Konserwatywny zgred ma to do siebie, że oprócz powierzchni pewnych zjawisk, dostrzega w swej upierdliwości również podłoże bieżących politycznych konfliktów.
W przypadku obecnego ping – ponga między Rządem, Sejmem, Senatem a Prezydentem (z udziałem instytucji Unii Europejskiej i Rady Europy) w grze o kształt polskiego sądownictwa w tle pojawia się bowiem zasadnicze pytanie o kształt ustrojowy państwa.
Z jednej strony mamy dzierżących dziś władzę zwolenników demokratycznego jedynowładztwa, wywodzących się mentalnie oraz intelektualnie w prostej linii z „kultury” przedcywilizacyjnego barbarzyństwa (PiS + Solidarna Polska), z drugiej zaś – obrońców zdobyczy cywilizacyjnych, jak np. trójpodziału władzy. Ci ostatni jednak są podzieleni i często niekonsekwentni – poseł Berkowicz (Konfederacja) np. słusznie zwrócił uwagę na fakt, iż w III RP trójpodział władzy praktycznie nigdy nie istniał, gdyż prawo tworzy de facto rząd (Sejm pełni często rolę maszynki do głosowania rządowych ustaw) a ministrowie są na ogół jednocześnie posłami.
Czymże zatem jest klasyczny trójpodział władz? Najczęściej powołują się nań tradycyjni liberałowie, cytując głównie Jana Locke’a i Karola Ludwika de Secondat barona La Brede de Montesquieu (znanego u nas jako Monteskiusz). Ten pierwszy, wychodząc od – moim zdaniem nieco odrealnionych – koncepcji „praw naturalnych” i „umowy społecznej” akcentował potrzebę podziału władz na ustawodawczą (parlament, w realiach Locke’a – Izbę Gmin i Izbę Lordów) i wykonawczą (król i Jego ministrowie). Dość lakonicznie Locke wzmiankował jeszcze władzę „federatywną”, której przypisywał politykę zagraniczną. Z kolei Monteskiusz mniej zajmował się filozofia „praw naturalnych” czy genezą władzy, koncentrując się bardziej na analizie ustrojów działających.
Przyjmując za jedno z głównych kryteriów oceny władzy jej zdolność do zapewnienia poddanym/ obywatelom cywilizowanej wolności Monteskiusz rekomendował dystrybucję (co od pewnego czasu zaczęto u nas tłumaczyć jako „podział”) władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. I w zasadzie koncepcja ta zdobyła sobie powszechne uznanie w późniejszych generacjach pisarzy politycznych i konstytucjonalistów.
Konserwatywny liberał Beniamin Constant wyodrębniał jeszcze – obok trzech władz zdefiniowanych przez Monteskiusza – władzę królewską, jako głowę państwa, w pewnym sensie nadrzędną wobec władz pozostałych i mniej uwikłaną w działania bieżące [Jarkacz? – admin].
Z kolei niektórzy konserwatyści wywodzili od Arystotelesa koncepcję „rządu mieszanego”, na który składają się pierwiastki: monarchiczny (król), arystokratyczny (izba wyższa parlamentu lub/i sądy) oraz demokratyczny (sejm). Paradoksalnie – lewica zaczęła z kolei coraz częściej nawiązywać do koncepcji przedcywilizacyjnych, oznaczających de facto nową odmianę despocji.
I właśnie w ten ostatni z wymienionych nurtów wpisują się działania rządzącego dziś w Polsce obozu paradoksalnie zwącego siebie „Zjednoczoną Prawicą”. Paradoks polega na tym, że za fasadą „prawicowości” kryję się w tym przypadku demokratyczny i antykonserwatywny jakobinizm polityków PiS i Solidarnej Polski, która opanowała dzisiejsze Ministerstwo Sprawiedliwości.
Jako główną motywację dokonywanej przez ten obóz „reform” sądownictwa widzę bowiem chęć zgromadzenia pełni władzy w demokratycznie wyłonionej „sile kierowniczej narodu”, która skumulowawszy pełnię władzy ustawodawczej i wykonawczej sięga obecnie po sądowniczą. Do tego dochodzi jeszcze demokratyczno-jakobińska chęć odegrania się na „elitach”.
Nie mam osobistych powodów, by brać w obronę dzisiejszy wymiar sprawiedliwości. Wręcz przeciwnie – czuję się jego ofiarą, ale nie wyroku (ten był w pełni uniewinniający), lecz biurokratyzmu, opieszałości i braku profesjonalizmu.
Chodziło o dość skomplikowaną sprawę gospodarczą, w której, m.in. mojej skromnej osobie prokurator (obecnie jeden z wiceministrów w ekipie p. Ziobry) zarzucił działanie na szkodę współzarządzanej przeze mnie spółki. Sprawa dla urzędników sądowych była początkowo oczywista – wyniki finansowe Spółki, w okresie, w którym byłem za nią odpowiedzialny uległy znaczącej poprawie a żadnej szkody prokuratura wykazać nie była w stanie.
Prokurator jednak nie odpuszczał, twierdząc (w ponawianym akcie oskarżenia), że szkoda nie musi wcale wystąpić, zaś dla oskarżenia wystarczy sam zamiar jej wyrządzenia. I – zdaniem prokuratora – jest to „tzw. „SZKODA W UJĘCIU ABSTRAKCYJNYM”.
Sąd chyba po takim dictum zwątpił i rozpoczął sprawę, która w sumie pochłonęła niemal dekadę mojego życia, komplikując mi sytuację na rynku pracy (w wielu firmach wymaga się oświadczenia, że nie toczy się żadne postępowanie). Na tą przewlekłość złożyły się: zmiana w składzie sędziowskim, śmierć jednego z ławników), tryb procedowania (rozprawy raz w miesiącu przy dużej ilości świadków) i konieczność mozolnego uczenia się materii obrotu gospodarczego i prawa spółek handlowych przez skład sędziowski.
Nic zatem dziwnego, ze nawet całkowite uniewinnienie było dla mnie satysfakcją wysoce wątpliwą. W tle rozpoczęcia całej sprawy stała oczywiście polityka. Byłem wówczas członkiem władz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, które sprzeciwiało się zmianom w kierownictwie śląskiej Kasy Chorych (kierowanej z sukcesami przez p. Andrzeja Sośnierza), których chciała niemal wszechwładna wówczas regionalna „Solidarność”.
Zanudzam Państwa tym osobistym wątkiem, bo obawiam się, że po dokonanej przez PiS „reformie” sądownictwo może w jeszcze większym, niż dotąd stopniu stać się orężem w walce politycznej z opozycją lub choćby osobami wobec władzy niezależnymi. A już nieobiektywne niemal z zasady będzie w konflikcie: władza – obywatel.
„Reforma” w żaden sposób nie będzie dotyczyć rzeczywistych mankamentów dzisiejszego systemu sądownictwa – nadmiernej formalizacji i biurokratyzacji. Nie ma w „reformie” mowy o tak potrzebnych zmianach jak odciążenie sądów od spraw drobnych poprzez wprowadzenie instytucji „sędziów pokoju” (co proponuje PSL – Koalicja Polska i Konfederacja) czy wymuszenie krótszych terminów rozpatrywania spraw i elektronicznego obiegu dokumentów No i przydałaby się dodatkowa edukacja i większa specjalizacja sędziów. Być może wymaga to dodatkowych nakładów, ale sprawiedliwość jest jednym z filarów funkcjonowania i sensowności istnienia państwa. Tu nie warto przesadnie oszczędzać.
Jak dotąd – „reforma” PiS ma charakter wyłącznie personalny – zmiany w sądach powszechnych, Sądzie Najwyższym, Trybunale Konstytucyjnym i w Krajowej Radzie Sądownictwa. W TK i KRS – zmiany moim (i nie tylko moim) zdaniem niekonstytucyjne i nielegalne.
W przypadku KRS ustawą przerwano konstytucyjnie określoną kadencję jej wcześniejszych członków i pogwałcono wskazany w Konstytucji sposób ich wyboru (art. 186 ust 1 oraz art. 187 ust. 1 i 3). Dlatego Sąd Najwyższy ma rację podważając legalność obecnej KRS.
Wszystko to jest „sprzedawane” w mediach w propagandowej narracji walki z „reliktami komunizmu” (gdy średnia wieku sędziów wynosi niewiele więcej niż 40 lat), „skorumpowaną” i „zdeprawowaną” „kastą” (tu z lubością i natrętnie przywołuje się przykład sędziego kradnącego wiertarkę lub pobłażliwość jednego z sądów wobec łamiącego prawo drogowe celebryty).
Ta propaganda tudzież mankamenty sądów przywołane wyżej przeze mnie a odczuwane zapewne przez wiele Polek i wielu Polaków powodują, że spora ich część traktuje „reformę” Ziobry ze zrozumieniem lub przynajmniej z pobłażaniem.
Mało kto zauważa zaś, że ceną jaką przyjdzie zapłacić za tą „reformę” będzie likwidacja niezależności sądów, zwłaszcza po podpisaniu przez Prezydenta ustawy tzw. „kagańcowej”.
Trudno też oprzeć się wrażeniu, że p. Ziobro i jego współpracownicy motywowani są również (oprócz chęci poszerzenia władzy) kompleksami wobec środowisk prawniczych i akademickich, w których nigdy nie cieszyli się poważaniem. Bo też nie mieli na polu zawodowym stosownych zasług ani osiągnięć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz