Na Kaukazie Południowym znów pojawiła się możliwość wojny na większą skalę. Nikt nie będzie analizował, kto zaczął i sprowokował obecne starcia. Zresztą dojść do tego zapewne nie można.
Nie ma to też szczególnego znaczenia. Każde zaostrzenie sytuacji w Górskim Karabachu przypomina nam przede wszystkim, że na świecie istnieją konflikty niemożliwe do pokojowego rozwiązania. Najrozsądniej jest je po prostu zamrozić.
Do takiego zamrożenia doszło i było ono skuteczne przez lata. Po kilkuletniej wojnie azersko-ormiańskiej, która zakończyła się w 1994 roku, konflikt wylądował w takiej zamrażarce, powoli stygnąc. Od czasu do czasu, owszem, zdarzały się napięcia. Jednocześnie wszyscy zdawali sobie doskonale sprawę, że karabachski węzeł nie jest możliwy do rozsupłania bez regionalnej, regularnej wojny. Wojna zaś wydawała się niemożliwa z kilku względów.
Po pierwsze, Armenia – mając wielokrotnie niższy budżet – nie mogłaby militarnie pokonać Azerbejdżanu. Wiedziano o tym w Erewaniu i dlatego władze ormiańskie przez lata oficjalnie nie uznały – nie mówiąc już o inkorporacji – Republiki Górskiego Karabachu.
Po drugie, w Baku z kolei zdawano sobie sprawę, że konflikt zbrojny z Armenią oznacza niebezpieczeństwo konfrontacji z Rosją, której wojska stacjonują po północnej stronie Araratu.
Po trzecie, pozostałym graczom regionalnym (Turcji, Iranowi) również zależało na względnym spokoju w najbliższym sąsiedztwie.
A przecież emocje były i są ogromne. Zresztą fenomen czystek etnicznych na tym obszarze, mechanizmów nimi rządzących do tej pory trudny jest do zrozumienia. Pojawiły się one jakby znikąd, zebrały krwawe żniwo i pozostawiły niezagojone rany i nienawiść.
„Myślę, że socjologowie mogliby być zainteresowani w obserwacji, jak szybko i kardynalnie w takich okresach ludzie i społeczeństwa podlegają transformacji – jak u zdyscyplinowanych i praworządnych obywateli dosłownie w ciągu kilku dni znikają wdrukowane w ich świadomość modele zachowania, jak rozpadają się bariery indywidualnego i zbiorowego poczucia tego, co dozwolone i co niedozwolone” – pisze w swoich wspomnieniach z czasów rozpadu ZSRR Robert Koczarian (w latach 1994-1998 przywódca Górskiego Karabachu, a w okresie 1998-2008 prezydent Armenii). Istotnie, sam słyszałem takie opowieści Ormian w karabachskiej stolicy Stepanakercie.
Karabach tkwił więc przez lata w geopolitycznej zamrażarce. Jakieś próby mediacji podejmowała Moskwa. Jednak, gdy tylko udało się jej namówić ówczesnego prezydenta Armenii Serża Sarkisjana do stopniowego zwrotu 5 spośród 7 okupowanych powiatów azerbejdżańskich (tzw. strefa bezpieczeństwa wokół Karabachu), nagle w Erewaniu doszło do kolorowej rewolucji, w wyniku której do władzy doszedł Nikol Paszynian, który z miejsca uznał wszelkie porozumienia zawarte przez swoich poprzedników za nieaktualne.
Kto wie, może prezydent Ilham Alijew miał rację, gdy stwierdził niedawno, że „obecnie mamy w Armenii reżim Sorosa. Przewrót, który nie powiódł się na Białorusi, dwa lata temu udał się w Erewaniu. Obecny przywódca Armenii Paszynian to człowiek Sorosa”. Może to być, nie bez racji, sugestia, że za zaostrzeniem konfliktu stoją prowokatorzy z daleka.
Nie byłoby to, bynajmniej, twierdzenie pozbawione logicznych podstaw. Na wielkim obszarze od Afryki Północnej do Kaukazu Południowego Rosja i Turcja zmuszone są do znajdowania wspólnego języka w wielu kluczowych sprawach. Wywołanie awantury w Karabachu w takim momencie może pchnąć obie strony w kierunku konfliktu, a co najmniej zerwania współpracy. Obie mają, oczywiście, spore ambicje, obu zależy na korzystnym dla siebie rozłożeniu sił w sąsiedztwie.
Klucz do pokoju, a ściślej ponownego zamrożenia konfliktu, znajduje się zatem w Moskwie i w Ankarze. Można go użyć tylko wspólnie i za obopólną zgodą. Ilham Alijew budzi pewne zaufanie Władimira Putina, w przeciwieństwie do Paszyniana, którego wielu przywódców regionu uznaje za obce, zainstalowane przez Zachód ciało.
Ormiański lider nie bardzo może dziś też liczyć na swoich niedawnych zachodnich promotorów. Stany Zjednoczone, zajęte swoimi sprawami, są na tym obszarze jakby mniej aktywne. Za to Wielka Brytania próbuje rozgrywać miękkie podbrzusze Eurazji, przekonując Turcję o celowości konfrontacji. Być może nie jest przypadkiem, że wszystko to dzieje się wkrótce po nominacji na szefa brytyjskiego MI6 Richarda Moore’a, eksperta do spraw tego obszaru i byłego ambasadora w Ankarze. Prowokowanie konfliktu w takim regionie kończy się zawsze źle dla jego mieszkańców i krajów sąsiednich.
Karabachski węzeł nie jest możliwy do rozwiązania. Odpowiedź na pytanie, komu należy się Górski Karabach chyba najlepiej sformułował Aleksandr Dugin: „Nie pogrążając się zbyt głęboko w historii, wypada na to pytanie odpowiedzieć, że Karabach był radziecki”. Nie ma Związku Radzieckiego, więc jedynym sposobem jest ponowne zamrożenie status quo. W przeciwnym razie wybuchnie pożar.
Mateusz Piskorski
Rubryka: Myśl pod prąd
http://mysl-polska.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz