wtorek, 1 grudnia 2020

Agentura i męczennicy

Batalia o praworządność w Polsce weszła w kolejną fazę. Jak wiadomo, rozpoczęła się ona wkrótce po fiasku „ciamajdanu” w grudniu 2016 roku. Dziennik „Die Welt” po trzech dniach od jego rozpoczęcia zamieścił publikację, że no, nie udało się i że na jakiś czas trzeba będzie pogodzić się z istnieniem w Warszawie Jarosława Kaczyńskiego.

Tak naprawdę, to nie tyle jego samego, co proamerykańskiego rządu, który Niemcy, najpierw pod pretekstem walki o demokrację, próbowały wysadzić w powietrze, by w ten sposób zrobić w Warszawie miejsce dla rządu folksdojczów.

Wkrótce po tej publikacji w ”Die Welt”, Nasza Złota Pani zapowiedziała złożenie w Warszawie gospodarskiej wizyty 7 lutego 2017 roku. Rzeczywiście przyjechała, przeprowadziła serię rozmów, a na ich podstawie najwyraźniej doszła do wniosku, że trzeba odłożyć walkę o demokrację, a zamiast niej rozpocząć walkę o praworządność.

Można podziwiać operatywność niemieckiego wywiadu i jego wpływy, bo zaledwie w trzy tygodnie po tej decyzji, wszystkie organizacje broniące praw człowieków na świecie, wystąpiły do Komisji Europejskiej z apelem, żeby zrobiła z Polską porządek, bo poziom ochrony praw człowieka urąga u nas wszelkim standardom.

Stojącym na czele Komisji Europejskiej niemieckim owczarkom: Janowi Klaudiuszowi Junckerowi i Franciszkowi Timmermansowi, nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, toteż natychmiast zostali uruchomieni nie tylko folksdojcze parlamentarni, ale również niezawiśli sędziowie. Odbyły się dwa „kongresy sędziów polskich” o tyle dziwne, że nikt nie wybierał tam żadnych delegatów, w związku z tym, przyjeżdżał na nie kto tylko chciał, albo – kto musiał. W tych kongresach wzięło udział około 1000 niezawisłych sędziów spośród 10 tysięcy, co pokazuje, że to środowisko może być przeżarte agenturą w stopniu o wiele większym, niż inne.

Jak wiadomo, pod koniec lat 80-tych, kiedy to było już wiadomo, że Związek Sowiecki wycofa się z Europy Środkowej, bezpieczniacy, którzy stanowili najtwardsze jądro reżymu, zakręcili się wokół jakiejś asekuracji na wypadek, gdyby ktoś próbował się za nich wziąć. Nikt by oczywiście specjalnie nie próbował, bo pan Daniel Fried z pierwszorzędnymi korzeniami, który do spółki z panem Władimirem Kriuczkowem, ówczesnym szefem Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR (Komitiet Gosudarstwiennoj Biezopastnosti, czyli KGB), projektował transformację ustrojową między innymi w naszym bantustanie, żadnych odwetów, ani „rozliczeń” nie przewidywali, ale co to komu szkodzi zabezpieczyć się na wypadek, gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli?

Wprawdzie selekcja kadrowa, przeprowadzona przez wywiad wojskowy w szeregach demokratycznej opozycji w drugiej połowie lat 80-tych, doprowadziła do skompletowania na pojednawcze rozmowy z komuną w Magadalence i przy okrągłym stole „reprezentacji społeczeństwa”, której rdzeniem była „lewica laicka”, czyli dawni stalinowcy pod dyrekcją „Michnikuremka” w trzech osobach, więc wydawało się, że jest bezpiecznie, ale nieufni bezpieczniacy, na wszelki wypadek przewerbowali się na służbę w centralach wywiadowczych naszych przyszłych sojuszników w przekonaniu, że nawet gdyby coś poszło nie tak, to oni nie dadzą zrobić im krzywdy.

Ten proces leży u podstaw mojej ulubionej teorii spiskowej, według której Polską rotacyjnie rządzą trzy stronnictwa: Ruskie, Pruskie i Amerykańsko-Żydowskie. Najważniejszą bezpieczniacką watahą był i pozostaje wywiad wojskowy, który transformację ustrojową według projektu Frieda-Kriuczkowa wykonał i przeszedł w szyku zwartym, by nadzorować jej prawidłowy przebieg.

Wojskowe Służby Informacyjne – bo taką nazwę przyjęli wojskowi bezpieczniacy – przetrwały w „wolnej Polsce” w niezmienionej formie aż do września 2006 roku, po czym wypączkowały z nich dwie watahy; Służba Wywiadu Wojskowego i Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Wszystkie one werbowały sobie przez cały ten czas i werbują nadal agenturę – między innymi w środowisku sędziowskim.

Jak się bowiem przypadkowo wydało, Urząd Ochrony Państwa, a potem Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, prowadziły „operację Temida”, której celem był werbunek agentury właśnie w środowisku sędziowskim. Jestem pewien, że podobne operacje prowadziły również inne bezpieczniackie watahy z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi na czele, tyle, że trochę lepiej się konspirowały.

Jednak obydwa „kongresy sędziów polskich”, zwołane w ramach rozpoczętej przez Niemcy walki o praworządność w Polsce, rzucają na tę zagadkę nieco światła, pozwalając zorientować się przynajmniej w ilościowych proporcjach agentury w środowisku sędziowskim.

Warto też przy okazji przyjrzeć się środowiskowym organizacjom, a w szczególności partii „Iniuria”, która oficjalnie nazywa się inaczej, ale myślę, że słowo „iniuria” lepiej oddaje jej charakter i cel. Chodzi o to, że art. 178 konstytucji nie pozwala sędziom nie tylko należeć do partii politycznych, ale do związków zawodowych, a nawet – prowadzić działalności publicznej nie dającej się pogodzić z zasadami niezależności sądów i niezawisłości sędziów.

Tymczasem „Iniuria” nawet nie ukrywa, że w nakazaną przez Niemcy walkę o praworządność w Polsce nie tylko się angażuje, ale nawet plasuje się w jej awangardzie. Czy w związku z tym zasługuje na uznanie jej za organizację przestępczą – do czego byłyby chyba podstawy – czy też tylko za opozycyjną partię polityczną – tak czy owak jej działalność stoi w jaskrawej sprzeczności z konstytucją.

No dobrze – ale dlaczego właściwie Nasza Złota Pani doszła do wniosku, że walka o praworządność z punktu widzenia niemieckich interesów politycznych w Polsce może być skuteczniejsza od walki o demokrację? Myślę, że najważniejszą przyczyną jest kryzys demokracji, czego znakomitym przykładem są obecne przepychanki w Stanach Zjednoczonych, które nie są przecież żadnym wyjątkiem. Owszem – Białoruś czy Rosja są krytykowane za niedostatki demokracji, ale w takiej Białorusi tamtejszego prezydenta o sfałszowanie wyborów oskarża pani Swietłana Cichanouska, podczas gdy w USA fałszerstwa wyborcze swojemu konkurentowi zarzuca sam urzędujący prezydent.

Jak się okazuje, w kwestii demokracji nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara, więc może lepiej nie rozpoczynać w domu wisielca rozmowy o sznurze. W końcu wszędzie obywatele głosują, więc formalnie z demokracją wszystko jest w jak najlepszym porządku, a wątpliwości zaczynają się dopiero przy wchodzeniu w szczegóły; kto liczy głosy i w jakim celu. Żydowski księgowy z anegdotki, zapytany ile to będzie dwa dodać dwa, zapytał: a ile trzeba?

Poza tym jest jeszcze problem z alternatywą dla suwerenów, Jak wiemy od klasyka demokracji, o tym, czy alternatywa została przygotowana prawidłowo, możemy się przekonać po tym, że bez względu na to, kto wybory wygra, będą one wygrane. W takiej sytuacji przezorność nakazuje, by w walkę o demokrację za bardzo się nie angażować, a jeżeli już – to tam, gdzie nie ma jakichkolwiek szans na zwycięstwo, na przykład – w Korei Północnej, która jest „republiką socjalistyczną”, w której tamtejsi suwerenowie co 5 lat głosują, ile dusza zapragnie – podobnie jak to było za pierwszej komuny u nas i w pozostałych „demokracjach ludowych”. Tutaj można groźnie kiwać palcem w bucie nie obawiając się żadnych konsekwencji, ale w innych sytuacjach lepiej zachować powściągliwość.

Z praworządnością sprawa jest całkiem inna. Walkę o praworządność można przygotować zarówno od strony agenturalnej – co w przypadku naszego bantustanu zostało przeprowadzone wzorowo – podobnie jak od strony propagandowej, czyli emocjonalnej. Dzięki odpowiednio uplasowanej agenturze można przystąpić do organizowania prowokacji bez obawy, że ktokolwiek zostanie z tego tytułu ukarany.

Owszem – jak to ma miejsce w przypadku pani Lempart, czy innych hunwejbinów zaangażowanych w „rewolucję macic” – wszczęte zostają „energiczne śledztwa”, ale cóż z tego, skoro prawidłowo obsadzone agenturą niezawisłe sądy wszystkich uniewinnią, jakby byli wykąpani w hyzopie? Skoro my to wiemy, to prowokatorzy wiedzą o tym bardziej i dlatego są tacy nachalni i zuchwali.

Nie chodzi tylko o uniewinnianie, ale również – o formułowanie pewnych zasad, na przykład – że odwiedziny policji u 14-latka, który zdalnie pomagał sterować zadymami, mają znamiona „terroru”. Ciekaw jestem, czy niezawisła pani sędzia Karolina Sosińska ćwierkałaby z tego samego klucza, gdyby tak kilku takich 14-latków włamało się do jej domu i nie tylko wyniosło uzbierane z tej niezawisłości walory, ale jeszcze ją zbiorowo przeleciało. Nie mówię, że tego jej życzę, chociaż niewątpliwie dostarczyłoby jej to dozgonnych przeżyć, ale nawet przy tak widocznym zaangażowaniu mogłaby zachować przynajmniej pozory poczucia rzeczywistości i nie bredzić o „terrorze”.

Widocznie jednak musiały paść inne rozkazy, bo nie może być tak, że na terenie Unii Europejskiej walka o praworządność wchodzi w swoje apogeum, a tymczasem tubylczy aktywiści obijają kijem gruchy. Koordynacja wymaga powszechnego zaangażowania, by wszystkie koła kręciły się aż do ostatecznego zwycięstwa.

Toteż jestem pewien, że oficerowie prowadzący postawili agenturę w niezawisłych sądach w stan ostrego pogotowia, żeby nikomu nie stała się krzywda, zaś emocjonalnemu rozhuśtywaniu brukselskich biurokratów i parlamentarzystów sprzyja powiększający się orszak męczenników praworządności. Otwiera go „były sędzia”, pan Wojciech Łączewski. Jako były sędzia został już chyba zwolniony ze służby na odcinku niezawisłości, ale nie to znaczy, że nie powierzono mu innych zadań. Wskazywałaby na to jego deklaracja, jakoby „znał” zapis ostatniej rozmowy braci Kaczyńskich. Jak pamiętamy, ujawnienia tego zapisu domagał się uporczywie Kukuniek, co do zaangażowania którego nikt chyba nie ma wątpliwości, a kropkę nad „i” stawia żądanie, by zapis tej rozmowy dostarczyć władzom Federacji Rosyjskiej.

Oczywiście to takie przekomarzanie, bo skoro pan Łączewski ten zapis zna, to jakim cudem mogłaby nie znać go FSB, czy GRU? No dobrze – ale skąd właściwie pan Łączewski zna ten zapis? Chyba 10 kwietnia 2010 roku jeszcze nie wiedział, że w Smoleńsku będzie katastrofa i nie podsłuchiwał rozmów braci Kaczyńskich? A skoro nie, to w jaki sposób się z tym zapisem zapoznał? Kto mu wetknął nos w ten trop i czego zażądał w zamian?

Gdyby to było w Korei Północnej, to zaraz zostałby podłączony do prądu i wyśpiewał wszystko w mig. To, że nikt go do tej pory jeszcze do prądu nie podłączył dowodzi, że Polska jednak pewnych standardów praworządności przestrzega. Zwracam na to uwagę, że jeśli nawet żydowska gazeta dla Polaków, wykonując leninowskie przykazania co do organizatorskiej funkcji prasy, kreuje męczenników, to nie powinna z tym męczeństwem przesadzać, bo w przeciwnym razie może wywołać niezamierzony efekt komiczny, a przy okazji spowodować niepotrzebną dekonspirację.

Podobnie wygląda sprawa z panem sędzią Igorem Tuleyą, którego kandydatura na przyszłego ministra sprawiedliwości w rządzie folksdojczów jest już rozważana. Pan sędzia twierdzi, że „coś” pozbawiło go immunitetu. Skoro nie zrobił tego jakiś uprawniony organ, to czy pan sędzia Igor Tuleya ma immunitet, czy go nie ma? Myślę, że udzielenie odpowiedzi na to proste pytanie nie przekracza możliwości umysłu ludzkiego – ale jakoś żaden z dociekliwych funkcjonariuszy niezależnych mediów nie ośmiela mu się go zadać. A byłoby warto, bo to „coś” w dodatku pozbawiło pana sędziego możliwości orzekania, a tymczasem on buńczucznie zapowiada, że jednak będzie „orzekał” jakby nigdy nic.

Owszem, może „orzekać”, jak nie w gmachu niezawisłego sądu, do którego nie chcą go podobno wpuścić, to niechby nawet w krzakach w Parku Ujazdowskim. Kto by się temu orzecznictwu poddawał – to inna sprawa, a poza tym rodziłoby to dodatkowe problemy proceduralne, bo jak tu w krzakach prowadzić rozprawę przy drzwiach zamkniętych – i tak dalej.

Mam jednak nadzieję, że te wątpliwości zostaną przez jurysprudencję wyjaśnione w licznych rozprawach doktorskich i habilitacyjnych, ale jeszcze nie teraz, tylko dopiero po tym, jak się wyjaśni, czy walka o praworządność w Polsce przyniosła oczekiwane przez Naszą Złotą Panią rezultaty, czy jednak nie. Bo teraz potrzeba jak najwięcej męczenników praworządności, a jak to męczeństwo wygląda, to nieistotne, bo na tym etapie chodzi przede wszystkim o skompletowanie jak najliczniejszego ich orszaku.

Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zbrodnicze małżeństwo Graffów

W piśmie z 19 listopada 1953 roku prokurator Alicja Graff wymieniała zarzuty wobec płk. Wacława Kostka-Biernackiego:  „Od 1931 r. do 31 sier...