Charles de Talleyrand mawiał, że „ten, kto urodził się po rewolucji (francuskiej), nie zna słodyczy życia”. Odnośnie do czasów sprzed 1789 roku i ich słodyczy nie będę się wypowiadał, gdyż nie znam ich z autopsji.
Nie zawaham się jednak sparafrazować nieco to znane powiedzenie Talleyranda i napisać, że „ten, kto nie żył w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, nie wie, czym jest wolność słowa”.
Zaraz po tzw. upadku komuny w 1989 roku Polska rzeczywiście przeżyła krótki, trwający jakieś kilkanaście lat, okres, gdy wolność słowa była prawie absolutna. W tym czasie przeciwko tej zasadzie występowało jedynie środowisko „Gazety Wyborczej”, od czasu do czasu znajdując jakiegoś – prawdziwego lub urojonego – antysemitę na którego można było przeprowadzić wielką nagonkę.
Lecz poza kwestią żydowską, antysemityzmem czy negowaniem Holocaustu właściwie wolno było dyskutować i pisać o wszystkim. Pamiętam to dobrze, gdyż w 1990 roku rozpocząłem studia na Uniwersytecie Warszawskim, który był wtenczas wolną uczelnią. Było to akurat po upadku tzw. komuny, a my czytaliśmy i komentowaliśmy każdą rzecz, która wpadła nam w rękę. A że dużo rzeczy nie było dostępnych po polsku, to chętnie uczyliśmy się języków obcych. Dlatego nasze lektury były rozmaite. Czytaliśmy dosłownie wszystkie gazety i wszystkie książki.
Na studiach miałem kolegów komunistów, anarchistów, nazistów, konserwatystów, liberałów, a nawet jedną syjonistkę. Na zajęciach i przerwach kłóciliśmy się okropnie i wymyślaliśmy sobie od „komuchów”, „faszystów”, „Żydów”, „antysemitów”, etc. Po zajęciach zaś zgodnie szliśmy na piwo, gdzie nikt na nikogo nie był obrażony. Nikomu z nas nie przyszło nawet do głowy, aby pisać wnioski do uczelnianych komisji dyscyplinarnych czy zawiadomienia do prokuratury o zniesławienie, wyrażanie poglądów „nie takich jak trzeba” i w sposób „niegodny studenta” etc.
Zresztą kadra naukowa podzielała nasz pogląd i gdy zakładaliśmy jakieś koło naukowe, to usłyszeliśmy, że „fajnie, żeby się tutaj coś działo i jak chcecie, to możecie dyskutować nawet o faszyzmie”.
Dziś, po trzydziestu latach, świat zupełnie się zmienił. Na niektórych uniwersytetach trwa coś w rodzaju drugiego paryskiego maja 1968 i całe wydziały wydają się sterroryzowane przez zideologizowanych lewicowych aktywistów. Zupełnie oczywistą rzeczą stało się pisanie donosów do rozmaitych komisji dyscyplinarnych o to, co wykładowca powiedział na sali wykładowej, na przerwie, na YouTubie, w telewizji lub napisał w Internecie czy w sieci społecznościowej.
Wedle mej wiedzy są już takie uczelnie, w których można złożyć donos na wykładowcę w formie anonimowej za pomocą poczty elektronicznej i takie „afery” traktowane są z wielką powagą, choć delatorzy nie ujawniają własnego nazwiska.
Donosy piszą nie tylko studenci, lecz także i osoby postronne, którym nie podobają się poglądy danego wykładowcy, bo są „politycznie niepoprawne”, „godzą w sojusze” i są niezgodne „z linią wielkich stacji telewizyjnych”.
Znana jest mi sytuacja z Polskiej Akademii Nauk, gdzie przed paroma laty jeden z doktorantów (co istotne, filolog klasyczny-mediewista) stał się obiektem kampanii donosów i pomówień z powodu niepoprawnych poglądów wygłaszanych w sytuacji towarzyskiej w piwiarni.
Donosicielstwo rozpleniło się już tak, że pisze się podobne listy i e-maile także do zwierzchników osób pracujących w administracji, przedsiębiorstwach państwowych, a nawet i prywatnych. Znam kilka osób prowadzących jednoosobowe firmy, które dostały takie donosy na samych siebie, gdyż delatorzy nie wiedzieli, że chodzi o firmę jednoosobową…
Do tego doszły zawiadomienia do prokuratury. Nie mówię tutaj o komicznych już „ośrodkach-monitorowania-czegoś-tam”, które przeczesują Internet i składają po 500 doniesień do prokuratury rocznie, a chwaląc się tym podają za każdym razem numer konta do wpłat.
Ludzie nauczyli się, że jeśli się z kimś nie zgadzają politycznie, to już od razu zachodzą w głowę, jakby to „podpiąć” pod „nawoływanie” (art. 256 K.k.), popieranie „wojny napastniczej” (art. 117 K.k.), pochwalanie czynu przestępczego etc.
I wreszcie mamy całe kampanie medialnego kamieniowania oraz nienawiści wobec osób, którym nie sposób zarzucić złamania prawa, ale których poglądy są nieznośne dla elitki politycznej, właścicieli mediów nakręcających tzw. opinię publiczną etc. To, co kiedyś robiono w środowisku „Gazety Wyborczej”, dziś czynią całe stacje telewizyjne, wielkie portale internetowe (rzekomo „informacyjne”).
Przedmiot ataku może być najrozmaitszy, prawdziwy albo zmanipulowany, przesadzony, a czasami wręcz zmyślony: rzekomy agent SB, ruska onuca, agent Putina, antyszczepionkowiec, „denialista” klimatyczny, homofob, antysemita, nacjonalista etc. Właściwie co kilka, kilkanaście dni widzimy nagonkę na kogoś, kto napisał lub powiedział coś inaczej, niż myśli większość kształtowana przez media. Myślozbrodnie są największymi zbrodniami znanymi w społeczeństwach liberalnych – tych samych, które w swoich konstytucjach dumnie powpisywały, że panuje w nich wolność myśli, słowa i druku.
Niestety, pojawienie się mediów społecznościowych, takich jak YT, Fb, X etc., jeszcze pogłębiło problem. Twórcy tych portali społecznościowych twierdzili, że tworzą forum na którym każdy będzie mógł powiedzieć to, co chce, może z wyjątkiem treści łamiących prawo.
W praktyce portale społecznościowe stały się narzędziem nie wolności słowa, lecz wyrazu bezmyślności ludzkich stad. Gdy zdecydowana większość ich odbiorców niczym pelikany łyka wszystko, co zobaczy, usłyszy lub przeczyta w wielkich mediach, to – w swym fanatyzmie przeglądając jedynie treści z podobnych źródeł medialnych – stara się zakrzyczeć, sprofanować, obrzucić błotem każdego, kto myśli samodzielnie.
Przy okazji pozwala to tym sfanatyzowanym imbecylom w sposób jasny i prosty zgłaszać niepoprawne politycznie wpisy do administratorów systemu, do pracodawców, a w końcu do prokuratury. Dlatego coraz więcej ludzi myślących samodzielnie pisze pod pseudonimami, tzw. nickami, aby, narażając się na wulgarne komentarze, przynajmniej nie narażać się na konsekwencje zawodowe i prawne swoich poglądów, które wyrażają w państwach szczycących się swoimi konstytucyjnymi gwarancjami wolności słowa.
Jak wiadomo, walczymy z Putinem o wolność słowa, dlatego wolność słowa musi być starannie limitowana, aby nie było tam treści pod którymi podpisałby się Putin.
Gdy patrzę, z perspektywy 35 lat, na historię wolności słowa w III/IV RP (może trafniej: ¾ RP), to trudno mi nie dostrzec, że z roku na rok wolność słowa jest coraz bardziej „wygaszana”, i to bez penalizacji tzw. mowy nienawiści, która to penalizacja – nie oszukujmy się – wejdzie do obowiązujących kodeksów prawa czy to w tej, czy w przyszłej kadencji Sejmu.
To wygaszanie wolności słowa przejawia się w coraz bardziej woluntarystycznej interpretacji prawa już istniejącego. Podam kilka prostych przykładów.
Przykład pierwszy: art. 117 K.k., mówiący o pochwalaniu „wojny napastniczej”, miał na celu penalizację nawoływania do udziału Polski w takiej wojnie, a stał się narzędziem zamykania ust tym, którzy mają na sprawy zagraniczne poglądy inne niż obecne elitki polityczne. Gdy polscy politycy i dziennikarze pochwalali bezprawne napaści na Jugosławię i tzw. drugą wojnę iracką (bez mandatu ONZ), to nie był on używany. Ale za czasów PiS zaczął być aplikowany wobec tych, którzy w wojnie rosyjsko-ukraińskiej wyrażali poparcie nie dla tej strony, dla której należało, a to mimo faktu, że oficjalnie nie doszło do wypowiedzenia wojny przez żadną ze stron (formalnie jest to tzw. konflikt zbrojny).
Przykład drugi: kiedyś można było pisać o banderyzmie i banderowcach, podczas gdy dziś sądy wykryły istnienie „narodu banderowskiego” (czyli słowo banderyzm ma rzekomo oznaczać jakąś narodowość). Kiedyś art. 256 o „propagowaniu” nie stosowano wobec słów o „banderowcach”, dziś natomiast nie używa się go, gdy ktoś propaguje postać Stepana Bandery, biega z flagą UPA i śpiewa publicznie „Czerwoną Kalinę”. Aż strach pomyśleć, jak ograniczona zostanie wolność słowa, gdy rozpocznie się penalizacja tzw. mowy nienawiści.
Drugą formą ograniczania wolności słowa jest aktywizm obywatelski. Cenzura w sieciach społecznościowych działa za pomocą algorytmów wyłapujących słowa i frazy, ale jednak przede wszystkim dzięki zwykłemu donosicielstwu innych użytkowników, którzy raz za razem zgłaszają treści nacjonalistyczne, homofobiczne, „onucowe”, antysemickie, antyszczepionkowe, etc. Ci sami użytkownicy wypisują donosy do pracodawców i składają wnioski do prokuratury.
Kiedyś trzeba było zgłaszaną treść wydrukować, wsadzić do koperty i iść na pocztę. Wymagało to pewnego wysiłku, który zniechęcał większość delatorów. Dziś wystarczy zrzut ekranu i adres e-mailowy do pracodawcy lub prokuratora. Towarzyszy temu cała rozwijająca się kultura donosicielstwa e-mailowego, wprost gloryfikowana przez państwo, polityków i media, czego szczytowym wyrazem była tzw. pandemia i istne polowania na osoby bez „namordników” w sklepach.
I tak sobie porównuję tę kulturę donosicielstwa z wolnością słowa z lat dziewięćdziesiątych, gdy spieraliśmy się straszliwie, ale nikt na nikogo nie donosił, nie pisał e-maili ani pod swoim nazwiskiem, ani anonimowo, a każdy pogląd, i to na każdą sprawę, był tolerowany. Skłóciliśmy się, nawymyślaliśmy sobie, potem zaś razem zgodnie szliśmy na przysłowiowy „browar”. Na tym właśnie polega owa różnica pomiędzy czasem minionym, a podłym czasem obecnym.
Kto nie żył w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, ten nie wie czym jest wolność słowa.
Adam Wielomski
https://www.nowoczesnamysl.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz