– „Z kilkoma ledwie wyjątkami wszystkie bogate kraje, łącznie z Wielką Brytanią i USA – rzekomymi ojczyznami wolnego handlu i rynku – wzbogaciły się dzięki kombinacji protekcjonizmu, subsydiów oraz innych polityk, których stosowanie jest dzisiaj odradzane krajom rozwijającym się” – pisze Ha-Joon Chang, koreański ekonomista wykładający na Cambridge.
I trudno odmówić mu racji. Bogactwa z rabunkowego kolonializmu i wysokoemisyjnego przemysłu są dziś pomnażane dzięki protekcjonistycznemu chronieniu własnych „nowych” interesów, czego oczywiście robić nie mogą kraje biedniejsze.
Na świecie jest całe mnóstwo państw „rozwijających się”, które były, są i prawdopodobnie będą jeszcze długo wykorzystywane przez bogate kraje „Zachodu”. Bieda i deficyty dotykające większą część populacji świata muszą istnieć, aby jednocześnie współistniało bogactwo tej mniejszej części populacji, żyjącej sobie dostatnie w raptem kilkunastu najzamożniejszych państwach globu.
Bogate kraje wykorzystują swoją aktualną pozycję, posiadany kapitał, know-how oraz wpływy w organizacjach międzynarodowych, aby zachować status-quo. Głoszą hasła o potrzebie wolnego rynku, wolności i demokracji, zapominając jednak, że źródła swojego bogactwa sięgają niejednokrotnie czasów, kiedy zamiast wolnego rynku funkcjonował rabunkowy kolonializm, przeczący w istocie jakimkolwiek zasadom wolności czy demokracji.
Należy pamiętać, że gigantyczny kapitał – który dzisiaj jest w posiadaniu dość wąskiej grupy najbogatszych państw świata – został zdobyty albo:
(1) dzięki łupieżczej polityce podbijania słabszych państw czy nacji, albo
(2) dzięki nielimitowanej eksploatacji zasobów naturalnych, albo
(3) dzięki funkcjonowaniu wysokoemisyjnemu przemysłowi.
(1) dzięki łupieżczej polityce podbijania słabszych państw czy nacji, albo
(2) dzięki nielimitowanej eksploatacji zasobów naturalnych, albo
(3) dzięki funkcjonowaniu wysokoemisyjnemu przemysłowi.
W przypadku niektórych państw (np. Wlk. Brytanii czy USA) wszystkie trzy punkty były źródłem ich obecnego bogactwa.
O ile czasy rabunkowego kolonializmu i łupieżczego podbijania słabszych skończyły się na dobre w okolicy lat 60-tych ubiegłego wieku (ostatnie kolonie uzyskały wówczas niepodległość), to polityki pozwalające na nielimitowaną eksploatację zasobów naturalnych oraz funkcjonowanie wysokoemisyjnego przemysłu zaczęły być ograniczane dopiero w latach 90-tych.
W ciągu ostatnich kilku lat najbogatsi rzeczywiście zaczęli się dość istotnie samoograniczać w tych kwestiach. Problem polega na tym, że takiego samego „samoograniczania” zażądali od krajów biednych, co de facto zamknęło im drogę na szybki rozwój i dołączenie do grona państw rozwiniętych.
Przy okazji bogaty zachód wprowadził całe mnóstwo subsydiów na rzecz pro-ekologicznych technologii, które generują rozwój rodzimych firm z branż zaliczanych do „zielonej rewolucji”. O takich subsydiach i wsparciu mogą zapomnieć przedsiębiorstwa funkcjonujące w większości krajów rozwijających się, bowiem państwa te najzwyczajniej w świecie nie mają pieniędzy na uprawianie takiej formy proekologicznego protekcjonizmu gospodarczego.
Tutaj kluczową kwestią jest posiadany już kapitał zgromadzony we wcześniejszych dekadach z tytułu prowadzenia polityk, o których mowa była w punktach (1), (2) oraz (3). Kto go ma, ten może sobie pozwolić na gospodarczą „zieloną rewolucję”. Reszta musi się podporządkować, pracując dwa, trzy razy ciężej, aby zarobić pieniądze na import zielonych technologii i zielonej energii z państw, które pompują mnóstwo subsydiów w zielone gałęzie gospodarki. I tak to się właśnie kręci.
Gdzież są liberalni zwolennicy wolnego rynku, którzy bezczelnie pieprzyli o tym, jak to USA stało się potęgą gospodarczą dzięki „wolnemu rynkowi”?
Siedzą i wymyślają inne zasrane teorie?Admin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz