środa, 3 lipca 2024

Mistyfikacja Europy

 

Mistyfikacja Europy


Dwudziesta rocznica akcesji unijnej Polski oraz czas kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego są okazją do nachalnej mistyfikacji struktury integracyjnej, którą drogą uzurpacji zrównuje się z całą Europą.

A przecież nie wszystkie państwa europejskie wchodzą w skład Unii Europejskiej! Nawet sami jej członkowie są podzieleni w ocenie pożytków płynących z szerokości i głębi integracji.

Wbrew krajowym i europejskim akolitom Unia Europejska jest instytucją nie tyle wyimaginowaną (jak chciał prezydent Andrzej Duda), ile abstrakcyjną, żywiącą się dziwacznymi problemami, oddaloną od narodów, ba, stanowiącą wręcz zagrożenie dla ich tożsamości.

Jej biurokratyczna machina jest nieczytelna i niezrozumiała dla przeciętnego obywatela. Wiele decyzji kryje się za anonimowymi maskami urzędników i biurokratów, którzy mimo wysokich apanaży nie ponoszą za nie w praktyce żadnej odpowiedzialności.

Nie jest moim zamiarem opowiadanie się „za” czy „przeciw” Unii Europejskiej. To zadanie dla polityków, rządów i opozycji w państwach członkowskich. Jestem jednak daleki od urzędowego optymizmu. Nie sposób z pozycji politologicznych akceptować wszystkich bzdur, które na tematy unijne głoszą beneficjenci tej cynicznej technostruktury i technokracji. Pojawia się coraz więcej pytań o autodestrukcję Europy, których nie sposób ignorować (zob. np. Douglas Murray, „Przedziwna śmierć Europy”, Poznań 2017).

Kryzys demograficzny, masowe migracje, podważanie narodowych tożsamości, narzucanie jednej wizji rozwoju społecznego i jednej poprawnościowej lewicowo-liberalnej ideologii, podział na państwa chroniące własny przemysł i zdeindustrializowane montownie, nie mówiąc o skutkach transformacji energetycznej i handlu CO2, pokazują pilną konieczność wielostronnej debaty, wbrew filozofii fałszywego konsensusu.

Także polscy politycy wszystkich opcji muszą nauczyć się merytorycznego argumentowania i obiektywnego diagnozowania splotu cudzych interesów, w którym własne racje są trudne do obrony.

Wbrew mniemaniom prounijnych polityków Polska wcale nie jest państwem rozgrywającym w Unii Europejskiej, ani realnie wpływającym na stosunki transatlantyckie (między Waszyngtonem a Brukselą). Przeciwnie, mimo ważnego położenia geostrategicznego, oferuje jedynie gotowość do wypełniania cudzej woli, zwłaszcza w konfrontacji z Rosją.

Powróciła do pozycji „państwa frontowego” i „bożego igrzyska”, na którym krzyżują się obce interesy. Sama nie stawia żadnych warunków, nie liczy swoich kosztów ani nie domaga się ich zwrotu. Spełnia jedynie z nadgorliwością oczekiwania unijne i natowskie, niewiele w zamian otrzymując. No, może poza hojnymi pochwałami i komplementami, które prowincjonalni politycy znad Wisły odbierają jako nobilitację.

A dotacje unijne – bynajmniej nie altruistyczne – nie miałyby aż tak wyolbrzymianego znaczenia, gdyby Polacy sami na nie solidnie nie zapracowali.

Wśród tzw. europeistów brakuje odważnych, wyczerpujących i oryginalnych analiz, które odsłoniłyby zarówno przesłanki historyczne powołania wspólnot, jak i ich późniejszą dogmatyzację. Sama inicjatywa stworzenia „konstruktu europejskiego” należała do Amerykanów, a wykreowanie przy ich udziale mitu Ojców Założycieli, zwłaszcza Jeana Monneta i Roberta Schumana, (których intrygujące „agenturalne” biografie w Polsce są praktycznie nieznane), miało uzasadniać „otwarcie na oścież drzwi Historii”.

Chodziło o to, aby z perspektywy amerykańskiej, ze wszystkich państewek Europy, „tych lokalnych ogródków, zrobić jedną prerię: narody europejskie nie mogą dłużej fundować sobie luksusu życia dla samych siebie”. Mają stworzyć przestrzeń dla ekspansji geopolitycznej i ekonomicznej Stanów Zjednoczonych.

Zjednoczona Europa Zachodnia z odbudowanymi Niemcami miała też służyć jako bufor wobec wpływów radzieckich (Philippe de Villiers, „Kiedy opadły maski. Bestseller o korzeniach Unii Europejskiej”, Warszawa 2019, s. 98 i in.).

Wiele wskazuje na to, że amerykańskie intencje wobec powojennej Europy najlepiej rozpoznał twórca V Republiki Francuskiej, gen. Charles de Gaulle. Nie bez powodu obrońcy państw narodowych, w tym także polska prawica, powołują się na jego ideę „Europy ojczyzn”. Amerykanie postrzegali bowiem „stare narody” jako przeszkodę dla biznesu, jako „stare formy myślenia”, utrudniające nadejście „powszechnego państwa”.

Wielki Francuz zdawał sobie sprawę z tego zagrożenia dla interesów swojej „La Patrie”, ale i dla innych Starych Europejczyków, o bogatej kulturze i długiej państwowości.

Importowany z USA „funkcjonalizm” miał na celu odpolitycznienie współpracy międzynarodowej i wielu naiwnie w to uwierzyło. Chodziło o jednoczenie państw poprzez integrację, osadzoną na technokratycznych zasadach funkcjonowania. Sporo problemów wymaga przecież rozwiązań technicznych, a nie politycznych. Stąd eskalacja instytucji wyspecjalizowanych, zaczynających od ograniczonych kompetencji, ale z czasem przejmujących coraz więcej zadań przynależnych państwom.

Z powyższą koncepcją wiązała się też demagogia o „międzyrządowości” jako regule integracji, gdy naprawdę promowana jest „ponadnarodowość”. Komisja Europejska i Trybunał Sprawiedliwości stanowią doskonały mechanizm amputowania suwerenności państw członkowskich. I choć co jakiś czas wybuchają kryzysy wokół machinacji brukselskich urzędników, to jednak proces ubezwłasnowolniania narodów nie ulega wyhamowaniu.

Dzisiejszy Zachód – Unia Europejska wraz z Ameryką i NATO – zdaje się postrzegać „późno przychodzących” z Europy Środkowej i Wschodniej, jako zawady na drodze przyspieszania integracji oraz źródła podziałów i wojen („sero venientes male sedentes” – późno przychodzący zajmują kiepskie miejsca). Tym bardziej intrygujące są naciski, aby do Unii Europejskiej przyjąć jak najszybciej Ukrainę, choć to państwo będące w stanie konfliktu i rozkładu nie spełnia żadnego z warunków akcesyjnych. Otwiera jednak możliwości potężnej ekspansji.

Chodzi więc ciągle o to samo: realizację jednolitej przestrzeni, niezależnej od kaprysów i ambicji narodowych. Państwa narodowe stają się anachronizmem. Należy dążyć do ich wtopienia w model federalny Europy. Suwerenność jako atrybut państw z czasem powinna przejść na strukturę ponadnarodową.

Takie myślenie oznacza przekształcenie Europy (choć to ciągle nie cały kontynent) na wzór amerykańskiego modelu federalnego. Ład oparty na poszanowaniu suwerennej równości państw ma zostać zastąpiony nowym „imperium europejskim”, zdolnym do konkurowania z największymi potęgami.

To z tych powodów rozlega się tyle krzyku, że Rosja próbuje rozbić jedność europejską. Ale ani słowa o tym, że Amerykanie poprzez swoich służebnych agentów wpływu, od Jeana Monneta począwszy, po Ursulę von der Leyen – od kilkudziesięciu lat doskonale sterują procesem desuwerenizacji państw i wykorzeniania egotyzmów narodowych. Dążą do narzucenia europejskim narodom „scentralizowanego systemu planetarnego zarządzania i mesjanistycznego przejścia do technicznego sterowania ludzkością”. Dopiero wtedy zapanuje „wieczysty pokój”, a ludzie będą realizować swoje potrzeby według jednolitych reguł ustalanych odgórnie. Powstanie „Cesarstwo Norm i Procedur”. Czyż nie wieje nowym totalitaryzmem?

Zdaniem obrońców ekspansji liberalnego kapitalizmu, demokracji i praw człowieka, „europejski eksperyment” ma rzekomo ponadhistoryczny wymiar i nie powinien podlegać jakiejkolwiek krytyce. Wszystkich oponentów unijnych uznaje się więc za bluźnierców i szkodników, a jeszcze gorzej za oszołomów. Natarczywa propaganda rządzących wokół jubileuszu akcesyjnego pokazała, że nie dostrzega się żadnych mankamentów tego hybrydalnego tworu, aspirującego do miana „superpaństwa”.

Unię Europejską traktuje się z powodów ideologicznych jako „dzieło święte”. To nie wiedza o jej mechanizmach i skutkach funkcjonowania jest obecnie najważniejsza. Liczy się przede wszystkim wiara w jej bezalternatywność, co już samo przez się przeczy idei pluralizmu myślowego.

Służalcze pokłony wobec Brukseli przypominają dobrowolną subordynację i narzucanie ludziom jedynej i niepodważalnej wersji funkcjonowania tej struktury. Każdego odstępcę od „uświęconych rytuałów i pochwał” traktuje się jak zdrajcę. A przecież nie da się zaprzeczyć, że kolejne projekty unijnych reform prowadzą do coraz większych kontrowersji wokół jej demokratycznej legitymizacji i oderwania od pierwotnych założeń integracji.

Najgorsze jest to, że wiele spraw dzieje się poza wiedzą opinii publicznej, a nawet poza świadomością rządów państw członkowskich. Wystarczy przyjrzeć się, jak funkcjonuje system agencji wyspecjalizowanych Unii Europejskiej. Ich legitymizacja nie ma nic wspólnego z demokratycznym mandatem. Brukselscy archonci, często cyniczni lobbyści działający w maskach ekspertów, skrywają się pod osłoną rzekomo sprawnej maszynerii biurokratycznej i nie napotykają na opór rządów państw członkowskich, którym wydaje się, że „uwspólnotowienie” swoich oddelegowanych kompetencji jest odwracalne i nie narusza istoty ich suwerennych praw. Z czasem okaże się, że suwerenność państw jest jedynie „wydmuszką”, pustym hasłem w krzykliwej retoryce skłóconych ze sobą obozów politycznych.

Przede wszystkim nie ma ani narodu europejskiego, ani takiego obywatelstwa. Poczucie europejskiej przynależności obywatelskiej jest iluzją, fantasmagorią, urojeniem. Formalna opieka prawno-konsularna nad obywatelami państw członkowskich przez każde z nich nie oznacza wykształcenia się świadomości obywatelskiej na poziomie ponadnarodowym. Nie ma nic wspólnego z narodem europejskim.

Ciągle istnieje, i nie wiadomo czy kiedykolwiek przestanie istnieć, silne przywiązanie do własnych wspólnot państwowych oraz lojalność wobec rodzimych instytucji. Żyjący w zakłamaniu politycy i ludzie mediów udają jedynie, że narody europejskie o jakże odmiennych tradycjach, obyczajach czy językach zgodzą się na podporządkowanie wspólnocie politycznej, zdolnej do decydowania o ich losach.

Zapomina się, że jedną z największych zdobyczy nowożytności była suwerenizacja państw i definiowanie przez nie własnych interesów. Żadna organizacja ponadnarodowa nie może przejąć tych atrybutów i kompetencji. Państwa członkowskie zgodziły się na ograniczanie swojej autonomii wewnętrznej, ale nigdy nie zrzekły się suwerenności. Gdyby to uczyniły, świadomie skazałyby się na samozatracenie. Jest zatem ogromnym nadużyciem uzasadnianie procesu unifikacji europejskiej koniecznością stworzenia jednej „europejskiej potęgi”.

Na naszych oczach odchodzi się od bałamucenia ludzi, że Unia Europejska nie miała ambicji geopolitycznych, była jedynie „mocarstwem cywilnym”. Obecnie bez żadnych zahamowań organizacja przekształca się w potęgę militarną, która pretenduje do gry geopolitycznej pod egidą Niemiec i Francji.

Zdaniem Monneta, stworzenie wspólnot europejskich miało zapobiec odrodzeniu się instynktu wojny. Okazuje się jednak, że może jak najbardziej powstać blok militarystyczno-ekonomiczny, który gotów jest uczestniczyć wraz z NATO w ekspedycji wojennej przeciw Rosji oraz blokować ekspansję Chin.

W tym kontekście warto przypomnieć, że próby powołania Europejskiej Wspólnoty Obronnej podejmowano już na początku lat pięćdziesiątych XX wieku. Nie udały się jednak, gdyż Francuzi przejrzeli plany Waszyngtonu i sprzeciwili się podporządkowaniu słabej wtedy Europy Zachodniej Ameryce.

Tym razem podpuszczenie europejskich elit przeciw Rosji stworzyło niepowtarzalną szansę, aby protektorat amerykański stał się faktem. Szkoda, że dzisiejsi Francuzi stracili w tym procesie swój historyczny instynkt samozachowawczy.

Obecnie jesteśmy świadkami obłędu militarystycznego, który zaprzecza wartościom pokoju, na które powoływali się rzekomi „twórcy” Wspólnot Europejskich. Wykorzystanie wojny na Ukrainie jako pretekstu do wielkich inwestycji zbrojeniowych ma służyć pobudzeniu dynamiki rozwoju gospodarek unijnych i anglosaskich. Jednocześnie sprzyja konsolidacji globalistów, internacjonalistów i wszelkiej maści kosmopolitów, aby maksymalizować profity wielkich koncernów wszelkich branż. Marzy im się kolejny zresztą raz w historii podbój ogromnego rynku rosyjskiego, który zachodni giganci finansowi chcieliby przekształcić w kolonię technologiczną i niewyczerpane źródło zysków.

Fatalnym zjawiskiem jest bezkrytyczne poparcie dla takiej reorientacji. Zamiast sięgać do arsenału środków pokojowych, kultury negocjacji, dialogu i kompromisu, dzisiejsi liderzy unijni stawiają na budowę potęgi ekspansywnej. Jej przeznaczeniem nie jest jedynie odstraszanie wrogich państw czy ugrupowań. Ambicje sięgają aktywnego udziału armii europejskiej w toczących się i przyszłych konfliktach.

Czy możliwe będzie utrzymanie pokoju europejskiego, a zatem i globalnego, gdy dojdzie do takiego nasycenia arsenałów militarnych, iż wojna stanie się jedynym rozwiązaniem, aby upłynnić nadprodukcję i zrealizować agresywne doktryny?

Wiele wskazuje na to, że narody europejskie są przekształcane w stado zmutowanych konsumentów na umasowionym, pozbawionym granic rynku. Ideałem stał się nieograniczony przepływ ludzi, których łatwo można poddać dekulturyzacji. Najważniejsze są warunki realizowania się w multikulturalnym tyglu, którego ideałem jest „American way of life”. Popatrzmy zresztą, co dzieje się z rodzimym językiem, jak szybko postępuje kolonizacja kulturowa i ideologiczna. Czyżby ludzie naprawdę dążyli do poddania się jakiejś „Globalii”, rządzonej przez „oświecony despotyzm” Ameryki?

Polska nie ma spójnej i dalekowzrocznej strategii integracyjnej. Brakuje też porozumienia na temat celu integracyjnego między najważniejszymi ugrupowaniami politycznymi. Wiele wskazuje na to, że euroentuzjaści długo jeszcze będą wojować z eurosceptykami. I tylko przypadek może zdecydować o tym, że społeczeństwo zmęczone tymi przepychankami i niebezpieczną polityką poświęcania interesów własnych na rzecz interesów wielkiego biznesu euroatlantyckiego (choćby w kontekście akcesji Ukrainy) dojdzie do wniosku, że przynależność do UE straciła wszelki sens.

Polexit nie musi być jedynie propagandowym straszakiem w politycznych rozgrywkach. Może stać się faktem i to na własne życzenie otumanionych i wyzbytych instynktu samozachowawczego pseudoelit.

Unia Europejska stała się zgodnie z zamiarem Jeana Monneta, pasem transmisyjnym wartości mentalnych, metod produkcji, wzorców konsumpcyjnych, sposobu życia, zachowań społecznych i zawodowych z Ameryki do Europy. Jest narzędziem alienacji kulturowej Europy na rzecz wartości amerykańskich. Na zainfekowanie amerykańskim „mirażem” szczególnie narażone są państwa słabe, których elity straciły swoją wewnątrzsterowność. Nieliczne są wyjątki w postaci Węgier czy Słowacji, których liderzy przejrzeli istotę mechanizmów narzucania unijnej i atlantyckiej superordynacji.

Na koniec tych rozważań, jako skromny obywatel Polski, Polak z urodzenia i wychowania, mam apel do rodzimych misjonarzy Europy, wszystkich panów „Tusków i Buzków”, aby przestali ze swoją zgrają akolitów bezkrytycznie i gorliwie powtarzać mantrę o uszczęśliwianiu narodu poprzez jego dekonstrukcję.

Polacy nie są głupim narodem [hmmm… – admin]. Prędzej czy później zrozumieją, że za fasadą struktur tradycyjnej polityki władza ponadnarodowa przejmuje coraz większą kontrolę nad państwem, jego zasobami i umysłami ludzi. Ponieważ dzieje się to w atmosferze straszenia Rosją i Chinami, ludzie w dobrej wierze godzą się na stosowane wobec nich manipulacje, stopniowe okradanie ich z własnej tożsamości narodowej i pogrążanie się w iluzji unijnej szczęśliwości. Im dłużej będzie trwać taki stan, tym gorsze mogą być jego następstwa.

I jeszcze jedno. Uważam za ogromne nadużycie ze strony polityków, że traktują wybory do europarlamentu jako trampolinę dla własnych karier i wysokich uposażeń. Na dodatek przedstawiają swoje decyzje jako konieczność moralną i wynik racjonalnych wyborów politycznych. Tymczasem jest to zwyczajna zdrada wobec obywateli, którzy powierzyli im mandat do polskiego parlamentu w jesiennych wyborach 2023 roku.

Co ci „podwójni” kandydaci zdążyli naprawdę zrealizować z przedwyborczych obietnic, pracując zwłaszcza w administracji rządowej? Dlaczego własne kariery i zarobki są ważniejsze od służby państwu, które tak bardzo potrzebuje naprawy i odpowiedzialności tu, w kraju, a nie na posadach brukselskich?

De facto jest to sprzeniewierzenie się własnym słowom i niedawnym ślubowaniom. Jest to zjawisko kompromitujące zarówno dla „partii władzy”, jak i opozycji. Umieszczanie na listach wyborczych do Parlamentu Europejskiego ludzi o zszarganej reputacji, jak Obajtek, Kurski, Kamiński czy Wąsik, pokazuje, że każda ze stron sceny politycznej uprawia bezwzględną walkę o wpływy, a Unię Europejską traktuje, nawet mimo jej krytyki, jako niezłe miejsce do „podziału łupów”.

Obawiam się, że rządzącej koalicji przyniesie to deprecjację poparcia i spadek zaufania społecznego, a opozycji zagrozi z czasem całkowitą ewaporacją.

Żeby nie być jednak totalnym pesymistą, może warto mieć choć odrobinę nadziei na jakieś przebudzenie społeczne? Może nadejdzie jeszcze czas, że i w Warszawie ludzie przejrzą na oczy, odeślą zużytych i stetryczałych polityków na „emeryckie wypędy”, a do władzy dojdzie nowe pokolenie, niekoniecznie mądrzejsze i bardziej etyczne, ale przynajmniej młodsze i może lepiej rozumiejące oszustwo starego nazistowskiego kolaboranta oraz długoletniego szefa Komisji Europejskiej Waltera Hallsteina – o „zjednoczeniu przez wynarodowienie”?

Prof. Stanisław Bieleń
https://myslpolska.info

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Psychickie poruchy”. Minister Kultury Słowacji o LGBT.

Jeśli macie zaburzenia psychiczne, powinniście się leczyć, a nie narzucać ludziom, że jesteście swego rodzaju normą i wszystko ma być tak, j...