O sytuacji na granicy polsko-białoruskiej powiedziano już tyle, że mogło by się wydać, że już nic nie zostało do dodania, a można jedynie przyjąć jedną z narracji i się do niej przyłączyć.
Mówię tu oczywiście o ludziach poważnych i uczciwych, którzy w taki właśnie sposób traktują swoje opinie, a nie zmieniają ich w zależności od tego jak wiatr zawieje, czy może bardziej z uwagi na oczekiwania jakiegoś zagranicznego sponsora, który lepiej zapłaci.
Były takie sytuacje, kiedy poważni, wydawać by się mogło, ludzie niedawno nagrywali spoty z jakąś aktorką, gdzie potępiali polskich funkcjonariuszy i wzywali ich do niewypełniania rozkazów obrony granicy, a potem, już po zmianie władzy, im się całkiem odmieniło i choć rzeczywistość jest taka sama jak i przedtem, to działania, które poprzednio miały być hańbą dla munduru, teraz już nimi cudownie być przestały.
Podobnie zachowują się także niektórzy politycy. Przedtem, gdy byli w opozycji, to nie ustawali w atakowaniu rządu i funkcjonariuszy służb zabezpieczających granicę, a teraz, gdy są w rządzie, patrzą już inaczej, a niektórzy wręcz, w stosowanej retoryce, prześcignęli najostrzejsze określenia polityków poprzedniego rządu. Minister Kosiniak-Kamysz stwierdził ostatnio: ”Dzisiaj mamy do czynienia z hordami bandytów, którzy atakują polską granicę”.
Tymczasem nie o to chodzi, by politycy popisywali się takimi określeniami, lecz by byli skuteczni w realizowaniu interesów państwa i wypełnianiu konstytucyjnych obowiązków.
Popatrzmy na spokojnie, bez złości i uprzedzeń, na to co się dzieje na granicy, kto i jakie interesy tam realizuje. Sam kryzys na granicy był rodzajem rewanżu ze strony prezydenta Łukaszenki, który w ten sposób odpłacił Polsce i krajom bałtyckim za wspieranie białoruskiej opozycji, po wyborach w roku 2020.
Stało się faktem, że nadzieje związane z rachubami na jakiś sukces Swietłany Cichanouskiej okazały się kompletnym fiaskiem, zaś koszty zabezpieczenia granicy, i to nie tylko materialne, ale też polityczne i wizerunkowe, cały czas rosły i w tej chwili one są już dla nas ogromne.
Zastosowane wobec Białorusi sankcje nie spowodowały upadku, a nawet widocznego osłabienie rządu Łukaszenki, za to zaś nastąpiło przyspieszone przesuwanie się Białorusi w stronę ściślejszych relacji z Rosją.
Można by powiedzieć, że rezultat naszych działań względem Łukaszenki po 2020 roku był dokładnie odwrotny od pożądanego.
Dla nas materialne koszty zabezpieczenia granicy nie są może nawet najważniejsze, choć oczywiście są one wielkie. Obecnie ważniejsze od tego wydaje się poważne zaangażowanie sił polskiej armii, straży granicznej i policji. Według wielu różnych ocen tego zaangażowania, jakie podają media, na granicę z Białorusią mogło być wysłane do 13 tysięcy żołnierzy, 8 tysięcy funkcjonariuszy Straży Granicznej, tysiące policjantów i antyterroryści.
Szczególnie obciążający, i tym samym obniżający możliwości obronne polskiej armii, jest udział tam żołnierzy. Jeśli wysłano 13 tysięcy na granicę to znaczy, że w gotowości do rotacji trzeba utrzymywać drugie tyle, czyli łącznie operacja zabezpieczenia granicy mogła zaangażować do 26 tysięcy żołnierzy, to jest blisko jednej trzeciej sił lądowych polskiej armii.
To bardzo dużo, co może skutkować tym, że tych żołnierzy zabraknie gdyby zaistniała konieczność zareagowania na kryzys w innym miejscu. Taka sytuacja jest na pewno bardzo na rękę Rosji, która od dawna obawia się, a przynajmniej o tym cały czas mówi, że polski rząd może wysłać swoich żołnierzy na Ukrainę, by tam zabezpieczali infrastrukturę i zwolnili, w ten sposób, siły ukraińskie, które mogłyby zostać wysłane na front.
Wobec tego, że tak wiele naszego wojska jest na granicy z Białorusią, to nie mamy, choćbyśmy chcieli, kogo wysłać na Ukrainę.
Okazuje się zatem, że kryzys na granicy stanowi nie tylko zemstę ze strony Łukaszenki, ale jest także mocno na rękę dla Rosji.
Poza tym, utrzymywanie tego stanu dla nas tak niewygodnego, nie wiąże się, w zasadzie, z żadnymi kosztami dla Łukaszenki, gdyż na sprowadzaniu migrantów Białoruś nawet zarabia, o czym wiele już pisano.
Ostatnio osoba, która zajmuje się tematyką migracji przytoczyła, jako przykład, takie ogłoszenie (w tłumaczeniu): „Podróż z przewodnikiem z Mińska do DE: $3500. Przewodnik przeprowadza tylko przez granicę, potem punkty GPS, podróż przez cały czas śledzona w internecie. Samochody z detektorem/zwiadowcą, mieszkania w PL.”.
Jest oczywistym, że znaczną cześć tej kwoty 3500 dolarów zarabiają białoruscy pośrednicy, zapewne też powiązani z tamtejszą władzą.
Pewnie jakieś nieliczne służby białoruskie są zaangażowane w szkolenie, dostarczanie danych wywiadowczych i kierowanie grupami atakującymi polską granicę, ale koszty tych działań są niewspółmiernie małe w stosunku do tego, co nas kosztuje obrona tej granicy. Na dodatek, Łukaszenka nie ma w zasadzie motywacji by to zakończyć, gdyż nawet gdyby przestał wysyłać migrantów na granicę to i tak przecież Unia Europejska nie zniesie sankcji nałożonych na Białoruś, a tylko takie rozwiązanie może zachęcić Łukaszenkę do współpracy.
Poza tym, za utrzymaniem obecnej sytuacji jest Rosja, której na rękę jest to, że polska armia jest zajęta zatrzymywaniem migrantów i zużywa się moralnie i fizycznie w tego rodzaju policyjnej operacji, a przez to niewielkie jest prawdopodobieństwo, że mogłaby ona pojawić się na Ukrainie.
Sytuacja zatem wydaje się beznadziejna i możliwość jej uregulowania jest zapewne związana z perspektywami zakończenia wojny na Ukrainie.
Jakąś szansą na wyjście z tej matni może okazać się pośrednictwo Chin, które mają bardzo dobre stosunki z Białorusią, a za sprawą polityki prezydenta Dudy, także i nasze relacje z Chinami są poprawne. Coś może być na rzeczy, skoro obecny wicepremier i szef MON, Władysław Kosiniak-Kamysz, stwierdził w wywiadzie dla „Faktu”: „dziękujemy za wysiłki Prezydenta podejmowane w Chinach, również na rzecz bezpieczeństwa Polski”.
Tego rodzaju nasze relacje z Chinami mają długą historię. Postawa Chin w 1956 roku przyczynić się miała do zatrzymania zbrojnej interwencji ZSRR w Polsce. Polska zrewanżowała się Chinom, za tamte działania, organizując w latach 1958-1970 rozmowy przedstawicieli Chin i USA, czego wynikiem była zupełna zmiana układu sił na świecie. Być może teraz znowu jest czas by Chiny coś zrobiły dla nas.
Chiny zatem pozostają już chyba ostatnią naszą nadzieją na wydobycie się z sytuacji w jaką wpędziły nas nierozważne działania polityczne wobec Białorusi, które były oparte na błędnej kalkulacji posiadanych sił i wyznaczaniu nierealistycznych celów.
Cała koncepcja naszej polityki wschodniej była błędna, gdyż jej domyślnym celem było pokonanie Rosji i całkowite wyeliminowanie jej wpływów z obszaru innych państw posowieckich, a nawet wspieranie separatyzmów wewnątrz samej Rosji.
Okazało się w końcu jednak, co dla każdego myślącego było oczywistym, że realizacja takich celów nie jest możliwa bez wojny, do której stoczenia nie mamy ani sił, ani środków, ani też zdolności zbudowania odpowiednio silnej koalicji chętnych by uczestniczyć w takiej imprezie. Wynika to też z tego, że wojna z państwem, które ma najwięcej głowic nuklearnych na świecie, nie wydaje się, dla nikogo rozsądnego, działaniem w jakie należy się, na poważnie, angażować.
Stanisław Lewicki
https://konserwatyzm.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz