Wsie, które stają się kurortami, obrastają najpierw w wysokie trotuary – najpierw po jednej, a w wypadku dużego awansu urbanistycznego, po dwóch stronach szosy, wysadzane dwukolorową kostką, oddzielone od drogi wysokimi białymi krawężnikami.
Jeżeli we wsi przestaje się chodzić poboczem dziurawej, naprędce połatanej przelotówki gminnej, jeżeli powstają barierki i fluorescencyjne przejścia dla pieszych – to znak, że można stawiać budki z lodami i kostki z pamiątkami.
Dzikie trzcinowisko zamienia się w piękną plażę z równym piaseczkiem, stary pomost ustępuje miejsca szerokiemu molo – no i koniec, no i już. Od teraz będzie tu pachniało tylko benzyną, smażoną rybą i kotletem z musztardą. Czasem, warunkowo, pod wieczór od jeziora pociągnie moczarny, nieco błotny zapach; czasami perfumie sosny uda się przebić przez mieszaninę olejów spalonych w różnym stopniu z prowizorycznych bud z gastronomią – no i tyle, no i już, to wszystko.
Chociaż może jeszcze trawy albo las. Ale nie, przecież nie – we wsi, która stała się kurortem, trawniki są strzyżone na krótko, zgodnie z amerykańską modą, bo wszyscy oglądali te same seriale i wszyscy widzieli, że przed domem trzeba mieć skoszony na kilka centymetrów trawnik, najlepiej fosforyzująco jasnozielony. O mały włos, a wetknęliby jeszcze na środek trawników maszty z flagami USA, tak bardzo chcieli być podobni tym właścicielom tych ogródków z przedmieść Nowego Jorku albo Atlanty.
A przecież skoszona kosiarką trawa, zasiana z pudełka z marketu ogrodniczego, zwyczajnie śmierdzi. Jej pryzmy, odkładające się w koszu warczącej maszyny, mają nieprzyjemny aromat upału, paliwa i czegoś przypominającego nadgniłe banany, wywołującego lekkie torsje. Ciężko powiedzieć, jakie są zalety tak wypielęgnowanej trawy. Fakt, że co najwyżej kłuje podeszwy, zamiast przyjemnie łaskotać łydki, nijak się do zalet nie zalicza. Jest nieco bardziej sterylna, trudniej się w niej ukryć jaszczurkom, wężom i świerszczom – może o to ostatecznie chodzi.
A może o nic, może to po prostu taka moda, jak większość mód nieobarczona głębszym uzasadnieniem, niechby nawet pragmatycznym.
O tym właśnie myślał Adam, spacerując wąskim trotuarem biegnącym przez środek Zakilinowa. Przed sobą miał spiętrzony na Wilczej zalew, i stamtąd właśnie dobiegał bardzo niewyraźny zapach wody, przypominający nieledwie tylko zapowiedź czy przedsmak prawdziwego aromatu. Głębiej wciągnął w płuca powietrze i tak, jak się spodziewał – poczuł nic lub niewiele więcej. Wiedział, że skoro już tu jest, powinien zejść na plażę, zagłębić się w sosnowy zagajnik, przejść bulwarem, na którym za chwilę będą zapalać się stopniowo latarnie („Latarnie!” – przemknęło mu przez głowę – „Latarnie! Kto o nich myślał dwadzieścia lat temu w takim miejscu jak to?”).
Wszystko to, oczywiście, zrobi; znał swoje obowiązki. Posłucha krzyku perkozów, spróbuje wypatrzyć rodzinę łabędzi, która musi być, zawsze jest gdzieś na takim zbiorniku, przekarmiona okruchami nadmuchanych, tłustych bułek i resztkami kotletów obiadowych. Zostanie nad wodą aż się ściemni, ale też nie przeciągnie swojego spaceru ponad miarę. Wróci do motelu, przejrzy Internet w poszukiwaniu najświeższych wiadomości, stwierdzi, że nic niezwykłego się nie stało i już nigdy się nie stanie, i pójdzie spać. Będzie rozsądny.
* * *
Nierówna droga ułożona z siedmiokątnych płyt, odchodząca w dół od głównej szosy, ginąca za piaszczystymi hałdami, wygląda dokładnie jak dwadzieścia lat wcześniej.
Najpierw zauważył tylko te płyty. W ich złączeniach wyrastała trawa, poniewierał się drobny żwir, szkiełka, kapsle od butelek. Jak zawsze, jak już wtedy, można się było zapatrzeć – wyglądało to jak widoczek, który pod kolorowym szkłem układały sobie dziewczyny pomiędzy grą w gumę a plotkowaniem na ławce. Śledziło się wzrokiem zygzakowato biegnące przestrzenie pomiędzy płytami, z opuszczoną głową i rękami w kieszeniach (kiedy tak stoisz, masz piętnaście lat, długie kończyny i jest ci wstyd, zupełnie nie wiadomo z jakiego powodu, to immanentna cecha wieku, a serce tłucze ci się w piersi jak szalone, chociaż nie wiesz, czy bardziej od nieokreślonego gniewu, czy z niepokoju, że tej nocy ominie cię jakaś szaleńcza przygoda, z gatunku tych, o których śniłeś w podstawówce – księżyc, gwiazdy, noc jak czarna smoła, twoje pięści i bestie, przewalające się pod czarnym niebem, nieszkodliwe tylko dla ciebie – bohatera).
Kawałek peta, odprysk żużlu, papierek po gumie, kupka piachu, gwóźdź. Zgnieciona puszka coli przy nieco bujniejszej kępce trawy. Wzdłuż labiryntów krążą drobne, czarne mrówki. Adam przezornie trzyma się spojrzeniem ziemi, nie podnosi oczu, zaciska zęby, ale nie na długo starcza mu tej silnej woli. (Wiedział przecież, że to właśnie tutaj, i świadomie kierował się w tę stronę. Jasne, że od początku zmierzał do tego miejsca; kogo w ogóle próbuje oszukać, przecież jest sam. „Wszystkich oszukasz, siebie nie oszukasz” – mówił Marcin Szesner, i choć było to w jego ustach zwykłe powiedzonko, jedna z sentencji, którą opiekunowie młodzieży wygłaszają w obliczu tejże młodzieży, żeby dać im odczuć ciężar doświadczenia dorosłego człowieka, musiała być to prawda.)
Mlecz, wyrastający pomimo wypiętrzenia, które wznosi dwie sąsiednie płyty, trące o siebie niczym tarcze sejsmiczne; pół ćwierćlitrowej butelki wódki, szczerzącej postrzępiony, ażurowo ukruszony bok. Adam mruży oczy, dalszą część drogi trudno dostrzec z daleka. Postępuje kilka kroków wciąż ze wzrokiem przy ziemi, udając przed sobą, że naprawdę gapi się na betonowe sześciokąty. Jakby było w nich coś ważnego, zaszyfrowana wiadomość.
Wiadomość składa się z dziesiątek małych półprzedmiotów, niepotrzebnych i zdekompletowanych. Nie niesie ze sobą żadnego sensu, nikt nigdy jej nie stworzył, nie zamierzał uczynić nośnikiem żadnej treści.
No dobrze, koniec z silną wolą czy też jej nieudolnym markowaniem. Prostuje się, podnosi wzrok. Zielona, zardzewiała brama, jedno skrzydło otwarte. W obydwie strony odchodzi od niej betonowa podmurówka, a na niej wyszczerbione pręty ujęte w prostokątne obramowania. Wszystko się zgadza – płot ciągnie się daleko, zamyka ogromne połacie. Na pewnym odcinku zza prętów wylewa się bujny krzew dzikiej róży, Adam czuje niemal jej zapach, ale nie ten z dnia dzisiejszego, z tego momentu; to zapach sprzed dwudziestu lat, aromat mokrych kwiatów i porozgniatanych tenisówkami cierpkich owoców. Na jednym z prostokątów ogrodzenia – to zdumiewające, że wciąż jest – wciąż wisi tablica, zupełnie wyblakła, posiekana zaciekami, z ledwie czytelnymi, wielkimi literami, kiedyś intensywnie niebieskimi. Napis układa się w słowo „Oceania”.
Adam wypowiada je bezgłośnie, otwierając usta do wymowy kolejnych samogłosek. Raz, drugi i jeszcze raz.
Zza ogrodzenia pikują przekrzywione pnie sosen. Trawa będzie sięgać co najmniej do łydek, już stąd ją widać. Zdecydowanym krokiem, z rękami wciąż głęboko w kieszeniach, rusza w dół drogą złożoną z sześciokątnych płyt, patrząc tym razem prosto przed siebie. Wejścia nie zabezpiecza żaden łańcuch, żadna kłódka, żadna symbolicznie zamknięta klamka. Zrywa się wiatr i „Oceania” wita go skrzypnięciem bezładnego skrzydła rozprutej bramy.
* * *
Zmyślne drobinki słońca spływają z góry jak rozproszona Niagara; jak rozmieniony na raty i rozpięty na całym niebie wodospad. Taki widok jest charakterystyczny tylko dla letnich popołudni; zaczyna się w czerwcu, razem z gęstnieniem w powietrzu komarów, drobnych muszek i łapiących je w locie, gwiżdżących jerzyków; kończy wczesną jesienią, gdy słońce późnego, zmierzającego do obrócenia się w niwecz kolejnego roku na planecie Ziemia przypomina raczej żółtą maź o przytłumionym odcieniu, rozsmarowaną wzdłuż i wszerz nabierających jesiennych kolorów pejzaży.
Ale teraz jest lato, dość wczesne lato – im wcześniejsze, tym drżące w słońcu drobinki są weselsze, świeższe, bardziej obiecujące. Dlatego właśnie piętnastoletni Adam nazywa je „zmyślnym”, bo słowo to kojarzy mu się z prostoduszną życzliwością, pomysłową pomocą, nieco jowialną solidarnością – nie tylko międzyludzką, ale międzygatunkową w ogóle. Słońce pomaga wodzie i roślinom, powietrze i księżyc pomagają słońcu, które z kolei obiecuje coś ludziom, takim dzieciakom jak on; dzieciakom na ich pierwszych dorosłych wakacjach, które przyjechały tutaj właśnie po bliżej nieokreślone obietnice.
Z werandy najbliższego domku rozległ się głośny śmiech.
– Czarek, Czarek nie daj się prosić! – krzyczała któraś z dziewczyn.
– Czarek, Czarek! – chóralnie dołączyli inni, i wszystko utonęło znów w powodzi śmiechu i oklasków.
Czarek potrafił stać na głowie. Ponadto, Adam słyszał plotki, jakoby jego bujne, bardzo kasztanowe i niezwykle charakterystyczne kędziory miały być przedmiotem zakładu. To znaczy – miał je ściąć, jeśli nie uda mu się bądź uda mu się czegoś dokonać, Adam nie wiedział dokładnie, o co chodziło. Przegrać w karty, dać nogę z terenu obozu na cały dzień, przeszmuglować na teren „Oceanii” miejscowy bimber czy też umieścić nad bramą wjazdową bieliznę stukilogramowej kucharki obozowej – to ostatnie byłoby żartem dość wrednym i z pewnością obarczonym konsekwencjami, ale przecież, do licha, było lato i ogólnoświatowa amnestia od ponoszenia konsekwencji własnych czynów dla ludzi, którym jeszcze nie zdążyły urosnąć wąsy.
A więc Czarek miał coś zrobić lub czegoś nie zrobić, dalej zaś – ściąć albo nie ściąć swoich pięknych włosów, a przez to stać się jeszcze bardziej popularny wśród dziewcząt i jeszcze bardziej podbić swoją pozycję na rynku niedorosłych, ale już bardzo śmiałych samców, rywalizujących z sobą niemal w każdej dziedzinie obozowego życia. W końcu też pewnie udałoby mu się z którąś przespać.
Czarek mógł mieć parę typów, w tym wąską grupę pewniaków – o ile stan hormonalno – emocjonalno – mentalny piętnasto – i szesnastolatków gwarantuje jakąkolwiek pewność w dziedzinie uczuć i afektów – ale ostatecznie przecież nic nie było wiadomo, nic nie było do końca pewne, nawet dla takich jak on. W kim zakocha się z wzajemnością i z kim, nie bez odrobiny stresu i obietnic, szerokich jak ocean i naiwnie nabrzmiałych patosem, będzie pocił się i sapał na antresoli, kiedy wszyscy inni, pozostając pod wrażeniem d o r o s ł o ś c i, która postanowiła odwiedzić ich obóz w formie tradycyjnej, damsko – męskiej inicjacji, dyskretnie i bez konieczności specjalnego umawiania się usuną się do czyjegoś innego domku. Tam będą śmiać się, śpiewać, opowiadać pieprzne żarty, grać w karty i z dreszczykiem emocji domyślać, co robi z piersiami swojej wybranki Czarek, i co ona wtedy mówi, i jak na niego patrzy.
Tak właśnie miało być, tak pewnie będzie, i obietnicą tych wydarzeń były zmyślne drobinki słońca w powietrzu, śmiech na werandzie, zielona, cierpka trawa w niektórych miejscach sięgająca aż do łydek i zapach mokrego piachu dochodzący z okolic plaży. Dla innych uczestników obozu obietnice nie były więc nieokreślone, były dość szczegółowe, pomyślał Adam; wcale nie zrobiło mu się z tego powodu żal siebie samego – może tylko trochę. Wiedziony tą odrobiną żalu i ciekawością, jak też to jest, być człowiekiem jasno i bez trudu czytającym litery świata, ruszył powoli w stronę werandy, z której dochodziły odgłosy zbiorowej wesołości.
* * *
Trzydziestopięcioletni Adam stoi w wysokiej trawie, wyrastającej w tym miejscu wprost z otworów w nierówno ułożonych płytach betonowych, i wpatruje się w wypatroszony, poczerniały domek letniskowy z powybijanymi szybami w oknach. Drzwi również już w nim nie ma, ktoś je wyniósł i teraz wnętrze widać na przestrzał – pokrzywione, proste tapczany z piętrzącymi się na nich skotłowanymi, przegniłymi kocami, powywracane taborety i wiszący na jednym gwoździu wyhaftowany krzyżykami pogodny obrazek, aż po przeciwległą, spróchniałą ścianę z podłużnych desek naznaczonych sękami. W jednym z otworów okiennych jeszcze kołyszę się porwana, zaczepiona o jakiś wystający ze ściany gwoździk firanka. Wystarczyłaby pewnie odrobina wiatru, żeby ją poruszyć. Przypomina to Adamowi dawno zamordowaną pannę młodą, której kości ktoś właśnie odkopał, a przy szczerzącej się czaszce z pustymi oczodołami odkrył kępkę włosów i kawałek białego, koronkowego welonu.
Rozgląda się wokół siebie – nie ma nikogo; ogromny budynek stołówki odbija biel obłoków wiszącymi w ogromnych przestrzeniach resztkami szyb, dookoła identyczne domki i puste, zarośnięte boiska do siatkówki i miejsca ogniskowe stoją ciche i słodkie, jak kołysząca się w dzikim stawie woda.
Wbija ręce w kieszenie, prostuje plecy i powoli, krok po kroku, wchodzi po schodach na werandę i dalej, do środka, do wnętrza domu przesiąkniętego wonią stęchlizny. Tak pachnie cała „Oceania”, ale to nic; to nic, bo zapach mokrych róż, wysokich traw i tkniętego deszczem balsamu sosen jest dominujący. Wdziera się we wszystkie zakątki opuszczonych budynków przez ich otwory i dziury w ścianach, jest silniejszy od przegniłej pilśni, zagrzybionych płytek w obskurnych łazienkach, zastarzałej wilgoci wyblakłych, porozrywanych materacy.
Adam pokonuje jeszcze jedne, prowizoryczne schody złożone z poprzecznych desek wklętych w puszczoną do góry belkę podtrzymującą konstrukcję i schyla się, żeby nie uderzyć głową w sufit. Pamięta dobrze, że na górze są jeszcze dwa małe pokoje o niskich stropach, najfajniejsze – tam każdy chciał spać.
Na samym początku obozu wbiegali na wyścigi do domków i jeden przez drugiego, rozpychając się łokciami i rozdając pozorowane kopniaki, próbowali dopchać się do tapczanów na piętrze. Wrzucali na górę swoje plecaki, krzycząc: „Zaklepuję!”, ale niewiele to dawało: chłopaki nie spoczęli, dopóki na każdym tapczanie jego właściciel nie rozparł się osobiście, wyciągając ręce i nogi na kształt gwiazdy, zajmując swoim kilkunastoletnim ciałem całą jego powierzchnię. Nawet wtedy jeszcze, pośród śmiechu i przekomarzania, mogło dojść do bójek, które ostatecznie rozstrzygały kwestię przynależności łóżek.
Wzrok Adama przyciąga rozerwana paczka Pall Malli na podłodze, schyla się i podnosi, waży ją w dłoni. Wygląda na stosunkowo nową, na pewno nie liczy sobie pięciu lat (miejsce, jak zdążył się dowiedzieć, jest ostatecznie opuszczone od pięciu lat). To widocznie ślady po imprezie, którą miłośnicy takich miejsc albo zwykli drobni menele z okolicy urządzili sobie stosunkowo niedawno. Karty; gdyby się nachylić i pomyszkować pod łóżkami, można by zebrać całą talię. Tutaj Adam waha się chwilę, patrzy na ornamenty zdobiące odwrót kart. Ale nie, myśli, też raczej całkiem współczesne.
Ciężkie, dosłowne, konkretne ślady faktyczności. Rzeczywistość, określona i sprecyzowana. Materia paczki po papierosach i kart zdawała się gęstnieć mu w dłoniach, przerastać wielokrotnie swoją bezpośredniością i ciężkością całą resztę, eteryczną i nieledwie duchową przestrzeń opuszczonej stanicy. Pudełko i karty opadły z powrotem na ściemniałą podłogę, nie mógł ich udźwignąć. Zawsze dużo gorzej radził sobie z rzeczami, czyli bytami obciągniętymi ciałem i barwą, niż z tym, do czego odsyłały, z nieokreśloną energią czy obietnicą. Spojrzał w niewielkie okno. Na jego zawiasach kołysał się jeszcze fragment ramy okiennej. Drzazgi niczym róża wiatrów na harcerskim kompasie sterczały w cztery strony świata. Drobinki słońca na szczęście tam były; wisiały w powietrzu, skrząc się i migocząc w szarzejącym błękicie późnego czerwcowego popołudnia. Jak zwykle nie mógł nikomu o tym powiedzieć, ale tym razem było tak po prostu dlatego, że okolica była kompletnie pusta, ani jednej żywej duszy. Dwadzieścia lat wcześniej cała stanica tętniła życiem – trudności komunikacyjne są w takim warunkach dużo bardziej nienaturalne, a więc – jakże przykre.
* * *
Pierwsze dorosłe wakacje. Oczywiście, można je zapomnieć; pamięta się zazwyczaj tylko jakieś detale, nieistotne błahostki, najczęściej w postaci obrazów, nieco oderwanych od siebie. Można by je rekonstruować – dociekać, gdzie to było, nad morzem czy w górach, z taką czy inną dziewczyną; z którym kumplem przeszło się od koleżeńskiej zażyłości do przyjaźni, a którego się zawiodło i opuściło. Można by było, oczywiście, ale zazwyczaj się tego nie robi, bo nie to jest ważne. O rzeczywistych zdarzeniach, miejscowościach, imionach i nazwiskach lepiej nie pamiętać. Kiedy człowiek przedziera się przez faktografię, demitologizuje początki swojej dojrzałości, dekonstruuje opowieść założycielską, a przecież jest to brutalne i nieczyste jak gwałt.
Z pierwszych dorosłych wakacji powinno się pamiętać jedynie słodko – gorzki smak dwóch przeciwnych sił, które spotykają się jak dwa pędzące w różne strony pociągi na węźle komunikacyjnym torowiska. Adam wciąga powietrze, przesycone mieszaniną pleśni ciągnącej z wypatroszonych domków i świeżości, jaką strącają z siebie poruszające się na wietrze wysokie baldachimy sosen. On wie doskonale, potrafi już nazwać te zasadnicze pojęcia, którym młody człowiek patrzy prosto w twarz, patrzy ufnie i może nawet odrobinę zuchwale, chociaż zupełnie ich nie rozumie. Adam wie, teraz dokładnie i wie też, zdaje sobie sprawę, że nie ma szans, aby jakikolwiek młody człowiek mógł rozumieć to, co go wtedy spotyka; wie, że ani on, ani żadne z jego kolegów czy koleżanek tego nie rozumiało.
Na pierwszych dorosłych wakacjach walą się na człowieka z impetem, całą swoją powagą i intensywnością, wolność i miłość. Właściwie może – możliwość wolności i miłości. Wolność: przemożne przekonanie, że możesz wszystko, że oto dopiero zanurzasz koniuszki palców w oceanie życia, a on stoi przed tobą wielki i bezkresny, i możesz w nim uczynić, co ci się podoba.
Miłość: słodka obietnica bezpieczeństwa, tak bezpośrednia i piorunująca, że aż zgina cię w pół łaskotliwie, tak, jakby ktoś, kto wczoraj jeszcze był nieznajomy, a dziś jest bliski i kochany, szeptał ci coś prosto do ucha, nachylając się nad twoją wrażliwą szyją.
Nieważne, czy na swoich pierwszych dorosłych wakacjach znajdziesz właściwe spełnienie któregoś z tych dwóch zjawisk. Z góry wiadomo, że raczej na pewno nie; w końcu na tym polega młodość. A jednak, mimo że zaledwie się o nie ocierasz, jest to spotkanie tak bezpośrednie i tak przytłaczające swoją pierwszością, że czujesz się o wiele bardziej wolny i o wiele bardziej zakochany niż jesteś w rzeczywistości – stąd właśnie bierze się złudzenie, że wczesna młodość to czas największej swobody i najbardziej szalonej miłości. (Że jest to złudzenie, z tego zdaje sobie sprawę każdy elementarnie rozsądny człowiek: młodzieńcza wolność to przeważnie próby robienia bardzo głupich, a ostatecznie wcale nie tak bardzo przyjemnych rzeczy, miłość – nieudolne, neurotyczne związki z mnóstwem niepotrzebnych emocji, nawiązywane zazwyczaj w przerażająco arbitralnym kluczu.)
Ale najgorsze jest to, że jesteś wtedy kompletnie nieświadomy podstawowej, straszliwej prawdy, wobec której przez resztę życia będziesz bezbronny: nie możesz mieć jednego i drugiego naraz. Nie możesz mieć miłości i wolności. Jedno albo drugie, nie ma sprawy – nigdy obydwu. Tymczasem z żadnego nie sposób zrezygnować. Tak zbudowany jest człowiek: bez którejkolwiek z tych rzeczy traci powietrze i umiera. Potrzebuje obydwu, i z całą mocą należy powtórzyć: właśnie obydwu mieć nie może.
Adam to wie, rozumie i zgadza się. Myślał o tym już tyle razy wcześniej, że teraz właściwie nie odczuwa nic specjalnego, powtarzając to sobie po raz kolejny. To dobrze; bał się, że będzie gorzej. Że w tym miejscu boleśnie go to dopadnie, że będzie naprawdę źle.
Ale nie – przynajmniej na razie nic nie zapowiadało żadnego kryzysu.
Pomyślał, że skoro już tu jest, pójdzie jeszcze zobaczyć miejsce, w którym pojawiała się ona. Pójdzie tam, gdzie chodził wieczorami, i gdzie spotykał Manię Sterling; gdzie schodziła do niego, widmowa i intensywna.
* * *
Zanim się to stało, nie mógł oprzeć się pokusie obejścia pustych, wypatroszonych domków w najbliższym otoczeniu. Krążył wokół swojego postanowienia, jakby nie miał dość odwagi, by dotrzeć do postawionego sobie celu. Sam właściwie nie wiedział, czego się bał – czy tego, że nie udźwignie słodkiego, bolesnego wspomnienia, którego do dziś nie był w stanie prawidłowo zinterpretować, a które dźgało go nieustannie, nie pozwalając porzucić pogoni za wszelkimi przejawami piękna; czy też raczej tego, że nie poczuje nic, że wszystko wyda mu się płaskie i nieznaczące, a wtedy ustaną też owe nieokreślone dźgnięcia, nic nie będzie go bolało, nic nie będzie wyganiało do żadnych poszukiwań. W takim wypadku równie dobrze można od razu położyć się i umrzeć.
Chodził więc po zarośniętych boiskach do siatkówki, dotykając zardzewiałych słupów, pomiędzy którymi kiedyś była rozpięta siatka; włóczył się między sosnami i zachodził do budynków gospodarczych. Przykucał nad podgniłą podłoga, oglądał wyblakłe foldery i ulotki. Dotykał poprzekrzywianych kalendarzy ściennych i żałośnie zniekształconych makatek, przysiadał na werandach z powyrywanymi deskami i brodził w szkle, które rozściełało się na posadzce recepcji i stołówki.
W oddalonym od głównej bramy zakątku ośrodka mieściła się grupa domków należąca wówczas do dziewcząt. Wzajemne wizyty nie były na obozie ani oficjalnie zabronione, ani specjalnie dobrze widziane. Łatwo się domyślić, że w miejscu, w którym znalazło się tylu młodych ludzi naraz, odwiedzano by się na potęgę niezależnie od wszystkiego, a klimat delikatnej dezaprobaty w sam raz podbijał pożądaną w takich sytuacjach pikanterię.
Kilka razy sam miał okazję wejść do któregoś z tych domów, zawsze w towarzystwie kolegów. Nie przeżył wówczas romansu, ale ogólny klimat wiszącej w powietrzu przygody miłosnej nie mógł pozostawiać nikogo obojętnym. Zresztą – czy była to istotnie przygoda miłosna? Adam wątpił, by faktycznie przydarzyła się ona wielu uczestnikom obozu. Chodziło chyba po prostu o młodość: wisiała w powietrzu i jej zapach mieszał się z aromatem sosen i tkniętego przelotnym deszczem piasku, pierwiastek męski krzyżował się z żeńskim, a oni wśród śmiechu podziwiali to zjawisko, nie zdając sobie sprawy z jego powagi ani kompletnie go nie rozumiejąc. Było w tym coś ujmującego i rozbrajającego.
Tak, zdecydowanie nieświadomość potrafi przydać uroku i lekkości rzeczom wagi ciężkiej. Być może wszystko powinno się traktować z taką lekkością, z jaką flirtują ze sobą nastolatki, pomyślał. Ciężar świata w którymś momencie ujawni się sam i nie, nie da się nic na to poradzić ani do tego przygotować. Wszystkie opowieści o tym, jak to należy być racjonalnym, by zwyciężyć rzeczywistość i doskonale się do niej przystosować; jak to można zorganizować się w życiu i rozplanować je tak, by znalazło się w nim miejsce na s u k c e s; jak to należy właściwie analizować fakty, uczyć się języków i rozwijać duchowość synkretyczną, aby nie dać się zaskoczyć żadnemu nieprzewidzianemu wydarzeniu, uważał za dokładnie gówno warte.
Kiedy ktoś proponował mu zainwestowanie w swój rozwój osobisty albo kurs pomagający w osiągnięciu równowagi życiowej, patrzył na niego mrugając oczyma, jak na wariata. Nie w ramach demonstracji, nie zamierzał przecież niczego demonstrować – po prostu nie mieściło mu się w głowie, że dorosły człowiek z jakimkolwiek doświadczeniem życiowym może mówić podobne bzdury. Wydawało mu się to równym absurdem jak wiara w istnienie chatki z masła na kurzej nóżce albo jak przekonanie o tym, że wystarczy odpowiednią ilość razy powtórzyć sobie, że jest się zdolnym do latania, by unieść się w górę i odpłynąć w dal.
* * *
Wchodząc na werandę i przekraczając miejsce po drzwiach, wciąż myślał o lekkości, z jaką traktowali się nawzajem młodzi ludzie. Wtedy, dwadzieścia lat temu; z jaką traktują się pewnie dzisiaj, jeśli jeszcze się z sobą spotykają. Nie miał zbyt wiele kontaktu z młodzieżą, ale przypuszczał, że wbrew apelom malkontentów nie zmieniło się nic albo bardzo niewiele. Przynajmniej w tej kwestii, w kwestii lekkości.
Największa sypialnia mieściła kiedyś cztery łóżka. Do dziś zostały tylko dwa. Powyciągane, skłębione prześcieradła rozdarte na części snuły się wśród kurzu pod ścianami. Tutaj dziewczyny głośno się śmiały i wygłupiały, tańczyły i robiły mostek albo gwiazdę, plotkowały i zapewne wypłakiwały się sobie nawzajem w gorsze dni. Dość dobrze pamiętał huraganowe wybuchy śmiechu zakończone charakterystycznym, nastoletnim piskiem dziewczęcym. Ten dźwięk zakarbował w pamięci bardzo dobrze i kiedy tylko słyszał coś podobnego, niemal automatycznie czuł aromat sosen i trawy, tak bardzo skonotował dziewczęcy śmiech z pierwszymi dorosłymi wakacjami.
Dziewczyny były wesołe. Lubiły robić głupstwa i opowiadać bzdury, zupełnie tak samo, jak chłopcy, tyle że na nieco inne sposoby. Pomagały światu toczyć się bez nadmiernego zadęcia i ukrywać swój ciężar – póki można było. Tak, tamten śmiech i głupstwa były zbawienne; to zbawienny lek dla świata, antidotum na jego śmiertelne znużenie.
Sam nie brał w tej wesołości udziału, nie bardzo umiał, ale nigdy nie myślał źle o tych, którzy byli beztroscy. Znał nawet wówczas kilku ponuraków w swoim wieku, żyjących jak gdyby w wiecznej pretensji do mniej poważnych od siebie kolegów. Teraz rozumiał, że byli po prostu zazdrośni o dar, który nieśli światu inni, a po który oni sami nie potrafili sięgnąć.
Każda zazdrość jest zaś robakiem, który w pierwszej kolejności drąży duszę swojego żywiciela.
* * *
Oprócz beztroski było jednak coś jeszcze. Wszedł ostrożnie na górę po wydeptanych schodach, żeby jeszcze raz popatrzeć na małą klitkę wydzieloną za pomocą cienkiej ścianki. Stało tam tylko jedno łóżko i szafka, a wrażenie przytłaczającej miniaturowości było wzmocnione przez silny skos dachu.
Pokój do zwierzeń, pokój na gorsze dni, pokój do poważnych szeptów. Albo taki, z którego wypraszało się koleżanki w stosownej chwili – wtedy, kiedy dziewczynę miał odwiedzić jej obozowy chłopak.
Sama beztroska byłaby zwykłą głupotą albo bezmyślnością, ani wtedy, ani teraz – był o tym mocno przekonany – młodzi ludzie nie składali się w całości z beztroski, nawet jeżeli sprawiali takie wrażenie.
Oprócz beztroski była także obietnica. Właśnie dlatego pierwsze dorosłe wakacje zostają w pamięci na zawsze: bo maja w sobie lekką beztroskę i ciężką, poważną, nabrzmiałą znaczeniami obietnicę. Niezrozumiała chwila powagi, kiedy dogasało wieczorne ognisko; parę ostatnich momentów przed burzą, kiedy niebo było zaciągnięte sinymi chmurami, a z zarośli krzyczał jakiś ptak; oczekiwanie na umówioną randkę, kiedy on albo ona za chwilę mieli przyjść w umówionym miejscu, i skrzypnęła gdzieś nieopodal gałązka, i słychać było kroki.
Wyczuwanie obietnic życia i ich sublimowanie to oznaka dojrzewania. Sublimacja następuje w momencie, kiedy obietnicami przestają być słodkie rzeczy do zjedzenia albo błyszczące przedmioty. Niektórzy nigdy nie osiągają tego etapu, fakt, albo też nigdy nie pojmują prawdziwej nieuchwytności obietnic. U normalnie dojrzewającego człowieka obietnice zmieniają swój kształt i treść, i prowadzą niczym pomost w kolejne etapy życia. Ten krótki moment, kiedy pozostają jeszcze nieziszczone, a już pojmuje się ich słodycz i powagę, to młodość. Zazwyczaj trwa bardzo krótko.
U niektórych nieco dłużej, u jeszcze innych rozciąga się absurdalnie – ale wcale nie należy im tego zazdrościć.
* * *
Kiedy inni rozbiegali się po terenie obozowiska, próbując ziszczać obietnice młodości, Adam również szukał czegoś dla siebie. Szukał instynktownie i na oślep, a przecież – jak się okazało po latach – szukając czegoś odrobinę innego niż koledzy, nie miał możności doznać rozczarowania smakiem zaspokojonych życzeń. Miał więc teraz, w wieku trzydziestu pięciu lat (a coraz szybciej, szybciej niż dotąd, będzie się z tego robiło czterdzieści, pięćdziesiąt i dalej, aż czas znowu zacznie dłużyć się niemiłosiernie, i w późnej starości każdy dzień będzie znów jak wieczność), tlący się jeszcze zapał do dalszych poszukiwań, a ich obiekt wciąż jeszcze błyszczał jasną łuną na niebie jego oczekiwań, nie dotknęła go demitologizacja ani brutalna demaskacja. To było niewątpliwie zaletą.
Wady? To ciągłe szukanie było niesamowicie, wręcz nie do zniesienia męczące. Zmęczenie, jakie się stąd rodziło, nie rozpraszane zwykłymi troskami przeciętnego trzydziestolatka, takimi jak konieczność zapewnienia bytu rodzinie czy zabezpieczenie przyszłości dzieciom, w jakimś stopniu równoważyło zapał pchający go w przód. Co najistotniejsze – przez większość ludzi erzac spełnienia jest brany za spełnienie, i żyją tak, właściwie się nie ciesząc, ale też nie odczuwając rozpaczy.
O tej ostatniej Adam nie chciał mówić. Nazwana, brzmiała jakoś śmiesznie i zbyt potoczyście. Nie uważał się za neurotyka równego Kierkegaardowi, by się w nią rzucać, głośno o tym krzycząc; ostatecznie nie był jednak człowiekiem, którego takie rzeczy zupełnie nie obchodziły.
Właściwie nie miał w życiu nic oprócz tego szukania.
Czy nazwałby to swoim problemem? Tak z pewnością określiłby to psycholog, Adam jednak sądził, że nie ma bardziej skompromitowanej i nieużytecznej dziedziny wiedzy niż psychologia, jeśli mówimy o wiedzy na temat rzeczywistości. Akceptował ją jako serię sztuczek poprawiającym niektórym samopoczucie; z tego powodu uważał, że być może jest nawet społecznie pożądana. A więc nie, nie był to problem.
Była to jednak radykalnie paląca kwestia – a tego typu kwestie domagają się radykalnych rozwiązań.
* * *
Tak więc Adam chodził wówczas zupełnie sam na tyły ośrodka. Był tam niewielki budynek gospodarczy, kwadratowa budka, już wtedy nieużytkowana. Miała pochyły, płaski dach i tę zaletę, że bardzo łatwo można było tam wejść. Z tego niewielkiego podwyższenia, między pniami rzadko rozstawionych sosen, doskonale widać było dziką część jeziora z jego wyspą. Wyspa była porośnięta rozłożystymi, splątanymi krzewami zamotanymi niemalże w jeden organizm jakimś pnączem, które płożyło się rozbujale po tym niewielkim spłachetku lądu. Czasem w jej okolicach można było zauważyć kilka łabędzi, odcinających się bielą na tle granatowiejącego nieba. Nie był to jednak widok przywodzący na myśl parkowe stawy i białe ptaki – rodzinną atrakcję, które dobrze wychowane panienki mogą nakarmić grzankami. Te dzikie łabędzie przypominały coś pierwotnie pięknego; młody Adam miał zbyt ubogie podłoże kulturowe, ale dziś pewnie skojarzyłyby mu się z surowym pięknem Wagnera, z XIX – wiecznym niemieckim romantyzmem.
Adam myślał, jakby to było – popłynąć na tę wyspę. Wyobrażał sobie, jak nocą wchodzi półnagi do ciemnego jeziora i chłodna, słodka woda przelewa się przez jego wyciągnięte ramiona. Płynie, a wyspa ze swoimi pnączami oddala się, wydaje się być niedostępna, broni się przed intruzami. Po obydwu stronach asystują mu łabędzie, majestatycznie prując czarną toń. (Mógłby, oczywiście, zaproponować kolegom popłynięcie na wyspę; mógłby zaproponować to nawet w formie tajnej, nocnej przygody. Na pewno znalazłby entuzjastów tego pomysłu. Wiedział jednak, że zupełnie nie o to chodzi – popłynęliby, pochodzili, śmiejąc się i klnąc wśród ciernistych krzewów – a potem wróciliby na brzeg. I tyle, koniec. Chodziło jednak przecież o to, żeby wyspa się oddalała, zamiast przybliżać, żeby łabędzie były dzikie, rozumne i mroczne. Żeby mogło tak pozostać, wyprawa musiała być nieziszczona, przynajmniej jeszcze nie w tym miejscu, nie w tym czasie.)
Spadzisty daszek był również wystarczająco daleko od rozświetlonych domków, by dobrze było widać gwiazdy. Wystarczyło położyć się i starać nie mrugać oczami – łzy powiększały i zwielokrotniały świecące punkciki na tle czarnej studni nieba. Księżyc, jeśli się pokazywał, był zimny i milczący, jakby trochę zagubiony ze swoim nieinwazyjnym światłem. Bardzo dobry towarzysz dla młodego człowieka – stały i solidny, ale niezwykle skryty, na przemian cienki i okrągły, jakby nie ten sam.
A potem przychodziła ona – spływała mlecznym cieniem na dach, i Adam zamierał, bojąc się dotknąć jej szczupłych ramion. Czasem była wysoka, wyższa niż jakikolwiek człowiek na ziemi, innym razem tak mała, że wślizgiwała się Adamowi pod pachę; drżał wtedy, nie wiedząc, co właściwie ma zrobić, postawiony przed tak bezpośrednim doświadczeniem.
Dopiero po wszystkim, kiedy odchodziła, szeptał w czarną noc: „Kocham cię. Bez ciebie mnie nie ma, bez ciebie nawet nie zaistniałem, nie mogłem zaistnieć, nie byłoby mnie. Kocham cię; gdybym cię nie kochał, moje istnienie zostałoby przerwane; moja miłość do ciebie sprawia, że żyję. Kocham cię. Przyjdź.”
Może tylko wydaje mu się dzisiaj, że tak właśnie wtedy szeptał. To bardzo prawdopodobne – przecież wówczas, dwadzieścia lat temu, mógł nie do końca rozumieć, co właściwie przeżywa, a już niemal pewne jest, że nie znajdował właściwych słów.
Właściwe słowa rzadko znajduje się o czasie. Zazwyczaj przychodzą dopiero po wielu latach.
„Co z tego, że teraz je znam?” – myśli Adam dzisiaj. A jednak wciąż je powtarza, powtarza je bez ustanku jak mantrę. Kiedy je wypowiada, czuje się jak wtedy. Czuje się podobnie jak przy niej, chociaż nigdy wcześniej ani później, poza swoimi pierwszymi dorosłymi wakacjami, nie spotkał ani jej, ani niczego, co by mu ją jasno i wyraźnie przypominało. Kiedy więc mówi, kiedy wyznaje swoją miłość, wydobywa tamto lato – a może je konstytuuje?
Może gdyby te słowa nie przyszły, gdyby nie osiągnął ich rozumienia, tamto doświadczenie nie byłoby tym, czym było; może przepadłoby w mrokach niepamięci – a może też nigdy by nie zaistniało?
To ostatnie przypuszczenie zdaje się być absurdalne, ale nie można go wykluczyć. Czas i przestrzeń wydają się być niekiedy wymiarami tak nieprzystającymi wzajemnie, że wszelkie konieczne powiązania między nimi mogą okazać się iluzją.
Im dłużej o tym myślał, tym bardziej było to jasne – spotkania sprzed dwudziestu lat ciągle się rodziły; ich przyczyna nie leżała w przeszłości. Jego zadaniem było szukać warunków ich zaistnienia i zapewniać ich trwanie.
Adam był teraz odrobinę zbyt masywny, a daszek zbyt zaniedbany, by mógł się tam swobodnie i bezpiecznie położyć. Nie żałował tego – jak się rzekło, cała sprawa nie była kwestią nostalgicznej przeszłości. Zamiast tego przykucnął pod chwiejącą się na wietrze sosną. Nie pamiętał, czy już tu była dwadzieścia lat temu, nieistotne. Odwrócił twarz w stronę otwartej przestrzeni; zmrużył oczy, aż powieki zacisnęły się, a skóra opalonej słońcem twarzy ściągnęła się niemal boleśnie.
– Kocham cię – powiedział, zaciskając powieki – Bez ciebie mnie nie ma, bez ciebie nawet nie zaistniałem, nie mogłem zaistnieć, nie byłoby mnie.
* * *
Któregoś razu na pierwszych dorosłych wakacjach Adam został zaczepiony przez kolegę z pokoju.
– Czemu właściwie nie było cię wczoraj na wywoływaniu duchów?
– Nawet nie wiedziałem, że to robiliście. Trzeba było mi powiedzieć. – odparł speszony.
Stali z nagimi torsami pośród rozgardiaszu; młodzi chłopcy właśnie ubierali się, żeby wyjść, robiąc przy okazji ogromny bałagan. (Słodki nieporządek wczesnej dorosłości; jest taki okres życia, w którym ład i dyscyplina muszą poczekać. Wprowadzone zbyt szybko i bezwzględnie na zawsze zaprzepaszczą tę krótką pauzę, w której bałagan jeszcze nie irytuje i nie jest oznaką gnuśności, lecz wyrazem nieuświadomionej tęsknoty za wolnością).
– Przestań, on jest sto lat za Murzynami. Co wieczór gdzieś znika! – zawołał z głębi pomieszczenia drugi.
Po chwili kilka chłopięcych głosów wołało:
– To dziewczyna! On na pewno umawia się z dziewczyną! No co, nieprawda, Adam? Powiesz nam?
– No, a jak? No jasne! – odpowiedział, sam nie wiedząc czemu. Co innego mógł powiedzieć piętnastolatek, który sam nie rozumiał, co się z nim działo i kim była ona? Dzieło było jeszcze nieskończone, nieurzeczywistnione i niewyrażone (a może nawet niewyrażalne) w ludzkim języku; musiał je pokryć mieszanką konfabulacji i lęku przed wydaniem się śmiesznym.
Rozległo się zbiorowe buczenie i gwizd.
– Która to? – pytali jeden przez drugiego.
– Mania Sterling – palnął byle co. Nie pamiętał, czy było to autentyczne nazwisko, wytwór czystej wyobraźni czy imię postaci, o której kiedyś przeczytał lub obejrzał film w kinie. – No, nie znacie jej? Mania Sterling.
Podczas, gdy tamci głośno się zastanawiali, Adam poszedł do łazienki ochłodzić wodą palące policzki.
* * *
Większość problemów międzyludzkich opiera się na tragicznych nieporozumieniach. Ale kiedy mówimy „tragiczne nieporozumienie”, nie mamy na myśli wielkich pomyłek rodem z dramatów obyczajowych: niedomówienie, jakaś dziwaczna sytuacja zakończona kulką w głowie niewłaściwej osoby; on zabrał nie tę walizkę, ona przeczytała nie ten list. Nie, nic z tych rzeczy.
Chodzi o tę cienką, niewidoczną, a jedynie wyczuwalną z bardzo bliska przezroczystą szybę tkwiącą pomiędzy nadawcą a odbiorcą języka, pomiędzy mówiącym a słuchającym, pomiędzy jednym a drugim człowiekiem. Człowiekiem czy też raczej – osobą. W słowie „osoba” zawiera się bowiem osobność.
Zwierzęta nie są osobne – im bardziej prymitywne jest stworzenie, tym bardziej razem z innymi organizmami swojego gatunku tworzy jedną gigantyczną kolonię, nie odczuwając nawet różnicy pomiędzy sobą a nie – sobą: myszy, szczury, mrówki, stułbie, koralowce – kłębiące się, skupione na małej powierzchni, zawsze zwarte w parzeniu albo śmiertelnej walce.
Ale ludzie są osobni, ponieważ są osobami. Używają języka, a to pogarsza jeszcze sprawę – im bardziej wyrafinowany język, tym wyższy rodzaj duszy zamieszkującej takie stworzenie, a co za tym idzie – większe odosobnienie.
Za królów nieporozumień Adam uważał psychologów. Byli jakby kastą służącą do tego, by w dość skomplikowanych czasach (skomplikowanych, to znaczy takich, w których niedostatek, ciągłe zagrożenie i czyhająca wszędzie możliwość nagłej śmierci nie zmuszają ludzi wbrew ich woli do stowarzyszania się pod groźbą przedwczesnego i gwałtownego zejścia, co skutkuje natychmiastowym rozpadem więzi społecznych) wprowadzać jeszcze większe nieporozumienia tam, gdzie się tylko da, operując na płonnych ludzkich nadziejach, naiwności i wierze w to, że „zawsze musi być jakieś wyjście”.
Ze swojej własnej przygody z psychoterapią wyniósł dość groteskowe wspomnienie. Zapisał się na nią, ponieważ był ostatnią osobą w swoim miejscu pracy, która terapii nie przechodziła; poczuł się w obowiązku przynajmniej spróbować.
Terapeuta pytał o życie uczuciowe. Adam chrząknął trzy razy, zaczerwienił się i utknął, zdając sobie właśnie sprawę, że takie pytania zadaje mu kompletnie obcy facet, w gruncie rzeczy nie mający do tego żadnej legitymacji oprócz tej, którą dała mu współczesna postfreudowska kultura, technokratyczna do tego stopnia, że za jedyne dozwolone życie duchowe uznała korzystanie z usług wykwalifikowanych konowałów zaimprowizowanej dwieście lat wcześniej nauki o duszy. Czyli – była to legitymacja jedynie dostępna, choć z gruntu arbitralna.
– Cóż – odpowiedział – spotykałem pewną kobietę przez jakiś czas. Zerwała kontakt.
Psychoterapeuta przybrał życzliwy, lekko współczujący wyraz twarzy i przybrał postawę ciała, która miała wyrażać – jak zdążył się zorientować do tej pory Adam – gotowość do wysłuchania. Innymi słowy: „Mów lepiej, bo właśnie za to mi płacisz”.
Odchrząknął więc jeszcze raz.
– Często mówiłem jej, że lubię spędzać z nią czas, bo przypomina mi gwiazdozbiór, który zapamiętało się z wakacyjnego nieba, oglądanego w wieku dziecięcym. Podwójnie daleki, przestrzenią i czasem, a jednocześnie – bardzo bliski. – powiedział, rozkładając i składając ręce jak pajac.
Zastanawiał się, co takiego jest w tym miejscu, albo w tym facecie na fotelu naprzeciwko, że każda wypowiedź brzmi tutaj jak bredzenie szaleńca. Gdyby tak nie było, biznes by się nie kręcił, a te gabinety trzeba by było pozamykać, ot co, pomyślał Adam, ale oczywiście nie podzielił się swoja refleksją z wciąż jeszcze milczącym specjalistą.
– Czy mieli państwo satysfakcjonujące życie seksualne? – zapytał tamten, po obowiązkowym odczekaniu kilku dłuższych chwil.
Adam zerknął w panice na drzwi i uśmiechnął się nerwowo. Temu człowiekowi trzeba by wytłumaczyć cały świat od początku, ale ileż by trzeba było w tym celu wydać pieniędzy!
– Nie mieliśmy żadnego życia seksualnego. Mówiłem, że się spotykaliśmy, a nie… Myślałem, że pytał pan o uczucia ..?
Terapeuta pochylił delikatnie głowę i uśmiechnął się wyrozumiale, nieco melancholijnie. Nauczenie się tego uśmiechu to prawdopodobnie ta właśnie umiejętność, za którą naliczał największą część swojej marży.
– Jasne. Niemniej, traktował ją pan poważnie, jak rozumiem?
– Mój Boże, chyba nigdy w życiu nie traktowałem nikogo niepoważnie. Nie do końca wiem, co ma pan na myśli.
– Chodziło mi o to – terapeuta wciąż trwał w smutnawym uśmiechu – czy w jakiś inny sposób deklarował pan chęć wspólnej przyszłości?
– Wspólna przyszłość nie była kwestią, ja po prostu … – Adam był w kropce; zupełnie nie wiedział, jakimi słowami trzeba mówić do tego rodzaju ludzi.
– Och. – Twarz terapeuty wyrażała dogłębne zrozumienie – pana partnerka zapewne odniosła wrażenie, że wysyła pan sprzeczne sygnały.
– Sprzeczne sygnały? Szczerze mówiąc, nie wysyłałem żadnych sygnałów. – Adam poczuł, że znajduje się w sytuacji zupełnie beznadziejnej. Mógł nie łapać haczyka, nie wchodzić w temat: w końcu ze ślepym nie należy rozmawiać o kolorach, podstawowa sprawa. Znów wykazał się nieudolnością w zupełnie rudymentarnych kwestiach.
– Co miał pan więc na myśli, używając metafory gwiazdozbioru?
Adam spojrzał na terapeutę jak na idiotę, którym tamten niechybnie musiał być.
– Miałem na myśli dokładnie to, co mówiłem. Spędzanie czasu z ta kobietą przypominało mi gwiazdozbiór zapamiętany z wakacyjnego nieba, oglądanego w wieku dziecięcym. Ani mniej, ani więcej. Bardzo podobne wrażenia miałem w stosunku do kilkorga innych ludzi, kobiet i mężczyzn. Nie było ich wielu.
Terapeuta rytualnie pomilczał chwilę, po czym zaczął cichym, ciepłym głosem opowiadać o spektrum orientacji seksualnej i demiseksualności. Adam przestał słuchać mniej więcej w połowie pierwszego zdania tego wywodu.
Miał nieodparte wrażenie, że obaj myślą teraz o tym samym: marzą, żeby świr z naprzeciwka wyszedł i więcej się nie pokazał.
Ale to terapeuta był tu u siebie. Adam po prostu nie umówił się na następne spotkanie, wybawiając siebie i specjalistę z kłopotu.
Wracając do domu, myślał o Mani Sterling na tle gwiezdnego nieba i cieszył się, że nikt nie każe mu tłumaczyć tego, czego wytłumaczyć nie sposób, ponieważ jest rzeczywistością prostą i pierwotną, stanowiącą punkt wyjścia, nierozkładalną na pojęcia pierwsze.
– O ja pierdolę, no kogo ja tutaj widzę!
Adam odwrócił się. Na ścieżce ułożonej z betonowych płyt stał facet w czarnej skórzanej kurtce. Miał spiczastą bródkę, włosy ufarbowane na blond i bardzo błękitne oczy. Znał skądś tę twarz, zresztą tamten też go przecież poznawał. Wytężył pamięć.
– Adam, no zastanów się chwilę. Jesteś w dobrym miejscu…
Miejsce! No właśnie, to by się zgadzało. Raz, dwa, trzy. Wszystkie asocjacje wskoczyły we właściwe przegródki mentalne.
– Czarek.
– No i zgadza się, zgadza się, byku! – zakrzyknął tamten jowialnie i nieco po komediancku, po czym ruszył do przodu z rozwartymi ramionami i już po chwili Adam znalazł się w chaotycznym uścisku znajomego. Eterycznie oddał klepnięcia w plecy, żeby nie wyjść na zbyt biernego. Tymczasem tamten gadał jak nakręcony:
– To jest kurwa magia jakaś. Pomyślałem sobie: trzeba zobaczyć stare kąty. Przychodzi taki czas, że człowiek robi się sentymentalny. No wiesz – kryzys wieku średniego, te sprawy. No to wsiadam na motor i zapierdalam ze swojej Warszawki na nasz kochany obóz, stary cap, powspominać dawne czasy. I widzę, że nie jestem jedyny!
– Przyjechałem przypadkiem – skłamał Adam, tak jakby Oceania zrosła się z koniecznością kłamania, kłamstwa w obronie własnej; kłamstwa w obronie istoty bluźnierczo nazwanej Manią Sterling. – Byłem w okolicy.
Przestraszył się, że to kłamstwo szybko zostanie zdemaskowane, tak szablonowo zabrzmiało – że zostanie odkryte zupełnie tak jak tamto, o tożsamości istoty, z którą się widywał, o Mani Sterling. I być może tak by się stało, gdyby Czarek w ogóle go słuchał.
– Przypadkiem czy nie przypadkiem – odpowiedział szybko, jakby ktoś stał za nim i przypiekał go albo chlastał, jeśli tylko zamilknie na chwilę – a takie wrażenie nie opuści Adama do końca tego spotkania z dawnym kolegą – jest nas tu więcej. Nie uwierzysz, Przemo też tu jest. Trzech to już ekipa! – i roześmiał się hałaśliwym śmiechem; takim, jakim mają prawo śmiać się tylko nastolatki. W innych ustach taki śmiech się nie mieści; dźwięczy fałszywie i pretensjonalnie.
* * *
Adam miał dość właściwie już po kwadransie.
Ale przez ten kwadrans nic nie zdążyło się jeszcze wydarzyć. Przemek i jego żona byli bardzo zajęci swoimi dziećmi. Trudno się dziwić: dwójka maluchów, którą trzeba nakarmić poza własną kuchnią, w hałaśliwym przydrożnym barze, nad stołem z przybrudzonymi blatami, jest bardzo wymagająca. Kiedy Adam patrzył na ich umorusane buzie, dochodził do wniosku, że tak czy inaczej zachowują się znośniej i dojrzalej niż Czarek, który kręcił się nieustannie nad swoim kuflem piwa, wypluwając z siebie od czasu do czasu potok wymowy.
– No to jak chłopaki trochę podrosną, pojeździmy sobie razem quadami, co? I będą mogli ci przynosić piwo ze sklepu. Wiadomo, każdy ojciec czeka te osiemnaście lat, żeby mieć prywatnego piwnego gońca. A może będą chodzić na panienki z wujkiem Czarkiem? Co, chłopaki?
Za przepraszającym uśmiechem żony Przemka Adam wyczuł mieszaninę zażenowania i irytacji. Przemek z kolei wyglądał jak człowiek ogłuszony granatem na polu bitwy, nie wiedzący, co się właściwie dzieje – był autentycznie rozerwany pomiędzy wkładaniem przesolonych frytek do buzi swojego rozkrzyczanego pierworodnego a syntezowaniem sensów gadaniny Czarka, o ile jakiekolwiek sensy tam były.
W ciągu pierwszej godziny Czarek zdążył się zaprezentować jako wolny ptak, pracujący w agencji reklamowej (Tego się właśnie spodziewałem, pomyślał Adam, dokładnie tego się spodziewałem; ten człowiek cały jest chodzącą reklamą – jaskrawe barwy, odpowiednie oświetlenie, dżungle, zgrzytliwy hałas i dzióbek, z którego padają na pozór pozbawione składu i sensu frazy, ale w istocie tym dzióbkiem wysysa z ciebie duszę) i podbijający warszawskie salony biznesowo – artystyczne. Padło kilka nazwisk, które Adam skądś kojarzył, nie był jednak w stanie przywołać żadnych konkretnych asocjacji. Dlatego dość szybko stracił zainteresowanie Czarka, stał się przezroczysty. Nie był dobrym słuchaczem, jako że nie potrafił w odpowiedni sposób docenić ciężaru gatunkowego czarkowej autobiografii.
Odetchnął z ulgą i wyłączył się, sącząc lurowate piwo. Lepiej byłoby z Przemkiem, gdyby jego uwagi nie odciągały dzieci. Był bowiem dyrektorem sprzedaży w jednym z supermarketów budowlanych, stąd był w stanie nie tylko wymieniać fachowe uwagi na temat mechanizmów handlu, ale przede wszystkim znajdował się w sytuacji zawodowej predestynującej go do tego, aby mógł zazdrościć Czarkowi większej autonomii i większych zarobków. Żona Przemka była kasjerką, a do tego matką – połączenie tych dwóch sprawiało, że Czarek od początku patrząc na nią, widział powietrze.
– Pójdę z chłopakami do domu, powoli trzeba będzie ich kłaść. – powiedziała do męża. Poczciwy Przemek zauważył, że jest właściwie dosyć wcześnie, ale Adam natychmiast jej pozazdrościł – miała pretekst, żeby opuścić ten cyrk. Dwójka popłakujących, ledwo odrosłych od ziemi chłopców wydała mu się w porównaniu do reszty towarzystwa środowiskiem całkiem nieźle stymulującym rozwój intelektualny.
– Pogadaj sobie z kolegami, spotkamy się wieczorem – jeszcze raz uśmiechnęła się blado i przepraszająco i z wyraźną ulgą oddaliła się, ciągnąc synków za rączki.
Czarek cały się rozjaśnił.
– To co, chłopaki, balet? – zapytał.
– No ja bym coś wypił, szczerze mówiąc – powiedział Przemek aspiranckim tonem. Słychać było, że stara się brzmieć zawadiacko – „gotowy na wszystko”. Na koszulce miał plamy z ketchupu, którym karmił dzieci, a obok jego łokcia tkwiła butelka młodszego. Zauważył to i oklapł nieco.
– Zamówmy wódkę – zaproponował szybko Adam.
* * *
Wspomnienia z letniego obozu szybko się kończą. Istnieje ograniczona ilość śmiesznych czy ekscytujących sytuacji, które wciąż takimi wydają się po latach. Tym, co można by było ewentualnie przywoływać, była atmosfera, przesycająca każdą chwilę wakacji. Kiedy masz piętnaście lat i patrzysz na siebie, niczego nie rozumiesz, ale za to bardzo dużo odczuwasz. Potem przychodzi zrozumienie – i o tym ewentualnie można by pomówić.
Z jakiegoś powodu Adam wolał raczej milczeć. Póki przerzucali się kolejnymi „A pamiętacie, jak..?” patrzył szeroko otwartymi oczyma to na jednego, to na drugiego ze swoich kolegów. Na pierwszych wakacjach spadają na człowieka możliwość wolności i możliwość miłości; wolność i bezpieczeństwo, przypomniał sobie. Co chcesz, wybieraj; nie myśl jednak, że możesz mieć jedno i drugie razem.
Ale czy to w ogóle jest kwestia wyboru? Czy można powiedzieć, że człowiek, zwłaszcza młody człowiek, posiada świadomą decyzyjność w tej kwestii?
– A pamiętacie, jak okazało się, że Łysy moczy się czasem w nocy, i cały obóz się o tym dowiedział? – rzucił nieoczekiwanie.
* * *
Koło dziesiątej wieczorem Przemek zaczął nerwowo spoglądać na zegarek. Czarek od razu to zauważył.
– No bez jaj, stary. Nie mów, że musisz już lecieć.
– Właściwie chyba będę uciekał … – Przemek uśmiechnął się blado. Był nieco czerwony na twarzy, wzrok miał rozbiegany. Jednocześnie widać było, że jest tego świadomy i odczuwa przez to jakiś rodzaj dyskomfortu. Wyglądał jak dzieciak, który przejadł się lodami aż do bólu brzucha, a teraz żałuje – nie tyle konsekwencji, co raczej tego, że lody mu na dobrą sprawę nawet nie smakowały. Będzie teraz odbierał burę od matki, ciotek i babek, ze świadomością, że nie było warto.
– Pierdol to! – Czarek był po pijacku szeroko uśmiechnięty, ale gdzieś w głębi gardła zabulgotała przyczajona agresja. Na pewnym poziomie upojenia wyczołguje się gdzieś z głębin niczym cichy tygrys, i tylko czeka na właściwy moment, by urządzić krwawą jatkę. To właśnie dlatego pijani namawiający innych do toastów są często tak natrętni – nie dlatego, że rzeczywiście chcą towarzystwa; raczej dlatego, że rytuał namawiania staje się dobrym wybiegiem dla tygrysa, u którego każdy mięsień jest już drżący, napięty w oczekiwaniu.
– Pierdol to. – powtórzył z naciskiem.
Widać było, że Przemek się waha.
– Żona pewnie na ciebie czeka. – wypalił naraz Adam, ni stąd, ni zowąd, zaskakując samego siebie. To również był tygrys – już gotowy, warczący; czekał, żeby rzucić się na rywala w czarkowym ciele, rozpłatać mu gardło, zamachnąć się tygrysimi pazurami na głupią, roześmianą mordę, zamknąć ją, przeciąć szramą.
Po twarzy Przemka przemknął cień ulgi. Odebrał to jako sygnał wsparcia.
– Faktycznie, naprawdę lepiej pójdę.
– Stary, kurwa, no ty zwyczajnie frajerzysz teraz – Czarek się nie poddawał. Z jego twarzy znikł jarmarcznie przyklejony uśmiech. To jednak było już nieistotne, Przemek zebrał się w sobie. Zdecydował.
Już dawno zdecydował, powiedział sobie w duchu Adam. Już dawno wybrał bezpieczeństwo. Może nawet na tamtym obozie, dwadzieścia lat temu. Może trochę później. Ale takie rzeczy decydują się już w dość wczesnej młodości. Człowiek przechyla się ku jednemu czy drugiemu, jakby pchany niewidzialną siłą, chciałoby się powiedzieć – zdeterminowany. I tylko na tych jedynych prawie dorosłych wakacjach trwa iluzja, że jest jakiś wybór. Chyba tak.
Ale z drugiej strony, myśli Adam, jeśli tak jest – to dlaczego ja jeszcze nie wybrałem? Dlaczego tkwię w zawieszeniu? Czy to też rodzaj determinizmu? Czy jestem z d e t e r m i n o w a n y do poszukiwań? Do bycia wiecznie poszukującym, albo – wiecznie nieokreślonym?
– Fantastycznie było z wami pogadać. – słowa Przemka dochodzą jakby spoza mgły.
– Jeszcze jedna wódka, bo nie cierpię takiego frajerstwa. – mówi Czarek.
Adam chwilę milczy, po czym odpowiada:
– Bardzo dobry pomysł, świetny. Ja będę jeszcze dziś pił wódkę, dużo wódki. – i zamyka uszy, bo nie chce słyszeć, co odpowiada tamten. Zamawia, płaci, potakuje. Metodycznie wlewa w siebie kieliszek za kieliszkiem. Czoło ma jednak wciąż chłodne, umysł skupiony. Skupiony przede wszystkim na tym, by nie dopuszczać do siebie gadaniny Czarka, a jednocześnie sprawiać wrażenie, że uczestniczy, że wspomina, że się zgadza.
Na wszystko się zgadza na potrzeby tej rozmowy.
* * *
Tyle, że od jakiegoś czasu nie jest w stanie nie słuchać. Może to zły pomysł, ale czuje, że musi to przerwać; że jeszcze chwila i nie wytrzyma. I wtedy stanie się coś złego, coś bardzo złego.
Tamten gada i gada. Przy barze siedzą dwie kobiety, brunetka i blondynka. Dostrzegają spojrzenia Czarka, więc również dyskretnie zerkają. Niby rozmawiają ze sobą, całkowicie pochłonięte konwersacją, ale teraz to jest już co innego niż przed kwadransem: patrzą jedna na drugą, ale w rzeczywistości wdzięczą się, moszczą na barowych stołkach, ściskają i rozluźniają wewnętrzne uda, palcami zakończonymi długimi, błyszczącymi paznokciami odgarniają sprzed twarzy kosmyki włosów.
– Ty, Adam, może zagadamy do tamtych dup?
Adam chce odpowiedzieć: „Jesteś na to zbyt pijany”, ale gdy otwiera usta, by to powiedzieć, wypełza z nich tygrys, wibrujący od wewnętrznego warczenia, wypełniony ogniem, odpłatą. Mówi więc to, co myśli:
– Schowaj fiuta, Czarek.
Tamten patrzy zaskoczony. Adam kontynuuje:
– Schowaj fiuta. Od paru godzin trzymasz go tak, wywalonego na wierzch, i ciągle się brandzlujesz. Nie mogę na to patrzeć. Nowy motocykl, pojechałem tu, pojechałem tam, zagadajmy do tych dup, mogę zrobić wszystko, co chcę, fap – fap – fap.
I dalej, chociaż chce już zamilknąć – ale przez głowę pędzą myśli: „Wybrałeś wolność, ale wyjątkowo marna ta twoja wolność, w wyjątkowo złym wydaniu. Taka bardziej podróba.” – a ponieważ jest odrobinę pijany, nie tylko myśli, ale mówi to na głos. Bo tak działa alkohol – wyciąga z głowy na język to, co czaiło się gdzieś w zakamarkach, niewypowiedziane, czasem nawet nie pomyślane precyzyjnie. Tygrys otwiera pysk i warczy na głos.
– Wyjątkowo marna ta twoja wolność. W wyjątkowo złym wydaniu – słyszy więc Czarek.
Adam sądzi, że ten drugi tygrys, tygrys Czarka, rzuci się teraz na niego i go rozszarpie. Ale Czarek pochyla się tylko przez stolik i zniża głos do szeptu. Twarz ma ściągniętą, wargi drżące z irytacji, ale mówi bardzo spokojnie.
– Pozwól, że o coś się zapytam. Nie obrazisz się? Zapytam cię, jak ma się twoja wymyślona przyjaciółka, twoja wymyślona dziewczyna. Jak jej było? Zapomniałem, jak miała na imię … – opada z powrotem na oparcie krzesła i udaje głębokie zamyślenie.
Adam wie: powinien wstać, chwycić Czarka za brodę, odchylić jego głowę, zajrzeć mu głęboko w oczy, żeby na zawsze zapamiętał to spojrzenie, a potem już tylko walić w twarz, raz za razem, raz za razem; jego krew powinna zbryzgać tamta ścianę. Powinna mu pęknąć kość nosowa.
Ale co to da, co to komu da? Adam nie musi się nawet specjalnie powstrzymywać. Ściska dłonią róg stolika, ale bardzo lekko, niemal symbolicznie.
– Ach, przypomniałem sobie. Mania. Mania Sterling, prawda? Więc jak się ma Mania Sterling? Jak się ma wymyślona postać? Jak się ma wymyślona dziewczyna gościa, który był takim frajerem, że na obozie pełnym rówieśników musiał wymyślać sobie przyjaciół?
Tygrys płonie wzdłuż kręgosłupa, jakby przybrany w ognisty kwiat, ciągnący się od czubka głowy przez całe ciało, ponad smukłymi plecami. Charakterystycznie kołysząc się, odchodzi w ciemny las. Płoną mu oczy, warczenie grzęźnie w gardle. Odchodzi, zaraz zniknie w gęstwinie drzew.
Adam chce odejść, ale Czarek robi to pierwszy. Przystanął jeszcze na chwilę nad Adamem, skórzana kurtka przerzucona przez ramię, zaskakująco trzeźwe oczy.
– Myślałeś, że nie pamiętam? Cały obóz się z tego śmiał. Jakie to było absurdalne. – śmieje się, ale krótko i w sposób urywany, kontrolowany. Kręci głową. – Oczywiście, że pamiętam. Bo piętnastoletni gość, który robi takie rzeczy, nie może być normalny. Piętnaście lat to jednak nie pięć.
Chwila milczenia. Nikt nic nie mówi, kobiety przy barze straciły nadzieję. Nieco oklapłe i sflaczałe dalej rozmawiają o pracy i trikach makijażowych.
– Pozdrów ode mnie Manię Sterling. – Czarek pochyla się i całuje Adama w czoło.
Ten wie, że jeśli chce być mężczyzną, musi teraz wstać, zamachnąć się, uderzyć kolegę w twarz. Teraz albo nigdy.
No więc nigdy.
* * *
Był pijany, więc musiał pójść do „Oceanii”. Chwiejnym krokiem ruszył po tamtej alei wyłożonej ośmiokątnymi płytami. Bał się, że brama będzie zamknięta na noc, że ten grób będzie przywalony kamieniem wagi wielkiej, ale nic takiego nie było, rozdarte skrzydła zapraszały do środka.
Potykając się i czepiając dłońmi pni drzew i drewnianych ścian domów, dotarł na skraj, w okolice komórki, gdzie kiedyś leżał na dachu.
Usiadł obok, podciągając kolana pod brodę. Przypomniał sobie, że im bliżej wyjazdu, tym bardziej Mania Sterling przestawała być Manią. To znaczy – przestawała mieć kobiecy kształt; nie był go już pewien, nie rozpoznawał włosów, piersi, nóg. Potem nie wiedział nawet, czy to jest wciąż istota ludzka, czy może byt jakiegoś zupełnie innego rodzaju. Ale to trwało; kontakt trwał.
Nie umiał znaleźć właściwych słów. Doszło jednak do niego, że im mniej tamta istota przypominała mu kogokolwiek czy cokolwiek, tym bardziej ją kochał, i tym silniej jednocześnie wzmagała się jego bezradność. Dlatego z tym zawsze miała mu się kojarzyć miłość: z bezradnością. Tak, jakby człowiek stał obrócony twarzą do morza, które ogromnie wezbrało i pędzi na niego falą zdolną zatopić całe miasto. A więc ten człowiek stoi i widzi wznoszącą się falę, i nic już nie może zrobić; wie, że jej nie ujdzie, nie odwraca się zatem i nie ucieka, bo po co. Może i powinien tylko patrzeć na tę falę i rozkoszować się myślą, że to ostatnie widok w jego życiu, i że jest to doświadczenie nieprzekazywalne – bo nikomu już go nie opowie, nikt nie będzie wiedział, Ten moment należy zatem tylko do wysokiej fali, w sposób jednoznaczny, ostateczny, niedyskutowalny.
Taka właśnie jest miłość.
* * *
Właściwie powinno się to zdarzyć już wtedy, kiedy pijany i chwiejny szedł po zakilinowskiej szosie. Wedle wszelkiej logiki był to znacznie odpowiedniejszy moment.
A jednak z jakichś powodów zdarzyło się dwa dni później, kiedy trzeźwiutki i odświeżony, tuż przed planowanym wyjazdem, szedł jeszcze ostatni raz w stronę zawsze otwartej bramy. I nawet bardzo uważnie rozejrzał się na szosie – najpierw lewo, potem w prawo, potem znowu w lewo.
To nie była jego wina, żadne podświadome dążenie. Tym razem ona przyszła po niego.
Niebieski samochód wyskoczył zza zakrętu bardzo szybko, i jak wariat jechał środkiem szosy. I kiedy tamten kierowca – wiejski rajdowiec, poczuł odrzut i usłyszał trzask rozpryskującej się szyby, Adam zobaczył Manię Sterling. Tak wyglądała z daleka – jak Mania Sterling, ale im bliżej była, tym mniej miała cech kobiecych, tym mniej cech ludzkich.
Nie wiedział, co zrobić. Chciał wyciągnąć ręce, ale nie mógł: nie czuł własnych mięśni, własnych członków. Nie miał ich – nie miał już rak, nóg, niczego. Nie zdziwiło go to specjalnie; zastanawiał się tylko, co ma wobec tego zrobić dalej, jak się zachować. Nie chciał czekać bezczynnie. Chciał biec albo może płynąć, najlepiej z wyciągniętymi rękami, otwartymi ramionami. Albo może poruszać się, śpiewając. Nie był tego pewien. Co mógłby powiedzieć, zaśpiewać, zaintonować? To było akurat dość oczywiste, najoczywistsze ze wszystkiego, co przydarzyło mu się dotąd w jego życiu i śmierci.
Kocham cię. Bez ciebie mnie nie ma, bez ciebie nawet nie zaistniałem, nie mogłem zaistnieć, nie byłoby mnie. Kocham cię; gdybym cię nie kochał, moje istnienie zostałoby przerwane; moja miłość do ciebie sprawia, że żyję. Kocham cię. Przyjdź.
Agnieszka Sztajer
https://myslkonserwatywna.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz