Jeśli istnieje międzynarodówka bezpieczniaków, to stare kiejkuty mogą już wiedzieć coś, czego my jeszcze nie wiemy. No bo dlaczego nie miałaby istnieć międzynarodówka bezpieczniaków?
Skoro „nudne i ponure socjały” zorganizowały aż pięć międzynarodówek (piąta właśnie przygotowuje kolejną wersję rewolucji komunistycznej w Ameryce Północnej i Europie), skoro swoje międzynarodówki mają masony, co to uprawiają „sztukę królewską”, czyli korupcję, nepotyzm i manipulowanie wielkimi masami nieświadomych ludzi, skoro międzynarodówka lichwiarzy próbuje pod różnymi pretekstami pozbawić ludzi własności i zlikwidować obrót gotówkowy, żeby już każdy – zgodnie z celem rewolucji komunistycznej – był nie tylko w stu procentach zależny od państwowej kasy, ale żeby każdego znienacka można było od tej kasy odłączyć i niech się buja bez pieniędzy – to dlaczego bezpieczniacy, którzy zwłaszcza w epoce totalnej inwigilacji, stanowiącej podszewkę współczesnych demokracji, nie mieliby zorganizować sobie własnej, bezpieczniackiej międzynarodówki?
Nie ma żadnych przeciwwskazań, przeciwnie – można nawet przypomnieć sytuację, gdy coś w rodzaju międzynarodówki bezpieczniackiej uratowało świat przed wojną nuklearną. Mam oczywiście na myśli kryzys karaibski w roku 1962.
Jak wiadomo, ani prezydent Kennedy, ani gensek Chruszczow nie mógł cofnąć się o krok bez utraty prestiżu. Na szczęście bezpieczniacy amerykańscy zachowali swoje drożne kanały z bezpieczniakami sowieckimi, dzięki czemu, bez narażania swoich nadętych buców na kompromitację, mogli wynegocjować kompromis – że mianowicie Ameryka wycofuje swoje pociski atomowe z Turcji, a Sowieci – z Kuby – dzięki czemu świat uniknął zagłady.
To z perspektywy globalnej – a jeśli chodzi o naszą, zaściankową perspektywę polską, to na ślady aktywności bezpieczniackiej międzynarodówki natykamy się od samego początku transformacji ustrojowej.
Mało kto już dziś pamięta pana Macieja Zalewskiego, totumfackiego Jarosława Kaczyńskiego, pomysłodawcy spółki „Telegraf”, a przede wszystkim – sekretarza KOK, czyli Komitetu Obrony Kraju w kancelarii Kukuńka, czyli prezydenta Lecha Wałęsy.
Nawiasem mówiąc, za ostrzeżenie Janusza Gąsiorowskiego i Bogusława Bagsika z „Art-B” o grożącym im aresztowaniu, został potem skazany na 2,5 roku więzienia, skąd został przedterminowo zwolniony i zajął się swoimi sprawami.
Ale wcześniej, w okresie dobrego fartu, odbył rozmowę z rezydentem CIA w Warszawie, którego zagadnął o konfidentów SB i wywiadu wojskowego – co z nimi zrobić. Amerykański bezpieczniak go zgromił i powiedział mu tak: „oni mieli zostać odwróceni i zostali odwróceni. I tak ma być!”
Zwracam uwagę, że rezydent CIA powiedział, że mieli zostać „odwróceni” i zostali „odwróceni”. Co to znaczy? Ano – że zamiast służyć Sowieckiemu Sojuzu, teraz będą służyli – ale nie Polsce – tylko Stanom Zjednoczonym. Bo sławna transformacja ustrojowa, jeśli chodzi o nasz nieszczęśliwy kraj, wynegocjowana przez Daniela Frieda z Departamentu Stanu i Władimira Kriuczkowa z KGB, oznaczała ni mniej, ni więcej, że Polska spod kurateli sowieckiej przechodzi pod kuratelę amerykańską.
Pewne zaburzenia, z którymi do dzisiaj nie możemy sobie poradzić, pojawiły się w związku z „resetem” prezydenta Obamy, kiedy to wydawało się, że przechodzimy pod kuratelę niemiecką – oczywiście do czasu, gdy prezydent Obama w 2013 roku zresetował swój „reset”.
Wtedy – jak pamiętamy – trzej kelnerzy pod przewodnictwem pana Marka Falenty – zorganizowali straszliwy spisek, podsłuchując ważniaków z Volksdeutsche Partei, a potem przekazując podsłuchane rozmowy niezależnym mediom. W rezultacie Volksdeutsche Partei została usunięta z pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu, a naszym umiłowanym prezydentem został nieoczekiwanie chyba nawet dla siebie samego pan Andrzej Duda, zaś wybory parlamentarne wygrało PiS, które utworzyło rząd „dobrej zmiany”.
Co prawda Niemcy nie pogodziły się z takim rozwojem wypadków i próbowały, a to ciamajdanu w ramach walki o demokrację, a to szantażu finansowego w ramach walki o praworządność, ale nie przynosiło to przełomu aż do marca ubiegłego roku, kiedy to amerykański prezydent Józio Biden nie udzielił kanclerzowi Scholzowi pozwolenia, by Europę urządzały Niemcy – oczywiście po swojemu.
Toteż w październiku ub. roku nastąpiła podmianka w wyniku demokratycznego głosowania, które tu i tam trzeba było przeciągnąć aż do rana, żeby było dobrze, no i na pozycję lidera wysunęła się Volksdeutsche Partei, z zadaniem przeprowadzenia tu dintojry, żeby nasz nieszczęśliwy kraj przepoczwarzyć w Generalne Gubernatorstwo.
Podczas swojej ostatniej gospodarskiej wizyty w Warszawie kanclerz Scholz nakazał Donaldu Tusku dintojrę przyspieszyć i wydawało się, że jak tylko wzięty przez Donalda Tuska do vaginetu na chłopaka od brudnej roboty pan Adam Bodnar z czarnym podniebieniem przeprowadzi kurację przeczyszczającą w prokuraturze i sądach, to nastąpi rzeź niewiniątek.
„Lecz tymczasem na mieście inne były już treście” – pisał poeta. W Ameryce powoli bo powoli, ale rosła popularność byłego prezydenta Donalda Trumpa, któremu w dodatku pomógł zamach, zorganizowany w kilka dni po tym, jak prezydent Józio Biden, najwyraźniej zirytowany bezskutecznymi próbami zneutralizowania Trumpa przy pomocy niezawisłych sądów, chlapnął, że trzeba by go „wziąć na celownik”.
Wprawdzie po zamachu tłumaczył się, że miał na myśli zupełnie coś innego, ale zbrodniczy koronawirus, o którym zawsze miałem pochlebną opinię, że jest politycznie znakomicie wyrobiony, zaraz prezydenta Józia Bidena dopadł, co prawda łagodnie, ale w rezultacie musiał on przerwać kampanię wyborczą i się izolować – również przez rozmaitymi pytaniami.
Tymczasem pan Lewandowski, doradca sztabu wyborczego Donalda Trumpa powiedział, że jeśli zostanie on prezydentem, to pomoże prezydentowi Dudzie w jego inicjatywach politycznych, by „Polska znalazła się we właściwych rękach”. Najwyraźniej deklarację tę usłyszeć musiały stare kiejkuty i od tego momentu Donaldu Tusku zaczął wiać wiatr w oczy, aż wreszcie, właśnie przez swojego chłopaka od brudnej roboty, czyli pana ministra Adama Bodnara, został ośmieszony przed całą Europą w sprawie aresztowania pana Marcina Romanowskiego.
Jak pamiętamy, na żądanie przewodniczącego Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, który przypomniał, że pan Romanowski ma europejski immunitet, niezawisły sąd, ku zaskoczeniu pana prokuratora Korneluka, który myślał, że teraz, to już posadzi pana Romanowskiego na nodze od stołka, kazał go natychmiast wypuścić na wolność.
Zaskoczenie było tym większe, że natychmiast kazała go uwolnić pani sędzia Agata Pomianowska, która do tej pory wydawała orzeczenia zgodne z oczekiwaniami. A tu taka siurpryza!
Ale na pewien trop naprowadza nas okoliczność, że pani sędzia należy do organizacji sędziowskiej „Iustitia”. Ta „Iustitia” powstała w roku 1990, zaraz jak rozwiązała się PZPR, która była pasem transmisyjnym bezpieki do sądownictwa.
Ta okoliczność wzbudza we mnie podejrzenia, że dzięki kontaktom w ramach bezpieczniackiej międzynarodówki, stare kiejkuty nie tylko już wiedzą coś, o czym my jeszcze nie wiemy, ale nawet, że mogły dać stosowny cynk pani sędzi – że od tej pory my w „Iustitii” ćwierkamy z nowego klucza.
Stanisław Michalkiewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz