środa, 1 kwietnia 2020

Nad prezydenckim orędziem

W piątek wieczorem z orędziem do narodu wystąpił pan prezydent Andrzej Duda. Orędzie nie wykraczało poza konwencjonalne ramy; apele o dyscyplinę, podziękowania dla walczących z epidemią, wyrazy uznania dla tych, którzy zapewniają normalne funkcjonowanie państwa; dostawy towarów i usług, paliw i energii, komunikację publiczną i tak dalej.

W orędziu znalazła się też uwaga, która skłania do zastanowienia, bo nie dotyczy ona wyłącznie czasu epidemii, tylko może być aktualna również po jej ustaniu.
Wspominając o przedstawionym przez rząd programie „tarczy antykryzysowej” prezydent stwierdził, że trzeba by jak najszybciej go przyjąć, nie tracąc czasu na międzypartyjne spory. „Cóż ba! Słuszna uwaga – do pewnego stopnia” – jak mawiał słynący z ostrożności kuzyn mego przyjaciela.
Że jakieś decyzje trzeba podjąć, to rzecz oczywista, najlepiej, jakby w dodatku były słuszne i pożyteczne. A kiedy takie decyzje można podjąć najszybciej i najłatwiej? To jasne – wtedy, kiedy w ich podejmowaniu uczestniczy jak najmniej decydentów. Doprowadzając to rozumowanie do logicznej skrajności musimy przyjąć, że najlepsze warunki do podejmowania decyzji są wtedy, gdy decyduje jedna osoba.
Jeśli natomiast do podejmowania decyzji angażowana byłaby maksymalna liczba osób, to proces decyzyjny nie tylko by się bardzo wydłużył, choćby po to, by każdy decydent mógł przedstawić własną opinię, ale w dodatku decyzja taka byłaby obciążona rozmaitymi kompromisami, choćby po to, by żadnego z biorących udział w podejmowaniu decyzji nie urazić.
Taka konsekwencja zaś jest nie tylko oczywista, ale i nieuchronna w przypadku decyzji politycznych, w których podejmowaniu uczestniczą osoby nie reprezentujące tylko siebie samych, ale rozmaite wpływowe środowiska, które mają nie tylko swoje upodobania i antypatie, ale przede wszystkim – różne interesy i uważają, że podejmowana właśnie decyzja musi je uwzględniać, a przynajmniej się im nie sprzeciwiać.
Skuteczność takich decyzji jest siłą rzeczy wątpliwa, bo tak naprawdę nie jest ona skierowana na rozwiązanie jakiegoś problemu, a w każdym razie – nie przede wszystkim, tylko na pogodzenie rozmaitych, często sprzecznych, interesów.
Weźmy na przykład sprawę takiej korupcji. W interesie społecznym leży jak najszybsza likwidacja, a przynajmniej ograniczenie tej plagi. Ale nawet prima vista rysują się dwie szkoły.
Jedna wychodzi ze spostrzeżenia, że korupcja pojawia się na styku sektora publicznego z sektorem prywatnym. W tej sytuacji optymalnym rozwiązaniem byłoby zlikwidowanie sektora publicznego, bo wtedy żadnego styku by nie było, a więc korupcja zostałaby zlikwidowana, bo prywatnego przedsiębiorcy przekupić niepodobna. Można go wykupić albo zniszczyć, ale przekupić – nie.
Wiadomo jednak, że sektora publicznego zlikwidować niepodobna, bo istnienie państwa jest konieczne, a jego domeną są sektory, których wspólnym mianownikiem jest przemoc: wojna i siły zbrojne, bezpieczeństwo wewnętrzne i wszystkie policje, wymiar sprawiedliwości, polityka zagraniczna, no i finanse, bo przecież ktoś musi zbierać pieniądze na funkcjonowanie tych dziedzin.
W tej sytuacji można mówić nie tyle o likwidacji, co o ograniczeniu korupcji poprzez zminimalizowanie styku sektora publicznego z prywatnym.
Druga szkoła kładzie nacisk na działania represyjne; powinien powstać specjalny urząd walczący z korupcją, która wtedy nie tylko zostanie ograniczona ale w ogóle wyeliminowana. Ten urząd powinien śledzić, podglądać, podsłuchiwać i prowokować ludzi w ramach tzw. zakupów kontrolowanych – i tak dalej.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że druga szkoła jest skuteczniejsza, ale trzeba pamiętać o jednym – że mianowicie urzędnicy zatrudnieni w tym urzędzie też mają swój interes i że ten interes wcale nie jest tożsamy z interesem społecznym. O ile bowiem w interesie społecznym leży przynajmniej ograniczenie korupcji, to interes pracowników urzędu, którego jedyną racją bytu jest istnienie korupcji wcale nie leży jej wyeliminowanie. Skoro już mają posady w tym urzędzie, to w ich interesie leży ich zachowanie możliwie jak najdłużej. Owszem, muszą wprawdzie walczyć z korupcją, ale ostrożnie – żeby przypadkiem nie zrobić jej krzywdy, co podważyłoby sens dalszego istnienia urzędu.
Dlatego też interesy partyjne wcale nie muszą pokrywać się z interesem państwowym, a jeśli decyzja jest efektem kompromisu międzypartyjnego, to jest prawie pewne, że będzie ona sprzeczna z interesem państwowym, a przynajmniej – że będzie się z nim rozmijała. To właśnie chciał nam przekazać pan prezydent Andrzej Duda mówiąc, że to nie jest czas na partyjne spory.
Dlaczego jednak nie rozciągnąć tego, jakże słusznego spostrzeżenia, na sytuacje mniej dramatyczne, kiedy wszystko wróci do normy i epidemia przestanie nam zagrażać? Nic przecież nie stoi na przeszkodzie – poza doktrynerskim przekonaniem, że musi być demokracja, czyli podejmowanie decyzji w drodze głosowania.
Doktrynerskim – bo pogląd, jakoby demokracja była najlepsza, wcale nie został przez nikogo udowodniony. Przeciwnie – przykłady historyczne pokazują, że prawdopodobnie jest odwrotnie. Zwłaszcza w Polsce powinniśmy o tym pamiętać, bo w XVIII wieku państwa ościenne rządzone były autokratycznie, podczas gdy Polska – demokratycznie – ale to one Polskę doprowadziły do kompletnej bezsilności, a potem rozebrały, a nie odwrotnie.
Zresztą nawet państwa chlubiące się demokracją i próbujące ją lansować we wszystkich zakątkach świata, kiedy stają w obliczu poważnych zagrożeń, powierzają władze jakiejś wybitnej jednostce i to ona decyduje, a nie jakieś międzypartyjne wiece, czyli parlamenty.
Taki na przykład Winston Churchill, tocząc wojnę z Niemcami, nie wykonywał poleceń parlamentu, tylko narzucał mu swoją wolę, a ten posłusznie się jej poddawał, podobnie jak pasażerowie statku miotanego sztormem nie wiecują nad czynnościami kapitana, tylko podporządkowują się jego poleceniom.
Podobnie było z prezydentem Rooseveltem, którego polityczni przeciwnicy nie bez powodu oskarżali o „absolutyzm” i „dyktaturę” – ale to on, wbrew wielu przeciwnym opiniom, wciągnął Stany Zjednoczone do wojny z Japonią i Niemcami, co wysunęło Amerykę na największe mocarstwo światowe.
Przykład Adolfa Hitlera, który też dzierżył dyktatorską władzę pokazuje, że nie zawsze takie decyzje są fortunne, ale z kolei Józef Stalin, który, przywracając samodzierżawije, wprawdzie skąpał Rosję we krwi, to jednak wyprowadził swoje państwo do pierwszego szeregu wielkich mocarstw światowych.
Zatem, kiedy tak siedzimy po domach, czekając zmiłowania Boskiego i decyzji co do wyborów prezydenckich, warto się nad tymi sprawami spokojnie zastanowić i wyciągnąć wnioski – bo przecież i tak nie mamy nic lepszego do roboty.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zbrodnicze małżeństwo Graffów

W piśmie z 19 listopada 1953 roku prokurator Alicja Graff wymieniała zarzuty wobec płk. Wacława Kostka-Biernackiego:  „Od 1931 r. do 31 sier...