Siniawskij, Daniel, Amalrik) poruszają ważny problem polityczny. Mówiąc o Sołżenicynie, nie można więc nie mówić o polityce. Ci Rosjanie piszą prawie wyłącznie o Rosji, z myślą o Rosji. Ale w rzeczywistości, właśnie dzięki temu upartemu naciskowi z jakim domagają się swoich praw jako pisarze i Rosjanie, zmuszają i nas do zastanowienia się nad sprawą wolności i sprawiedliwości wszędzie: w warunkach współczesnego społeczeństwa przemysłowego i technologicznego, pod ciężarem aparatów państwowych wyposażonych jak nigdy dotąd w instrumenty represji.
Wolno chyba powiedzieć, ze Sołżenicyn nie jest tu ani pesymistą ani optymistą; postanowił po prostu nie milczeć. Pesymizm natomiast, jeśli chodzi o Rosję, wyczuwa się u Amalrika. Pamiętam jego słowa: „Ideologią masową tego kraju był zawsze kult własnej siły i rozległości, a tematem fundamentalnym jego kulturalnej mniejszości opis własnej słabości i izolacji; przykładem literatura rosyjska”.
Gdy rozważam sytuację w Europie Zachodniej, z wyjątkiem może Anglii, gdzie historia stosunków między intelektualistami a społeczeństwem jest zupełnie inna niż w krajach kontynentu, wydaje mi się trudna do uniknięcia konkluzja o analogicznym wydźwięku pesymistycznym. Z drugiej strony sądzę, że najgorszym dziś wrogiem ludzkości jest optymizm, w jakiejkolwiek formie występuje. Oznacza bowiem odmowę myślenia z obawy przed ewentualnymi wnioskami. Sądzę też że pierwszym pytaniem jakie należy sobie dziś stawiać nie jest “Co robić?”, lecz “Co myśleć?”. Stąd ogromna odpowiedzialność intelektualistów.
Intelektualiści są mniejszością; w tej mniejszości ludzie gotowi wziąć na siebie taką odpowiedzialność, czyli nie myśleć wyłącznie jako specjaliści, są wszędzie nieliczni. Trzeba uznać się otwarcie za mniejszość, ale wcale nie bezsilną. Przeciwnie – tym silniejszą, im wyżej od obowiązku działania stawia obowiązek myślenia i wyrażania swych myśli za wszelką cenę. Co, dodam dla jasności, jest niemożliwe gdy się trwa w izolacji; musimy się czuć związani paktem, który nie uznaje żadnych granic politycznych i ideologicznych.
Gustaw Herling-Grudziński:
– W Rosji takie rozróżnienie między myśleniem i działaniem są dość akademickie. Bezkompromisowe, odważne myślenie i wypowiadanie za wszelką cenę tego co się myśli jest tam równoznaczne z działaniem. We wrześniu 1967 roku, podczas „osądu” Oddziału chorych na raka na posiedzeniu sekretariatu Związku Pisarzy Sowieckich, Surkow zwrócił się w pewnej chwili do Sołżenicyna: „Musicie powiedzieć czy odcinacie się od roli przywódcy opozycji politycznej, którą przypisują wam na Zachodzie”. Na co Sołżenicyn, nie bez odcienia ironii: „Aleksiej Aleksandrowicz, nie wierzę własnym uszom. Artysta słowa i przywódca opozycji politycznej? Jak pogodzić te dwie rzeczy?”.
Prawda polega na tym że w Rosji, i dzięki tradycji i zwłaszcza w obecnych okolicznościach, można a nawet trzeba je pogodzić. Należy tylko zwrot “przywódca polityczny” brać mniej dosłownie. Pamiętamy z Pierwszego kręgu zdanie o pisarzu (oczywiście wybitnym), który w swoim kraju (oczywiście zniewolonym) staje się „drugim rządem”.
Z zebranych i uporządkowanych przez Sołżenicyna, po ukazaniu się Dnia Iwana Denisowicza listów od czytelników warto przytoczyć jeden na zakończenie naszego dialogu:
„W Rosji pisarze zajmowali zawsze szczególne miejsce. Jakkolwiek szły sprawy, życie wydawało nam się zawsze znośniejsze kiedyśmy mieli Turgieniewa, Tołstoja, Czechowa. Nie wystarczał nam pisarz dobry, albo nawet wielki. Potrzebny nam był pisarz, kt6rego można kochać … Była w Rosji Jasna Polana Tołstoja, było Mielichowo Czechowa, teraz jest Riazań Sołżenicyna”.
* * *
„Procesja Wielkanocna”
Procesja Wielkanocna (Пасхальный крестный ход) to miniatura literacka Aleksandra Sołżenicyna, przełożona z języka rosyjskiego przez Jerzego Pomianowskiego (pseud. M. Kaniowski).vTekst wg wersji opublikowanej w „Kulturze” Nr 4/283; Paryż 1971.
10 kwietnia 1966; Pierwszy dzień Paschy
Powiadają nam znawcy, że na olejnym malowidle nie wszystko powinno być dokładnie jak w życiu. Że na to jest kolorowa fotografia. Że za pomocą krętych linii oraz trójkąt6w i kwadratów należy oddać raczej sens danej rzeczy, niż jej wygląd. A ja zachodzę w głowę, jaka to kolorowa fotografia potrafi jak należy wyłuskać z tłumu odpowiednie osoby i jednym ujęciem ogarnąć całość wielkanocnej procesji w patriarszej cerkwi we wsi Pieriediełkino, pół wieku po rewolucji? Sama już tylko ta dzisiejsza procesja mogłaby nam niejedno wyjaśnić, choćby tam odmalowana była w sposób najbardziej staromodny, nawet bez trójkątów.
Pół godziny przed dzwonami na rezurekcję, cmentarz dookoła patriarszej cerkwi Przemienienia Pańskiego wygląda jak deptak przed tancbudą w zatraconej, hultajskiej osadzie fabrycznej. Dziewuchy w kolorowych chusteczkach i sportowych spodniach (owszem, są też w spódnicach) chodzą rozkrzyczane po trzy, po pięć; to wejdą do cerkwi – ale w nawie tłoczno, już zeszłego wieczoru staruchy miejsca pozajmowały, więc dziewuchy tylko połają się z nimi chwilę i znowu na dwór; to znów krążą po dziedzińcu cerkiewnym, krzyczą bez ceremonii, nawołują się wzajem z daleka i gapią się na zielone, różowe i białe płomyczki zapalone pod cerkiewnymi oknami oraz na grobach archijerejów i protoprezbiterów.
A chłopaki – drągale, czy pokurcze, bez różnicy – wszyscy z minami zwycięzców (jakież te tryumfy odnieśli w ciągu tych swoich piętnastu-dwudziestu lat życia? – chyba waląc kamieniami w szyby), wszyscy prawie w czapkach (a jak który zdjął, to nie tu, tylko wcześniej), co czwarty wstawiony, co dziesiąty pijany, co drugi pali, a jak wstrętnie pali, z papierosem przyklejonym do dolnej wargi.
I jeszcze zanim zatli się kadzidło, zamiast kadzidlanego dymu – siwy kopeć tytoniowy już kłębi się kłębi się w elektrycznym świetle bijąc z cerkiewnego podworca aż w niebo wielkanocne, całe w burych, znieruchomiałych obłokach.
Plują na asfalt, rozpychają się dla zabawy, głośno gwiżdżą, niektórzy klną, paru ma odbiorniki tranzystorrowe: już rżnie taneczna muzyka, już ten i ów obejmuje swoją facetkę na środku drogi, już sobie nawzajem dziewczyny wyrywają, już się puszą po koguciemu i tylko patrzeć, jak który sięgnie po nóż: nasamprzód z nożem na kolegę, a potem to i na wiernych. Bo na starszych patrzy ta młodzież nie jak młodsi na dorosłych, nie jak goście na gospodarzy, tylko jak gospodarze na uprzykrzone muchy. Mimo wszystko – nie dochodzi do noży: trzech-czterech milicjantów kręci się tu, jak na pokaz. Więc wyzwiska też nie dudnią nad dziedzińcem, tylko po prostu przewijają się mimochodem w serdecznej, głośnej, rosyjskiej rozmowie. Milicja zatem żadnego tu wykroczenia nie widzi i życzliwie się uśmiecha do przedstawicieli podrastającego pokolenia. Nie może przecież milicja wyrywać papierosów z zębów, ani czapek z głów zbijać: toż jesteśmy na ulicy, a konstytucja każdemu gwarantuje prawo do niewierzenia w Boga.
Zepchnięci pod mur cmentarny i pod cerkiewne ściany, wierni ani myślą tu sprzeciwiać się komukolwiek, tylko pilnują się, żeby nie dostać przy okazji nożem, albo żeby im kto nie kazał zdjąć z ręki zegarka, tego zegarka, na który zerkają raz po raz licząc minuty brakujące do Rezurekcji. Na zewnątrz świątyni tych wiernych też o wiele jest mniej niż hultajstwa, co tu się mrowi i drwi. Wierni są nastraszeni gorzej niż za Tatarów. Tatarzy chyba tak nie dybali na Jutrznię Wielkanocną.
Niby daleko tu do przestępstwa, a przecież to rozbój bezkrwawy; jest przecież obelga najdotkliwsza – w knajackim grymasie tych warg, w bezczelności tych rozmów, w tym chichocie, w umizgach, w podmacywaniu, w paleniu i pluciu o dwa kroki od Męki Pańskiej. W tej zwycięskiej, pogardliwej pozie z jaką smarkacze przyszli patrzeć, jak ich dziadkowie powtarzają pradziadowskie obrzędy.
Wśród parafian mignie czasem jedna czy druga miękka, żydowska twarz. Może to chrzczeni, może i postronni. Rozglądają się ostrożnie i też czekają na procesję. Wciąż na Żydów pomstujemy, wciąż nam tylko Żydzi przeszkadzają, a przecież na dobrą sprawę – popatrzmy tylko: jaki to gatunek Rosjan przez ten czas udało nam się wyhodować? Rozejrzy się człowiek – i struchleje.
A toć to już nie szturmowcy z lat trzydziestych, nie ci, co święcone wyrywali ludziom z rąk i gonili ich precz z wielkim pohukiwaniem i piekielnym gwizdem – nie!
Ci, to jakby tylko gapie: sezon hokejowy w telewizji już się skończył, piłkarski jeszcze się nie zaczął, nuda – więc też pchają się do okienka, gdzie można dostać świece, rozpychają wiernych jak worki ze słomą, psioczą na “cerkiewne geszefty” i kupują świece, nie wiadomo po co.
Jedno tylko dziwi: wszyscy są zamiejscowi – a znają się co do jednego i mówią sobie po imieniu. Czemu to tak – wszyscy na raz? Czy aby nie z jednej fabryki? A może na tę imprezę razem poszli, Jak szli razem do ormowskiej drużyny?
Rozległo się nad głowami bicie dzwonu, gromkie, ale jakby sztuczne: .. blaszane jakieś dźwięki, zamiast pełnych, głębokich. Dzwoni na początek procesji.
I nawet teraz! – nie parafianie, nie, znów ta rozwrzeszczana młodzież.
Zwaliło ich się teraz na dziedziniec dwa, trzy razy tyle, cisną się w pośpiechu, sami nie wiedząc czego tu szukają, dokąd iść mają, z której strony zacznie się procesja. Zapalają czerwone, wielkanocne świeczki i od tych świeczek, a tak, przypalają papierosy. Tłoczą się, jakby czekali, że za chwilę zagrają fokstrota: brakuje tylko kiosku z piwem, żeby te czubate, rozrośnięte chłopaki – ruskie plemię nie karleje, chwalić Boga! – zdmuchiwali tu białą pianę na mogiły.
A z kruchty ruszyło już czoło procesji i właśnie skręca w tę stronę przy drobnym biciu sygnaturki. Przodem kroczą dwaj zaaferowani i proszą młodych towarzyszy, żeby rozstąpili się chociaż trochę; trzy kroki za nimi posuwa się niemłody jegomość, jakby starosta cerkiewny l dźwiga na drągu ciężką, graniastą, oszkloną latarnię z płonącą wewnątrz gromnicą: Lękliwie zerka w górę, czy aby latarnia nie traci równowagi – i tak samo lękliwie spoziera na stojących z boku. Od tego właśnie rozpoczyna się obraz który tak bym chciał namalować, gdybym potrafił: czy cerkiewny służka nie tego czasem się boi, że budowniczowie nowego społeczeństwa za chwilę rzucą się na idących i zaczną Ich bić? … Ten lęk udziela się również obserwatorowi.
Dziewczyny w portkach, ze świecami i chłopcy z papierosami w zębach, w czapkach na głowie, w rozpiętych płaszczach (a twarze nierozgarnięte, miniaste, w każdej buty za rubla, a zrozumienia za piątaka; ale są tez twarze poczciwe, łatwowierne: wiele takich twarzy powinno być na obrazie) skupili się ciasno i gapią się na bezpłatne widowisko. Za latarnikiem idzie dwóch z feretronami, ale nie oddzielnie, tylko jeden obok drugiego, jakby też z bojaźni.
A za nimi – pięcioma rzędami, po dwie, kroczy dziesięć starych kobiet z grubymi, zapalonymi gromnicami w ręku. One wszystkie powinny być na obrazie! Kobiety są stare, twarze mają twarde, zacięte, są gotowe choćby życie oddać, jeżeli kto tu na nie tygrysy wypuści.
Dwie z tej dziesiątki – to dziewczęta, dziewczęta w tym samym wieku, co ich rówieśnice cisnące się po bokach razem z chłopakami – ale te ile czystości mają w twarzach, ile w nich światła! Dziesięć kobiet śpiewa idąc zwartym szeregiem. Tyle w nich solenności, jakby dookoła wszyscy żegnali się, modlili, żałowali za grzechy i bili pokłony. Te kobiety nie zioną tytoniowym dymem, ich uszu nie imają się wyzwiska, ich stopy nie czują, że cerkiewny cmentarz zamienił się w klepisko do tańca.
Tak zaczyna się prawdziwa droga krzyżowa! Coś jednak tknęło nawet tych dzikusów po obu stronach, trochę przycichli.
Za kobietami idą w jasnych ornatach kapłani i diakoni, będzie ich jakichś ośmiu. Ale jak ciasno idą, jak się garną do siebie, przeszkadzając sobie nawzajem, kadzielnicą prawie że nie machną, końca stuły z krzyżem nie podniosą. A przecież tutaj mógł przyjść i odprawić nabożeństwo patriarcha wszechrosyjski – gdyby mu tego ktoś nie wyperswadował.
Przechodzą tedy śpiesznie, zbitą gromadką. A dalej – dalej nie ma już żadnej procesji. Nikt już więcej nie idzie! Nikt z wiernych do procesji nie dołączył, bo mógłby p6źniej nie dopchać się do cerkwi.
Nie ma więc w procesji wiernych, ale tu właśnie rusza, tu rusza nasza wiara! Jak przez wyważone drzwi sklepu, żeby porwać swój łup, żeby rozkraść cudze kęsy, żeby przecisnąć się ze zdobyczą przez kamienne wierzeje i zniknąć wśród wirów ludzkiego potoku – tłoczą się, przepychają, cisną się chłopaki i dziewuchy – a po co? Bo to wiedzą? Pogapić się, jak popy będą pajacować? Albo po prostu – żeby postać w ciżbie – po to właśnie przyszli? Procesja bez wiernych! Droga krzyżowa bez jednego znaku krzyża!
Procesja w czapkach, z papierosami, z tranzystorami na piersi: te pierwsze rzędy publiczności, to przepychanie się we wrotach – oto, co koniecznie trzeba jeszcze wpisać w obraz! I wtedy dopiero malowidło będzie zakończone!
Starucha żegna się gdzieś z boczku i mówi do drugiej babiny: „W tym roku to jeszcze dobrze, żadnego chuligaństwa. Tyle milicji…”. Więc to tak! Więc to jeszcze dobry rok? …
Co wyrośnie z tych urodzonych i wyhodowanych u nas najważniejszych naszych milionów? Na co się zdały światłe wysiłki i różne proroctwa tylu głowaczy? Co dobrego nam przynieść może ta nasza przyszłość?
Zaprawdę: obrócą się któregoś dnia i stratują nas wszystkich! I tych, co ich tu naszczuli – tak samo stratują!
Stan Orda
https://ekspedyt.org/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz