Jestem endekiem. Zawsze nim byłem. Nie oznacza to, że uważam endecję za szczyt swoich politycznych marzeń. Tak nie jest.
Parafrazując znane słowa Dmowskiego, mogę jedynie za siebie powiedzieć, że ”wolno mi być dumnym z tego, co w endecji jest wielkie, ale muszę przyjąć i upokorzenie, które spada na endecję za to, co jest w niej marne”.
Lata świetności endecji zakończył wybuch II wojny światowej. Endecja została w sensie fizycznym dosłownie rozjechana przez Niemców. Nie przeżyła w sensie politycznym żadnej z okupacji, ani niemieckiej, ani sowieckiej, ani stalinowskiej. Po wojennej hekatombie pozostały jej sponiewierane szczątki, bez widoków na przyszłość.
Resztki endecji próbowały zaimplementować się do nowej rzeczywistości. Próba jej reaktywacji, m.in. poprzez Komitet Legalizacyjny Stronnictwa Narodowego zakończyła się dramatycznie. Dla endeków nie było miejsca w nowej rzeczywistości, co nie oznacza, że władza ludowa nie sięgnęła po myśl endecką. Sięgnęła. Nawet z powodzeniem.
W zmienionych okolicznościach część endeków włączyła się w budowę nowej rzeczywistości. Niektórzy zaszli nawet daleko. Inni sczeźli w więzieniach lub pozostali na marginesie życia. Niewielka część pozostała w lesie. Byli tacy, którzy poszli na współpracę z bezpieką. Donosili. Za marną w sumie cenę.
Myśl endecka tliła się w Polsce na różnych, mniej lub bardziej infiltrowanych salonach. Ale raczej bardziej. Niemniej z endeckiego interioru wyszło wielu interesujących i wartościowych polityków. Rozeszli się po rożnych formacjach. Także na przeciwne strony barykady. Taki jest urok, bądź nie urok endecji. Miło byłoby, gdyby na siebie nie pluli. Ale tak nie jest.
Po co o tym piszę? Ano po to, że śledząc wybuchające co rusz dyskusje na temat, kto jest, a kto nie jest dzisiaj prawdziwym endekiem, nie mogę pozbyć się wrażenia, że kłócą się ze sobą ślepy i głuchy. Każdy z nich funkcjonujący w swojej bańce, w której pieczołowicie kultywuje jakąś część myśli endeckiej na zasadzie – moja endecja jest bardziej mojsza niż twojsza.
Bywają te dyskusje ciekawe, ale rzadko są twórcze. Każdy każdemu w zacietrzewieniu „nawstawia” o jego obecnych afiliacjach politycznych, co z góry przekreśla jakąkolwiek perspektywę współpracy, bo przecież nic tak bardzo nie rani, jak bluzg ze strony politycznego, wydawałoby się, kompana. Śledzę to wszystko bez specjalnych emocji, bo z nich już dawno zostałem wyprany.
Nie należę do żadnej partii politycznej. Do żadnej się też nie wybieram. Widzę jednak endeków w różnych formacjach – Konfederacji, PSL-u, PiS-ie, Platformie Obywatelskiej, a także na lewej flance. Endeckość bowiem, to nie przynależność partyjna, ale formuła myślenia i istnienia politycznego, swoista forma aktywności na różnych polach i w różnych miejscach. Nie pokuszę się jednak o wskazanie endeckiego wzorca z Sevres.
Jeśli miałbym w tym wszystkim określić siebie, to oczywiście jestem endekiem, ale nie integralnym. Od lat chodzę własnymi ścieżkami, niekoniecznie mieszczącymi się w endeckim kanonie. Moja „endeckość” pozwala mi na dostrzeganie tego, czego nie widzą inni. Jest jednak zdystansowana do światopoglądowych kotwic i zniuansowana, jeśli chodzi tzw. polityczne pryncypia. Moja endeckość nie jest zaciężna.
Jako endekowi „nieintegralnemu”, obcy jest mi jakikolwiek klerykalizm, co stawia mnie nie tyle w kolizji, ale z pewnością w konfuzji z endeckim kanonem. Wprawdzie szczytowym momentem w rozwoju myśli endeckiej w latach jej świetności było zespolenie polskości (czyt. polityki) z katolicyzmem i Kościołem, w myśl słów Dmowskiego, że katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, ale stanowi jej istotę, to uważam, że słowa te nie oddają dzisiejszego stanu ducha i moralnej kondycji Polaków. Niemniej jako endek doskonale rozumiem umocowanie tych słów w endeckim, nazwijmy to, systemacie.
Myśl endecka jest na tyle pojemna i bogata, że praktycznie z każdej pozycji pozwala wytykać sobie nawzajem błędy i wypaczenia. Jest też na tyle pociągająca, że garną się do niej ludzie dużego formatu, jak i zwyczajne czubki. Jest w niej nurt rozważny i spokojny oraz rwący potok szaleństwa. Ba, są w niej opcje przeciwstawne i wzajemnie się zwalczające. Tak to dzisiaj wygląda. To jej wartość i przekleństwo zarazem. Przyznam, że akurat mnie to nie martwi, bo to efekt mody na endeckość.
Ta dzisiejsza nowa endecja jest jak beaujolais nouveau. Cierpka, młoda i niespokojna. Jako miłośnik starszych roczników wiem jednak, że jest potrzebna. Bez niej endeckie bukłaki byłyby puste. Tak, endecja ma w sobie coś z wina. Każdy dla siebie coś wybierze. I zawsze będzie to wino endeckie. Pod warunkiem, że nie wybierze „jabola”, o co nie trudno. No i na koniec oczywista uwaga, wino, zwłaszcza endeckie, trzeba umieć pić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz