W sierpniu w światowej prasie pojawił się ważny apel – list otwarty amerykańskich ekspertów z obszaru stosunków międzynarodowych – dotyczący pogarszającego się stanu relacji USA z Rosją.
W Polsce został on całkowicie przemilczany w środkach masowego przekazu, bynajmniej nie z powodu sezonu ogórkowego, lecz dlatego, że treść tego listu jest jaskrawym przeciwieństwem wszystkiego tego, co się tutaj mówi na temat Rosji i jej miejsca w świecie.
Treść apelu nie budzi kontrowersji. To zestawienie kilku trzeźwych obserwacji i zdroworozsądkowych tez pozbawione sensacyjnej otoczki, modnych medialnych póz i emocjonalnego szantażu, który często towarzyszy podobnym demonstracjom. Zawiera stwierdzenia ważne i stanowi istotne ostrzeżenie zarówno dla środowisk decydujących o kształcie stosunków międzynarodowych, jak i dla społeczeństw, które będą musiały długo odczuwać skutki ich katastrofalnego stanu obecnego.
Autorzy listu nie wskazują jednego winowajcy, nie potępiają i nie oskarżają jednej strony. Piszą z pozycji obrony interesów USA. Zachowują równy dystans, ale nie mają złudzeń, co do stanu faktycznego:
„Relacje amerykańsko-rosyjskie znalazły się w niebezpiecznym ślepym zaułku, co stwarza zagrożenie dla interesów narodowych USA. Ryzyko konfrontacji zbrojnej, która może przerodzić się w konflikt nuklearny stało się znowu realne. Dryfujemy w stronę brzemiennego w skutki nuklearnego wyścigu zbrojeń, a arsenał naszej polityki zagranicznej zredukowany został głównie do reakcji, sankcji, publicznego zawstydzania i rezolucji Kongresu. (…)
Tymczasem wielkie wyzwania wobec utrzymania pokoju i dobrobytu, które wymagają współpracy pomiędzy USA a Rosją, włączając egzystencjalne zagrożenie wojną jądrową i zmianami klimatycznymi, pozostają bez uwagi. Ponieważ stawka jest bardzo wysoka, zarówno pod względem niebezpieczeństw, które niosą ze sobą wymienione zagrożenia, jak i kosztów, uważamy że ostrożna, beznamiętna analiza oraz zmiana naszego dotychczasowego kursu stanowią imperatyw czasu”.
Autorzy listu nie pomijają kwestii, które w ostatnich latach stały się zarzewiem konfliktu między obu mocarstwami. Niemniej jednak uważają, że nieodzowne jest dyplomatyczne angażowanie Rosji i utrzymywanie otwartych kanałów dialogu. Wskazują błędy dotychczasowej polityki:
„Zbyt często traktowaliśmy kontakty dyplomatyczne jako nagrodę za dobre zachowanie. Tymczasem są one narzędziem promocji naszych interesów i środkiem komunikowania stanowczego przekazu”.
Podkreślając, że USA nie muszą wyrzekać się stosowania, w sposób uzasadniony i roztropny, sankcji gospodarczych ani za wszelką cenę dążyć do jednostronnego osłabienia własnej pozycji, sygnatariusze apelu odwołują się do precedensów z przeszłości wzajemnych relacji i twierdzą, że:
„Naszą strategiczną postawą powinna stać się pozycja, która dobrze się nam przysłużyła w okresie zimnej wojny – wyważone obstawanie przy polityce powstrzymywania i odprężenia”.
Zagrożenia są zbyt poważne, by można było pozwolić sobie na zupełną przypadkowość i brak kontaktów. USA i Rosja muszą przywrócić do normalności stan wzajemnych relacji. „Nie ma bowiem żadnego sensu w tym, by dwa państwa dysponujące zdolnością wzajemnego zniszczenia i unicestwienia w przeciągu 30 minut naszej cywilizacji, musiały zaakceptować brak funkcjonalnych relacji dyplomatycznych”. Podłożem tego stanowiska jest realistyczna ocena rzeczywistości i odrzucenie myślenia życzeniowego:
„W ostatecznym rachunku rzeczywistość sprowadza się do tego, że Rosja pod rządami Władimira Putina działa w strategicznych ramach, które są głęboko zakorzenione w nacjonalistycznej tradycji, która znajduje oddźwięk zarówno wśród jej elit, jak i szerszych kręgów opinii publicznej. Jego ewentualny następca, nawet taki, który byłby nastawiony bardziej demokratycznie, będzie z dużym prawdopodobieństwem działał w tych samych ramach.
Opieranie naszej polityki na założeniu, że musimy zmienić te uwarunkowania jest błędne. Równie nierozważne byłoby przekonanie, że nie mamy wyboru i musimy trzymać się naszej obecnej strategii. Musimy dogadywać się z Rosją taką, jaką ona jest, a nie taką, jaką chcielibyśmy by była”.
Konkluzja ta wydaje się oczywistością, a nawet punktem wyjścia dla konstruowania rozsądnej strategii działań, zarówno w skali bilateralnej, jak i multilateralnej. Jednak z jakichś przyczyn ten aksjomat realistycznej polityki zagranicznej został w ostatnich latach zastąpiony myśleniem woluntarystycznym.
Chęć narzucenia Rosji własnej woli, misja uczynienia jej bezwolnym wykonawcą decyzji zapadających w Waszyngtonie, misja przekształcenia jej wedle amerykańskich wyobrażeń w kraj taki, jakim Amerykanie chcieliby ją widzieć zdominowały wizję polityki zagranicznej USA. Jest to jednak wizja, która w opinii autorów listu prowadzi do konfliktu o niewyobrażalnych konsekwencjach i kosztach dla obecnego porządku świata. Autorzy nie żywią jednak złudzeń: „W najlepszym przypadku nasze relacje pozostaną mieszanką konkurencji i kooperacji”.
Konieczne będzie jeszcze kilka zdań tytułem prezentacji autorów apelu oraz osób, które w następstwie jego publikacji postanowiły podpisać się pod jego tezami. Są wśród nich wieloletni praktycy – najwyższego szczebla dyplomaci, dyrektorzy centralnych agencji rządowych i szefowie specjalistycznych komórek badawczych, doradczych, wojskowych i wywiadowczych USA – jak i teoretycy stosunków międzynarodowych, analitycy i badacze polityki obszaru poradzieckiego w Ameryce, zatrudnieni w najlepszych ośrodkach naukowych i wykładający na najważniejszych uniwersytetach.
Apel sformułował zespół w pierwszorzędnym składzie: ROSE GOTTEMOELLER (na zdjęciu), THOMAS GRAHAM, FIONA HILL, JON HUNTSMAN JR., ROBERT LEGVOLD i THOMAS R. PICKERING.
Pani Gottemoeller jest zawodową dyplomatką, ostatnią pełnioną przez nią funkcją było stanowisko Zastępczyni Sekretarza Generalnego NATO (w l. 2016-2019). Wcześniej była Podsekretarzem Stanu ds. Kontroli Zbrojeń i Bezpieczeństwa Narodowego w Departamencie Stanu USA, czyli amerykańskim MSZ, a jeszcze wcześniej w Departamencie Energii, gdzie jako jego wiceszefowa, zajmowała się problematyką energii jądrowej. Sprawy Rosji i obszaru poradzieckiego zna doskonale.
W Departamencie Stanu negocjowała i nadzorowała realizację postanowień traktatu w sprawie redukcji zbrojeń i polityki zbrojeniowej z Rosją (tzw. New START). Przedtem była m. in. dyrektorem Rady Bezpieczeństwa przy Białym Domu, zajmując się sprawami Rosji, Ukrainy i Eurazji. Była też wykładowczynią radzieckiej i rosyjskiej strategii militarnej na słynnym waszyngtońskim uniwersytecie Georgetown, którego jest absolwentką.
Tom Graham jest obecnie honorowym partnerem („distinguished fellow”) w Council on Foreign Relations, jednym z najstarszych amerykańskich ośrodków analiz międzynarodowych, wydawcy czasopisma „Foreign Affairs” i właściciela think tanku D. Rockeffeller Studies Program. Jest on jednocześnie starszym konsultantem w kancelarii międzynarodowego doradztwa Kissinger Associates, gdzie zajmuje się zagadnieniami dotyczącymi Rosji i Eurazji.
Współtworzył ośrodek Rosyjskich, Wschodnioeuropejskich i Euroazjatyckich studiów podyplomowych na uniwersytecie Yale. Od 2002 do 2007 zarządzał departamentem dialogu strategicznego w Białym Domu, jako główny doradca prezydenta Busha i pełnił funkcję dyrektora ds. rosyjskich w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa (NSC).
Wykształcona na Harvardzie, gdzie była uczennicą Richarda Pipesa i Romana Szporluka, Fiona Hill wywodzi się ze środowiska akademickiego i wywiadowczego. Pracowała w dziale badawczym John Kennedy School of Government, a następnie w National Intelligence Council, jako analityczka od spraw Rosji i Eurazji. Jest członkinią Council on Foreign Relations i zasiada w radzie nadzorczej Eurasian Foundation. John Huntsman jest politykiem republikańskim, byłym gubernatorem stanowym w Utah i byłym ambasadorem USA w Rosji.
Emerytowany profesor politologii na Columbia University Robert Legvold jest jednym z najsłynniejszych amerykańskich sowietologów i badaczy obszarów poradzieckich. To były wieloletni dyrektor Instytutu Harrimana na Columbii i wychowawca rzeszy absolwentów wydziału stosunków międzynarodowych tego uniwersytetu, którzy skupiali się w swoich studiach na tematach z rosyjskiego i pokrewnych obszarów badawczych, a następnie znaleźli zatrudnienie w rozlicznych agendach rządowych lub na terenie szkolnictwa wyższego.
„Tom” Pickering jest jednym z najstarszych, najbardziej doświadczonych i wciąż czynnych na arenie publicznej zawodowych dyplomatów amerykańskich. Z nominacji prezydenta Busha (seniora) był ambasadorem w ONZ, a następnie w Indiach, a z nominacji Clintona w Rosji. Pełnił tę funkcję także w kilku mniejszych państwach. Na arenie międzynarodowej dał się poznać szczególnie w czasie pierwszej wojny w zatoce perskiej, kiedy swoją aktywnością przyćmił ówczesnego sekretarza Stanu Jamesa Bakera oraz w czasie pełnienia funkcji ambasadora w Izraelu, gdy poddał zdecydowanej krytyce agresywne działania rządu Szamira wobec Palestyńczyków wytyczając nowe tory amerykańskiej polityki w tym obszarze, co wywołało furię na izraelskiej scenie politycznej.
Gazeta „New York Times” uznała go za najlepszego amerykańskiego przedstawiciela pełniącego służbę przy ONZ, a tygodnik „Time” określił mianem „pięciogwiazdkowego generała korpusu dyplomatycznego”. Za swoje zasługi Pickering został wyróżniony doktoratami honoris causa przez wiele uniwersytetów, a Departament Stanu mianował go na najwyższe w amerykańskich służbach dyplomatycznych stanowisko „career ambassador”.
Pod apelem podpisały się 103 osoby z ogromnym doświadczeniem i dorobkiem zawodowym w dziedzinie teorii i praktyki stosunków międzynarodowych. Nie wymienię wszystkich, wystarczy garść nazwisk, by się przekonać, że chodzi o specjalistów cieszących się największym uznaniem i autorytetem: George Shultz (Sekretarz Stanu w czasach Reagana), William Perry (Sekretarz Obrony w administracji Clintona), Sam Nunn, Gary Hart (b. senatorzy), John McLaughlin (b. z-ca szefa CIA w adm. G.H.W. Busha), James Collins, John Beyrle (b. ambasadorzy w Rosji), kilkunastu innych ambasadorów, dyrektorzy centralnych agencji rządowych, b. dowódcy wojskowi najwyższego szczebla, generałowie, kilkudziesięciu profesorów, m. in. z uniwersytetów Harvard, Yale, Princeton, Columbia, UCLA, Stanford, U. of Chicago, Georgetown, American U., wśród nich tak wybitni uczeni, jak George Breslauer, John Mearsheimer, Mark Beissinger, Richard Betts, Timothy Colton, Thane Gustafson, Ronald Suny i jeszcze wielu innych.
Są to osobistości reprezentujące na co dzień różne instytucje, różne opinie i poglądy, różne sympatie i partie polityczne. Nie zostały dobrane wedle jakiegoś klucza towarzyskiego, nie wywodzą się z jednego środowiska, nie łączy ich nic poza profesjonalizmem, niezależnością poglądów i troską o kształt polityki zagranicznej ich państwa. W dzisiejszej Polsce to rzecz nie do pomyślenia, co tylko świadczy o tym, jak daleko w ciągu ostatnich 30 lat – mimo nominalnej suwerenności – odpłynęliśmy od normalności.
Ludzie myślący samodzielnie i nietuzinkowo są w Polsce wypchnięci na margines, emigrację wewnętrzną i zewnętrzną, a do polityki, i niestety także do nauk społecznych, dokooptowano rzesze spragnionych awansu arywistów, klakierów i oportunistów gotowych przystać na reguły politycznego klientelizmu. Służbę cywilną i naukę zastąpiła patologia społeczna.
Wszyscy wymienieni i niewymienieni, a podpisani pod apelem to uczeni światowego formatu lub wysocy urzędnicy państwowi, którzy pełnili swoje obowiązki na różnych stanowiskach w dyplomacji lub na skrzyżowaniu dyplomacji, wojskowości i wywiadu, pod różnymi administracjami i prezydentami, bo w przeciwieństwie do Polski, w której ceni się nie wiedzę i doświadczenie, lecz partyjną zapalczywość, brak osobowości i samodzielności oraz bezgraniczne posłuszeństwo czy wręcz lizusostwo, w USA zdolność do pełnienia służby publicznej zależy od wiedzy i wybitnych zdolności [hmmm…. – admin], a wysokie stanowiska są zbyt ważne dla utrzymania pozycji kraju w światowej rozgrywce mocarstw, by frymarczyć nimi w nagrodę za służalczość, niekompetencję i brak odwagi cywilnej.
Dlatego w amerykańskiej polityce zagranicznej przez wiele lat możliwe było zachowanie ciągłości i nikomu do głowy nie przychodziły jakieś partyjne czy koteryjne rozliczania, lustracje i inne polowania na czarownice, następujące u nas wraz z każdorazową zmianą rządu i partyjnej kliki dopasowanej do wymogów bieżącego etapu.
Przez pewien czas w Ameryce możliwa była też polityka zagraniczna wolna od ideologii. To uległo zmianie wraz z uzyskaniem wpływów przez neokonserwatystów w obu establishmentach partyjnych oraz pojawieniem się wojny elit z populizmem, ale wysoka jakość kadr pozostała trwałym zasobem [Nancy Pelosi, Pompeo, Bush, Mosbacher… sam najwyższy poziom… – admin] dlatego możliwa jest zdecydowana i odważna opozycja i krytyka polityki wiodącej na manowce. I możliwe jest formułowanie racjonalnych i realistycznych alternatyw.
Przybliżyłem czytelnikom sylwetki tych dyplomatów nie tylko dlatego, że ich dorobek zasługuje na uznanie i rozpowszechnienie, że więc warto znać ich nazwiska oraz instytucje, które reprezentują, ale również z tej racji, by zamknąć usta tym nadaktywnym w naszych zapyziałych mediach i naszej prowincjonalnej polityce mądralom, dla których każdy kto nie nakręca rusofobicznej histerii i nie demonizuje rosyjskiego przywództwa jest z automatu stygmatyzowany dyżurnym wyzwiskiem, jako pożyteczny idiota albo wręcz pachołek Putina.
Jeżeli chcecie szukać idiotów, to nie w tym towarzystwie. Jak już musicie ich szukać, najprędzej znajdziecie w swoim. Z tym tylko zastrzeżeniem, że – nie licząc współudziału w skoku na państwowe synekury – nie da się z nich zrobić żadnego pożytku.
Jak już wcześniej napomknąłem, apel powyższy nie tylko nie stał się w Polsce początkiem debaty na ważki temat stanu stosunków międzynarodowych, ale prawie w ogóle nie został zauważony. Do czasu. Oto bowiem z miesięcznym opóźnieniem doczekał się reakcji, a właściwie krytycznej polemiki ze strony tęgich głów z Polski i innych krajów Europy Wschodniej i Środkowej. Jak się zresztą miało okazać, z tą tęgością jest nie najlepiej. Wśród tych, którzy w uznali, że powinni na ten apel odpowiedzieć w imieniu Polaków znalazły się takie tuzy dyplomacji, jak Grzegorz Schetyna, Witold Waszczykowski, Adam Rotfeld i, niestety, także Aleksander Kwaśniewski.
Były prezydent dysponował pewnym kapitałem zaufania za naszą wschodnią granicą, który mógłby wykorzystać w lepszy sposób niż stając w szeregu osób, których kaliber intelektualny i polityczny niekoniecznie przystaje do ciężaru, jaki sami włożyli sobie na barki. Staram się znaleźć możliwie łagodne słowa, ale siłą rzeczy na usta pcha się przysłowie „konia kują, a żaba nogę podstawia” i przykro mi, że nie mogę się zdobyć na większą dozę klemencji.
Nie będę też zanudzał czytelników streszczaniem tejże odpowiedzi. Każdy kto śledzi media głównego nurtu wie, czego się tutaj można spodziewać. Niestety niczego prócz kombinacji do znudzenia powtarzanych frazesów, banałów, dziarskich pohukiwań, mocnych słów pod adresem „wrogiego mocarstwa” oraz fałszywych tez i nieuprawnionych wniosków.
Jarosław Dobrzański
Autor jest filozofem i historykiem idei. Ukończył filozofię na UJ i historię na University of Notre Dame
Myśl Polska, nr 39-40 (27.09-4.10.2020)
http://mysl-polska.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz