wtorek, 6 sierpnia 2024

„Wymierająca wieś”. Tak wygląda polski koniec świata i początek Europy.



Przystanek autobusowy jest, ale nic tu nie dojeżdża. Domy stoją, ale przeważnie puste. Spotkać tu człowieka – to dopiero coś! Ciszę przerywa ujadanie psów, pianie kogutów i dmący ze wschodu wiatr. Bo stąd na Białoruś już rzut beretem.

W Lipszczanach pustoszeje wiele domów. Fot. Maciej Stanik

Na wjeździe nie ma nawet tablicy. Nie wiadomo, gdzie podlaskie Lipszczany się zaczynają, a gdzie kończą. Tylko numerki na zabitych dechami domach są jakąś wskazówką. Ale marną, bo mało widoczną. Większość drewnianych chałup się sypie. Chociaż niektóre nadal przyciągają wzrok – przypominają otwockie świdermajery.

Do Lipszczan (Podlasie) nie dojeżdża żaden autobus. Fot. Maciej Stanik

Przez zawieszone w okurzonych oknach haftowane firanki widać stoły, naczynia, złożone i przykryte kapą wersalki. Wygląda to tak, jakby gospodarz tylko na moment wyszedł doglądnąć swoich plonów, podebrać kilka jajek i zaraz miał zasiąść do obiadu.

Ale nie, nie wróci. Większość tych domów pozostanie pusta już na zawsze.

– Dzieci się nie rodzą, a młodzi stąd uciekają, bo nie ma żadnej pracy. Nic tu nie ma. Kto chciałby mieszkać na tym końcu świata? – pyta jeden z gospodarzy.

Inny dopowiada:
– To miejsce zapomniane i przez Boga, i przez diabła.

To samo powtarza burmistrz Lipska Lech Łępicki:
– Lipszczany to nazwa symbol. To wymierająca wioska. Ale cały region się wyludnia, mamy poniżej 5 tys. mieszkańców.

Unia – czwarty rozbiór Polski

Strasznie się kurzy, kiedy przejeżdża się piaszczystą drogą, która ciągnie się przez całą wieś. Gospodynie przed świętami musiały ze dwa razy okna myć.
– Macie szczęście, bo dzisiaj skrobali drogę, wyrównywali, bo była dziura na dziurze – pociesza jedna z nich.

Na skraju wsi wąska ścieżka zamienia się w dziurawą, ale betonową drogę. Wbita w pole biało-czerwona tablica wyznacza granicę Polski na wschodzie. Kawałek dalej rozciąga się zamknięty na małą kłódkę szlaban. Na prawo – zarośnięty krzakami, zapomniany krzyż, na lewo słynny “domek spotkań”. Ale też w ruinie.

Przy szlabanie postawiono krzyż. Fot. Maciej Stanik

Otwarcie tego przejścia granicznego w 2004 roku, kiedy Polska wchodziła do Unii Europejskiej, miało przynieść dobrobyt, przyciągnąć inwestorów i turystów. Chociaż mieszkańcy wcale nie palili się do tej Europy. Bali się jej jak ognia. We wsi mówiło się, że “Unia tylko przyniesie czwarty rozbiór Polski”.
– I tak wykończą, i tak wykończą – przepowiadał ówczesny sołtys Lipszczan (w rozmowie z portalem Poranny.pl).

Ktoś inny wieszczył, że z Unią będzie tak samo jak z Wałęsą:
– Mówili, że niebo przyszedł otworzyć. Że drugą Japonię zbuduje. Zbudował? Za komuny lepiej żyłem niż teraz. Sto razy lepiej niż teraz. Bo co chciał, to kupił. Jak sprzedał świniaka, to za tego świniaka tonę saletry kupił. A teraz za tonę saletry zapłacił siedem stów, a za świniaka nawet trzystu złotych nie wziął.

Diabeł nadal mówi tu dobranoc

Były sołtys Lipszczan zakładał dwa scenariusze, jakie mogą czekać wieś po wstąpieniu Polski do Unii: za dziesięć lat w Lipszczanach staną albo wille, albo chałupy się rozwalą.

Mieszkańcy z nieufnością patrzyli w europejską przyszłość. Nie spodziewali się “cudów”. Nie liczyli, że ich wieś stanie się nagle małym Berlinem czy Rzymem. I nie zawiedli się. Dziś – oprócz przywiązania do ziemi – niewiele ich tu trzyma. Młodzi uciekają.

Fot. Maciej Stanik 

– Co dała nam Unia? No to, co widać – rozgląda się po okolicy Arek. I zaczyna: – Puste domy nam dała Unia. Niektórym się udało – rolnikom. Oni mogli wziąć dotacje. Wszystko ogólnie podrożało, więc w sumie się wyrównało – szacuje.
Z gospodarki trudno mu wyżyć, dlatego żeby utrzymać rodzinę, dorabia w budowlance.

Odpala papierosa od papierosa, zaciąga się tytoniem i wylicza:
– W zeszłym roku było około 20 pogrzebów. Domów jest dwadzieścia parę, ale połowa pusta – rzuca, szacując na oko. I miarowo wypuszcza dym w powietrze. – Ludzie stąd nie wyjeżdżają, tylko umierają. Taka prawda. Tu sami starzy, w całej wsi jest jeden kawaler – odpowiada.

Zatrzymujemy pędzący traktor. To jeden z młodszych gospodarzy we wsi właśnie sieje owies. Nie jest zbyt wylewny, ale na temat Unii ma lepsze zdanie.
– Mogę powiedzieć, że Unia mi trochę pomogła.

Inny rolnik:
– Unia dała nam nadzieję, ale młodzi i tak na ziemię nie wrócą – powtarza. Ale po jego minie widać, że nadzieja na zmianę już dawno w nim umarła. A on z nadzieją umie patrzeć tylko w przyszłość – wypatrując emerytury. A od niej dzieli go tylko kilka wiosen.

Fot. Maciej Stanik

Kobieta w średnim wieku rozkłada ręce i z rezygnacją mówi:
– Tu zostało tak, jak było. W niektóry wsiach coś się ruszyło, coś ta Unia im pomogła, nam nic.

Zatrzymujemy staruszka, który wyszedł przed dom zaczerpnąć świeżego powietrza:
– Tu diabeł mówi dobranoc. Tu się nic nie ruszy. Może i coś z tej Unii mamy, ale ja nie wiem co – szczerze przyznaje.

– U nas wrony zawracają, a psy siurkami wodę piją – mówi rozbawiony mężczyzna w średnim wieku.

Trudno bez pieniędzy z zagranicy

Biały wystraszyłby każdego. To pies stróżujący, a zadanie ma niełatwe – musi upilnować 70 kur. Kiedy ktoś podejdzie pod płot, zaczyna ujadać, skakać, nie pozwala nawet zbliżyć się do domu. Jak spod ziemi nagle wyrasta jego pan. Też idzie się go wystraszyć. Mirek trochę zachrypniętym głosem uspokaja psa. Właśnie wrócił z Augustowa.

Był na rozmowie o pracę w BAT-cie. British American Tobacco przeniosło do Polski swoje zakłady i zatrudniło prawie dwa tysiące osób. Z Lipszczan i okolicy sporo osób tam dojeżdża. To jeden z niewielu zakładów pracy.

– W Niemczech polikwidowali te zakłady, bo tam trzeba było płacić minimum 1,5 tys. euro. U nas zapłacą 2 tys. zł i każdy kurwa zadowolony. Dlatego opłaci im się dowieźć ludzi, dać obiady – uważa Mirek. I ma nadzieję, że dostanie tę robotę. Bo już dwa lata utrzymuje rodzinę tylko z ziemi.

Fot. Maciej Stanik 

Kiedy Polska wstępowała do Unii, to Mirek już dobrych 10 lat pracował w Niemczech. W sumie dziś podlicza, że jeździł za granicę przez 25 lat, a w domu żona z dziećmi. Nie miał wyjścia, kiedy objął po dziadkach gospodarstwo w Lipszczanach.

– Byłem młody i głupi. 18 lat miałem, jak przepisali mi ziemię – wspomina. Od razu wyrobił paszport i wyjechał do Niemiec. – Chciałem pieniążków. Bo jak koniem obrabiać pole? – pyta.

Jak obrobił pole Niemca, to na żniwa wracał do siebie. I jakoś się kręciło. Ale się skończyło, bo uszkodził sobie nogę.
– Dostałem uderzenie od krowy, jak próbowałem ją uwiązać. Ona strzeliła mnie w nogę. Z jednej strony pękło, z drugiej wylazło – Mirek podciąga nogawkę spodni i dokładnie wskazuje, co i gdzie mu się stało. I ta chora noga na dobre zatrzymała go w Lipszczanach. Ma tu kawałek ziemi, kury i opasy. Ale Unia wcale nie odmieniła jego życia.
– U nas bieda. Jeszcze ci, co są na mleku, to mają jakiś dochód. Ale ja na mięso sprzedaję, więc nie ma z tego kokosów – mówi.

Fot. Maciej Stanik

Dorabia na jajkach i jabłkach. Siedzimy przed domem Mirka i patrzymy na jego ogród i sad. Ze stolicy ściągają tutaj po owoce.
– Przyjeżdżali i patrzyli po drzewach, czy jabłka nie są pryskane i tłoczyli na ekologiczny sok. Pijecie w Warszawie mój sok – pęka z dumy. Nie, nie wyjedzie stąd, bo gdzie miałby taką ciszę? Tutaj tylko od czasu do czasu samochód straży granicznej przemknie.

Pracy nie ma, obiecanki były

– Z Warszawy dużo ludzi bierze ode mnie jajka, bo żona kury puściła. Zawsze świeże. Najstarsze jajko ma tydzień czasu – chwali się Mirek. – No to weźmiemy trzydzieści – rzucam, a Mirek wywołuje żonę. Najpierw wychodzi z domu z miskami w dłoniach, później wraca z kartonikami pełnymi jaj. Przystaje z nami na moment.

– Jeżeli ktoś na własne oczy nie zobaczy, to może nie dowierza, co się tu u nas wyprawia. Mówię pani, nic się nie zmieniło – narzeka Aneta.

Fot. Maciej Stanik

– Tu cały czas się mówi o tym przejściu, ale to nierealne. Wątpię, czy coś się ruszy. Tu się w ogóle lepiej nie żyje. Obiecanki były. Nawet drogi nie mamy. Nic, zero. Mówili, że wyleją asfalt, ale nic. Kurzy się strasznie. Boże jedyny, latem to ja się normalnie nie mogę nasprzątać. Otworzysz okno i zaraz wszystko masz w kurzu. Internetu też nie ma, my mamy z Orange, ale nie jest taki tani – denerwuje się.

Ale to nie jest jej największym zmartwieniem. Najbardziej ją trapi, co się z nimi stanie na stare lata, jak dzieci na stałe wyjadą z Lipszczan. A te obawy przyniosło samo życie.

Najpierw Aneta długo nie mogła znaleźć pracy, sezonowo jeździła do sąsiedniej wsi na zbiór truskawek, rabarbaru czy brokułów. Wreszcie ostatnio dogląda samotnej i schorowanej sąsiadki. Jej mąż zmarł, dzieci nie mieli. I ta została na stare lata sama jak palec we wsi na końcu świata. No to Aneta pali jej w piecu, nosi obiadki. Ma za tę pomoc obiecany tysiąc złotych z emerytury sąsiadki.
– I żeby nie moja sąsiedzka pomoc po szpitalu, to nie wiem, co by to było… Przecież opiekunka musiałaby tu dwie godziny jechać. Ona by tego nie przeżyła. A teraz już zaczyna chodzić – cieszy się.

Fot. Maciej Stanik

I ciężko wzdycha:
– Takie to życie starych ludzi na takiej wiosce. Dobrze jeszcze, że mnie ma. A mnie kto dopatrzy? My już sąsiadów nie mamy. Dzieci wyjadą, a my co? A wyjadą, bo jaką one mają tu przyszłość? Nawet bym w sumie nie chciała, żeby tu zostały.

Ich córka już zresztą uciekła z Lipszczan – mieszka w bursie, w tym roku pisze maturę, kończy technikum i uczy się na informatyka.
– Ale też bez żadnej okazji to do szkoły nie dojedzie. Trzeba ją wozić. PiS mówi, że da autobusy, a nam tu wszystko zabrali – wytyka Mirek.

– No nic tu nie dojeżdża. Koniec Polski – słyszę.

Jak nie mam, to nie skorzystam

Agnieszka nie pojechała dziś do pracy w lesie, zatrzymała ją choroba córeczki. Chciałaby wreszcie znaleźć stałe zatrudnienie, w końcu mają z mężem na utrzymaniu troje dzieci.

Ale – póki co – przeszkodą jest leżąca teściowa i trzyletnia Wiktoria. No i w ogóle w Lipszczanach kiepsko z zatrudnieniem.
– Tu nie ma szans na pracę. Jedynie Augustów, Lipsk. Każdy łapie się, czego tylko może – wtrąca.

Agnieszka z córeczką Wiktorią i psem Limą. Fot. Maciej Stanik

Zaprasza nas do skromnego domu. I od progu mówi, że mieszkanie wymaga remontu. Ściany przechodnich pokojów są kolorowe: czerwone, zielone. Oklejone zdjęciami dzieci. Po łóżku radośnie skacze mały aniołek z blond lokami. To Wiktoria, miłośniczka sukienek i najmłodsze dziecko Agnieszki. Szarpie się z psem.
– Lima jest bardzo gościnna. No widać, że ty chora – patrzy na nią Agnieszka. I śmieje się w głos.

Dobrze, że Wiktoria ma Limę, bo w Lipszczanach nie ma towarzystwa w swoim wieku.
– Ma tu jednego kolegę – Kacperka. Ale on ma sześć lat. A tak to nie ma dzieci w jej wieku. Na końcu wsi jest jeszcze jeden chłopiec, który ma 11 lat i gdzieś pomiędzy 6-latek. To wioska starych ludzi, skansen – zaznacza Agnieszka.

– Nic tu się nie dzieje. Miejsca pracy, dotacje by się przydały. Świetlica niby jest. Jest straż pożarna, dwa sklepy są. Ale wszystko dwa kilometry dalej. W mieście jest o wiele lepiej, wychodzisz i masz – opowiada z tęsknotą w głosie.

To na wspomnienie o Giżycku, skąd pochodzi. Agnieszka po cichu sobie marzy, że kiedyś się stąd całą rodziną wyprowadzą. I może właśnie do Giżycka pojadą.

To większe miasto i większe możliwości. No i tam byłaby jakaś przyszłość dla dzieci. Bo Agnieszka przestała już wierzyć, że coś się w Lipszczanach zmieni. Może jakby więcej młodych ludzi tu zostało. Może mieliby siłę, żeby działać, zmieniać.

– Tu mieszkają ze 22 rodziny, jest kilku gospodarzy, a tak to emeryci i renciści. Nic tu nie ma. Latem to coś więcej się dzieje, żniwa, ktoś się kręci. A zimą to już nic. Diabeł mówi dobranoc. Bo jak nie masz dobrej ziemi, to nie masz nic. Tak naprawdę to trzeba dojechać i dorobić – mówi Agnieszka.

Pamięta, że liczyła, że Unia przyniesie lepsze życie.
– Ale rolnik dalej nic z tego nie ma. Zainwestuje ten, kto ma. A ten kto nie ma, to i tak nie zainwestuje, nie skorzysta z tego programu. Wiem na swoim przykładzie, że jak nie mam, to nie skorzystam.

Z gospodarki ciężko wyżyć

Pod dom ze złowrogo brzmiącą tablicą “Jak on cię nie zagryzie, to ja cię zastrzelę” podjeżdża rozpędzona niebieska ciężarówka. Wysiada z niej rosły mężczyzna. – Czekajcie, tylko wezmę sobie fajki – mówi, pędząc do auta. Arek zajmuje się budowlanką, robi u prywaciarza i dodatkowo ma parę hektarów. – Ale z ziemi ciężko utrzymać rodzinę – mówi wprost.

Fot. Maciej Stanik

Jego żona sezonowo sadzi las. Na 500+ na dziecko się nie załapali.
– Na początku mieliśmy. Ale później wziąłem od takiego dziadka ziemię i przekroczyłem dochód. Jemu renty nie zabrali, a mnie zabrali 500+ – mówi. Musiał wyjechać za robotą do Lipska. Codziennie w tę i z powrotem robi 30 kilometrów. – Na paliwo muszę sporo wydać. A zarobię dwa z kawałkiem i ciesz się pan. A na swój biznes nie ma szans – mówi ze smutkiem.

Widać, że Arek jest gospodarzem z krwi i kości, przywiązanym do ziemi. Gospodarstwo objął po zmarłym wuju. Porzucił wygodne życie, mieszkanie w bloku i zjechał do Lipszczan.

Fot. Maciej Stanik

– Tu będzie kukurydza, tam jest żyto, tam też żyto. Tu posiany jest owies. Mam 8 hektarów – mówi obracając się na pięcie i palcem wskazując na pola. Mruży przy tym mocno oczy. I krzyczy do ujadającego w podwórzu psa:
– Kłapołuch, chodź tu, chodź, czego się boisz? Pies wolnym krokiem rusza w naszym kierunku. Arek do nas: – On się zaraz otworzy.

Ale to Arek najbardziej się otwiera. – Nie dostałem dofinansowania z Unii. Druga rzecz, że nic nie brałem, bo jestem na ZUS-ie. Ojciec też już na siebie nie może wziąć – mówi.

Zresztą, co by to dało. – Niby te pieniądze unijne wpłyną na konto. Ale trzeba nawozów, paliwa trzy tysiące na rok, a wiadomo, paliwo coraz droższe, a pieniądze takie same – wylicza Arek. I mówi wprost, że niektórzy “przepijają dopłaty”.

Fot. Maciej Stanik

– Ludzie stąd wyjeżdżają, bo z samej gospodarki ciężko wyżyć – przyznaje. A ile narobić się trzeba.

Arek bardzo boleje nad tym, że we wsi nic się nie dzieje. I z rozrzewnieniem wspomina, jak kiedyś sąsiad do sąsiada zaglądał.
– Ale to było, jak jeszcze starsi żyli. W karty ludzie grali. Kiedyś cała chata ludzi była. Teraz ludzie zajęci. Tak jak ja, zaraz muszę iść robić obrządki. Czasami w niedzielę zajdzie się na kawę.

Ale Arek nie jest jedynym rolnikiem w Lipszczanach. Z daleka widać ciągnik – podjeżdża w górę i w dół. To najmłodszy gospodarz w Lipszczanach. Sieje właśnie owies. Zatrzymujemy go, zwalnia i wreszcie zatrzymuje swój traktor. Ma pole zaraz przy granicy. W sumie w rożnych częściach wsi ma ponad 20 hektarów.

I on jako jedyny nie narzeka na Unię. – Dostałem dofinansowanie na sprzęt. Więc mogę powiedzieć, że Unia mi trochę pomogła – mówi. On pracuje wyłącznie na roli. Z tego utrzymuje rodzinę. – Z tego da się wyżyć, chociaż różnie bywa. Jak na razie to tu siedzę i jest nawet nie najgorzej – przyznaje.

Przejście zamknięte na kłódkę

Lipszczany miały się ożywić, miał zakwitnąć handel z Grodnem, inwestor miał się znaleźć i zatrudnić ludzi. Wydawało się, że jak Polska wejdzie do Europy, to na dobre zdejmą kłódkę ze szlabanu i otworzą przejście graniczne Lipszczany-Sofijewo.

– My nie odpowiadamy za przejście graniczne. Ale niewątpliwie interesem społeczności lokalnej jest otwarcie przejścia granicznego. Zakładamy, że mogłoby to doprowadzić do ożywienia po obu stronach granicy. Takie stanowisko prezentujemy od wielu lat – mówi nam starosta augustowski, Jarosław Szlaszyński.

Fot. Maciej Stanik

Do otwarcia przejścia przymierzano się od ćwierćwiecza. Były spotkania ze stroną białoruską. – Jakoś to wszystko się nie udało. Walczono o to przejście. Ale prawdopodobnie pieniądze na to przepadły. Poszły gdzie indziej. I nie wiadomo, kiedy znowu będą – słyszę we wsi.

Ktoś inny rozkłada ręce – już się pogodził, że nigdy nie otworzą tego przejścia:
– Ale wszystko szlag trafił. 20 lat temu mieli otworzyć i nic się nie zmieniło. Moim zdaniem nic się w tym temacie nie zmieni. Oni od dawna próbują coś zdziałać.

Co konkretnie? O to chcieliśmy zapytać sołtysa Lipszczan. Ale Jan Filipowicz długo nas zwodził. Jak już przyjechaliśmy na miejsce, to przestał odbierać telefon. Nie zastajemy go w domu, a jego żona wręcz wykrzykuje, że “ani z nią, ani z mężem, żadnego wywiadu nie będzie”. Mamy sobie pisać, co chcemy. A im dać spokój. Do samochodu odprowadza nas owczarek niemiecki. A we wsi powtarzają, że sołtys wiecznie zajęty, bo oprócz gospodarstwa ma też firmę.

Fot. Maciej Stanik

Burmistrz Lipska ciężko wzdycha, gdy pytam o Lipszczany i otwarcie przejścia granicznego. Jego poprzednicy wprost mówili: “Wypiliśmy już beczkę wódki i drugie tyle należało wypić, by otworzyć to przejście. Po prostu były przeszkody”.

– Z tego, co relacjonowano, to władze Grodna chcą otwarcia granicy, ale niestety Mińsk ich powstrzymuje, mówiąc, że ma ważniejsze sprawy do załatwienia – mówi nam Lech Łępicki. Ucieszył się, kiedy prawie 5 lat temu zaczęła się spotykać polsko-białoruska komisja koordynacyjna ds. współpracy transgranicznej, a na porządku obrad pojawiał się zawsze temat Lipszczan. – Wcześniej przez lata był w tym temacie przestój – mówi burmistrz Lipska.

Fot. Maciej Stanik

I wspomina spotkanie sprzed dwóch lat. Wtedy pod szlaban zjechał wojewoda z całą świtą.

– Mieliśmy nadzieję, że jesteśmy o krok od otwarcia tego przejścia. Pamiętam nawet słowa komendanta, który powiedział, że mamy gotowy sprzęt w postaci kontenerów. Cała infrastruktura została zdjęta z innego przejścia i można było ją przenieść. Mówiło się, że jak będzie decyzja, to w ciągu tygodnia można otwierać przejście.

– Ale nic takiego się nie zadziało. Wiem, że strona białoruska, a w szczególności decydenci z Mińska, zawsze mieli pilniejszą sprawę. Mówili, że Lipszczany ok, ale jeszcze nie teraz. I wtedy zajęto się innym przejściem – rozkłada ręce Łępicki.

Nie ma ratunku

Sęk w tym, że w Lipszczanach nadal nie wszystkim podoba się ten pomysł. Wciąż nie wszyscy widzą korzyści z otwarcia przejścia, boją się tak samo jak Unii.

– Przez długi czas przejście graniczne kojarzyło się mieszkańcom wsi z ciężkimi samochodami. Bali się, że to zakłóci ich spokój. Na zebraniach wiejskich uświadomiłem ich, że mówimy o przejściu turystycznym, samochody do 3,5 ton plus autobusy i samochody osobowe – mówi burmistrz Lipska.

Fot. Maciej Stanik

Ale chyba nie wszystkich udało się przekonać.
– Rolnicy nie chcą tego przejścia. Bo za dużo samochodów by przyjeżdżało – mówi Arek.

O to samo pytam najmłodszego gospodarza we wsi:
– Raczej niekoniecznie, bo to zaraz koło domu – stwierdza, siedząc w ciągniku. Doskonale pamięta, jak przyjeżdżały z daleka delegacje, żeby kupić ziemię przy drodze. Tylko że nikt nie chciał sprzedać.

Pytam skąd ten opór i strach. Jeden z urzędników z tego regionu odpowiada: – Ci ludzie znaleźli wyjście: albo migracja, albo firm owymi autobusami jeżdżą do pracy w Augustowie. Dla Lipszczan to przejście to właściwie nic nie będzie znaczyło. To wymarła wioska. Nie ma dla nich ratunku.

* Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

Daria Różańska
Maciej Stanik
https://natemat.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Brytyjczycy, nic się nie stało!!!

  Brytyjczycy, nic się nie stało!!! A to gagatek ! Przecie kosher Izaak … https://geekweek.interia.pl/nauka/news-newton-jakiego-nie-znamy-zb...