Przyzwyczajenie bywa drugą naturą, a my przez ostatnie 5 lat przyzwyczailiśmy się, że jeśli w naszym nieszczęśliwym kraju dzieje się coś złego, to odpowiada za to Donald Tusk, którego Naczelnik Państwa wytyka nieubłaganym palcem.
Chociaż w roku 2015 wybory prezydenckie wygrał wynaleziony przez Naczelnika Państwa Andrzej Duda, a po jesiennych wyborach parlamentarnych premierem rządu została również wynaleziona przez Naczelnika Państwa pani Beata Szydło, to bardzo często można było odnieść wrażenie, jakby naszym nieszczęśliwym krajem, jak gdyby nigdy nic, nadal rządził Donald Tusk – oczywiście w charakterze namiestnika Naszej Złotej Pani.
Bo Nasza Złota Pani z Berlina rzeczywiście w Donaldu Tusku sobie upodobała i nawet gdy wydawało się, że w roku 2008 stare kiejkuty, rozwścieczone aresztowaniem Petera Vogla, który tak naprawdę nazywał się Piotr Filipczyński, pochodził z porządnej resortowej rodziny i chociaż w latach 70-tych został skazany na 25 lat więzienia za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, to w roku 1983 na przepustkę z więzienia wyjechał do Szwajcarii, gdzie po zmianie nazwiska został znanym finansistą.
Podejrzewam, że pilnował tam Skarbca Labiryntu, w którym złożone zostały nie tylko skarby nakradzione przez nomenklaturę w latach 70-tych i 80-tych, ale i dochody z prywatyzowania majątku państwowego w latach 90-tych i późniejszych. Czyż w przeciwnym razie prezydent Aleksander Kwaśniewski ułaskawiłyby Petera Vogla w ostatnim dniu swego urzędowania? Na pewno nie – chyba, żeby dostał taki rozkaz od starych kiejkutów.
Toteż po lekkomyślnym aresztowaniu Petera Vogla stare kiejkuty zareagowały wybuchem afery hazardowej, która omalże nie zmiotła Donalda Tuska z politycznej sceny. Zapowiedzią prawdopodobnego odesłania w niebyt był szlaban na prezydenturę, o której od 2005 roku marzył wśród bezsennych nocy i nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby Nasza Złota Pani nie podała mu pomocnej dłoni w postaci Nagrody Karola Wielkiego.
Dla starych kiejkutów było to poważne ostrzeżenie, że jeśli teraz ktoś podniesie świętokradczą rękę na Donalda Tuska, to nie tylko ta ręka zostanie mu odrąbana, ale będzie miał do czynienia z Naszą Złotą Panią. Toteż ataki ustały, jakby ręką odjął i nawet okazało się, że żadnej afery hazardowej „nie było”.
Nigdy jednak nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze dobrzej, toteż Nasza Złota Pani na wszelki wypadek Mocną Ręką w jednej chwili przeniosła Donalda Tuska na brukselskie salony, jako przewodniczącego Rady Europejskiej, gdzie stare kiejkuty mogły mu – jak to mówią – „skoczyć” – nawet gdyby chciały.
Toteż kiedy w roku 2015 nasz bantustan przeszedł pod kuratelę amerykańską, Donald Tusk został niekoronowanym królem obozu zdrady i zaprzaństwa, czyli nieprzejednanej opozycji – obecnie pod dyrekcją Wielce Czcigodnego posła Pupki. Czy nadal wśród bezsennych nocy marzy o prezydenturze naszego bantustanu w roku 2025 – tego nie wiem, bo nigdy u niego w duszy nie byłem, ale jeśli Nasz Najważniejszy Sojusznik, w ramach zalecanej właśnie przez Henry’ego Kissingera „realpolitik”, odnowi foedus z Niemcami, to i tego można się spodziewać.
Ale nie wybiegajmy zanadto w przyszłość, bo ważne jest, że dotychczas obóz „dobrej zmiany” brnął od sukcesu do sukcesu, zwalając winę na Donalda Tuska, jeśli tylko coś poszło nie tak.
Zwiastun odmiany pojawił się podczas ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych, kiedy to – mimo pozorów nieprzejednanej wrogości – między obozem „dobrej zmiany”, a obozem zdrady i zaprzaństwa oraz znanym na całym świecie ze swojej stuprocentowej zdolności koalicyjnej Polskim Stronnictwem Ludowym, zapanowała jedność, jeśli nawet nie wszystkich poglądów, to przynajmniej dwóch.
Po pierwsze – że dobro narodu i państwa wymaga stosowania rozdawnictwa obywatelom pieniędzy uprzednio im zrabowanych, a po drugie – że największym wrogiem jest Konfederacja. Wprawdzie Konfederacja odniosła w tych wyborach sukces nader umiarkowany, ale nie o to chodziło, tylko o to, że – w odróżnieniu od „bandy czworga” – Konfederacja w kampanii wyborczej zaprezentowała zupełnie odmienny sposób spojrzenia na państwo oraz interes narodowy. Nie tylko nie wzięła udziału w licytacji, która partia wyda więcej pieniędzy, ale zapowiedziała, że nie zamierza szastać pieniędzmi, bo nie będzie ich w takim stopniu odbierać.
I to był właśnie powód, dla którego „banda czworga” uznała Konfederację za głównego wroga. Skoro tedy głównym, a więc – najgorszym wrogiem została Konfederacja, to tym samym Donald Tusk przesunął się na plan drugi. Jeszcze nie został Przyjacielem, nie mówiąc już o tym, by awansował do roli Ukochanej Duszeńki, ale to już było coś.
Obóz „dobrej zmiany” i zapewne sam Naczelnik Państwa miał jeszcze nadzieję, że Konfederacja będzie efemerydą, podobnie jak Ruch Palikota, czy Nowoczesna, którą stare kiejkuty stworzyły – może nie z niczego – bo taka na przykład Wielce Czcigodna pani Żukowska, co to może „z każdom pciom”, a w przeszłości była redaktorką żydowskiego pisemka „Jidełe” (Żydek), niewątpliwie istnieje i być może ma nawet duszę nieśmiertelną – więc nie „z niczego”, tylko z tego, co akurat było pod ręką – ale podczas wyborów prezydenckich okazało się, że Konfederacja nawet zwiększyła stan posiadania, na co wskazywały również i sondaże. W tej sytuacji nie było już na co czekać i na rozkaz Naczelnika zasoby państwa zostały zmobilizowane, by wrogą formację zetrzeć z powierzchni ziemi, a w każdym razie – zmieść z politycznej sceny naszego bantustanu.
Ta intencja jest szczególnie widoczna w oświadczeniu Biura Politycznego Prawa i Sprawiedliwości w związku z ostatnim Marszem Niepodległości. Jak wiadomo, doszło tam do policyjnych prowokacji na dużą skalę z masowym użyciem tajniaków, których udział został nie tylko zdemaskowany, ale i udokumentowany. Można się było tego domyślić, ponieważ przez tym Marszem nie tylko w urzędowych statystykach rozszalał się zbrodniczy koronawirus, który w ten sposób raz jeszcze dowiódł swego politycznego wyrobienia, ale i policja zapowiedziała, że nie będzie już „negocjować”, tylko „działać”.
Więc „zadziałała” w sposób, którego mogliby pozazdrościć organizatorzy prowokacji w latach 80-tych. Inna rzecz, że ubowcy nie mieli jeszcze takich możliwości, jak teraz, bo widać było, że organizacja się poprawiła. Wszędzie tam, gdzie miało dojść do incydentów, chuligańskich ataków na policję, czy podpalania mieszkań racami, były zawczasu ustawione kamery, dzięki czemu ludność mogła sobie wszystko obejrzeć w telewizji w czasie rzeczywistym.
Ale – jak wspomniałem – nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze dobrzej. Toteż Biuro Polityczne PiS wydało komunikat, w którym potępia ekscesy i prowokacje, nieubłaganym palcem wskazując na ich winowajcę, to znaczy – na Konfederację. Okazało się, że to bojówki Konfederacji kierowały zmotoryzowanych uczestników Marszu Niepodległości na odległe od zaplanowanej trasy przejazdu parkingi. To agitatorzy Konfederacji doradzali unieruchomionym kierowcom, by w takim razie maszerowali pieszo. To wywiad Konfederacji skierował do centrum Warszawy samochody z tajniakami, dzięki czemu mogli na rondzie generała de Gaulle’a bez przeszkód przeprowadzić prowokacyjny atak na policjantów. To snajperzy Konfederacji strzelali do uczestników Marszu z broni gładkolufowej, którą przecież każdy konfederat, a nawet każdy sympatyk tej formacji trzyma w gotowości pod poduszką – celując specjalnie w fotoreportera „Tygodnika Solidarność” – i tak dalej.
Toteż nic dziwnego, że w obliczu takiego nasilenia złej woli żydowska gazeta dla Polaków, wykonując leninowskie zalecenia odnośnie organizatorskiej funkcji prasy, podniosła klangor, nieubłaganym palcem piętnując „faszystów”, którzy ukradli żydokomunie i przywłaszczyli sobie taką piękną rocznicę, a madame Lis rzuciła postulat, by wszystkich powsadzać „do pierdla” – oczywiście po uprzedniej delegalizacji.
Z tym postulatem wystąpił Wielce Czcigodny poseł Kierwiński, domagając się delegalizacji Stowarzyszenia Marsz Niepodległości. To sprawa oczywista; PiS-owi z takim postulatem na tym etapie jeszcze nie wypada występować, bo przecież skupia w swoich szeregach płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm – ale od czego obóz zdrady i zaprzaństwa?
Zawsze mówiłem, że w sprawach istotnych różnice między antagonistycznymi obozami nie tylko się zacierają, ale nawet znikają. Toteż i teraz, role w przedstawieniu zostały rozpisane; policja realizuje swoje, Biuro Polityczne PiS nieubłaganym palcem wskazuje wroga, Koalicja Obywatelska formułuje postulaty, a żydowska gazeta dla Polaków zapewnia całej operacji osłonę propagandową.
Skoro tedy Naczelnik Państwa, niczym Towarzysz Szmaciak, „już z nowym wrogiem toczy walkę”, to jest rzeczą oczywistą, że w tej sytuacji Donald Tusk musiał zostać całkowicie uniewinniony. I to właśnie Biuro Polityczne PiS, co prawda – nie wprost – niemniej jednak zakomunikowało wyznawcom Jarosława Kaczyńskiego.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Chociaż w roku 2015 wybory prezydenckie wygrał wynaleziony przez Naczelnika Państwa Andrzej Duda, a po jesiennych wyborach parlamentarnych premierem rządu została również wynaleziona przez Naczelnika Państwa pani Beata Szydło, to bardzo często można było odnieść wrażenie, jakby naszym nieszczęśliwym krajem, jak gdyby nigdy nic, nadal rządził Donald Tusk – oczywiście w charakterze namiestnika Naszej Złotej Pani.
Bo Nasza Złota Pani z Berlina rzeczywiście w Donaldu Tusku sobie upodobała i nawet gdy wydawało się, że w roku 2008 stare kiejkuty, rozwścieczone aresztowaniem Petera Vogla, który tak naprawdę nazywał się Piotr Filipczyński, pochodził z porządnej resortowej rodziny i chociaż w latach 70-tych został skazany na 25 lat więzienia za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, to w roku 1983 na przepustkę z więzienia wyjechał do Szwajcarii, gdzie po zmianie nazwiska został znanym finansistą.
Podejrzewam, że pilnował tam Skarbca Labiryntu, w którym złożone zostały nie tylko skarby nakradzione przez nomenklaturę w latach 70-tych i 80-tych, ale i dochody z prywatyzowania majątku państwowego w latach 90-tych i późniejszych. Czyż w przeciwnym razie prezydent Aleksander Kwaśniewski ułaskawiłyby Petera Vogla w ostatnim dniu swego urzędowania? Na pewno nie – chyba, żeby dostał taki rozkaz od starych kiejkutów.
Toteż po lekkomyślnym aresztowaniu Petera Vogla stare kiejkuty zareagowały wybuchem afery hazardowej, która omalże nie zmiotła Donalda Tuska z politycznej sceny. Zapowiedzią prawdopodobnego odesłania w niebyt był szlaban na prezydenturę, o której od 2005 roku marzył wśród bezsennych nocy i nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby Nasza Złota Pani nie podała mu pomocnej dłoni w postaci Nagrody Karola Wielkiego.
Dla starych kiejkutów było to poważne ostrzeżenie, że jeśli teraz ktoś podniesie świętokradczą rękę na Donalda Tuska, to nie tylko ta ręka zostanie mu odrąbana, ale będzie miał do czynienia z Naszą Złotą Panią. Toteż ataki ustały, jakby ręką odjął i nawet okazało się, że żadnej afery hazardowej „nie było”.
Nigdy jednak nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze dobrzej, toteż Nasza Złota Pani na wszelki wypadek Mocną Ręką w jednej chwili przeniosła Donalda Tuska na brukselskie salony, jako przewodniczącego Rady Europejskiej, gdzie stare kiejkuty mogły mu – jak to mówią – „skoczyć” – nawet gdyby chciały.
Toteż kiedy w roku 2015 nasz bantustan przeszedł pod kuratelę amerykańską, Donald Tusk został niekoronowanym królem obozu zdrady i zaprzaństwa, czyli nieprzejednanej opozycji – obecnie pod dyrekcją Wielce Czcigodnego posła Pupki. Czy nadal wśród bezsennych nocy marzy o prezydenturze naszego bantustanu w roku 2025 – tego nie wiem, bo nigdy u niego w duszy nie byłem, ale jeśli Nasz Najważniejszy Sojusznik, w ramach zalecanej właśnie przez Henry’ego Kissingera „realpolitik”, odnowi foedus z Niemcami, to i tego można się spodziewać.
Ale nie wybiegajmy zanadto w przyszłość, bo ważne jest, że dotychczas obóz „dobrej zmiany” brnął od sukcesu do sukcesu, zwalając winę na Donalda Tuska, jeśli tylko coś poszło nie tak.
Zwiastun odmiany pojawił się podczas ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych, kiedy to – mimo pozorów nieprzejednanej wrogości – między obozem „dobrej zmiany”, a obozem zdrady i zaprzaństwa oraz znanym na całym świecie ze swojej stuprocentowej zdolności koalicyjnej Polskim Stronnictwem Ludowym, zapanowała jedność, jeśli nawet nie wszystkich poglądów, to przynajmniej dwóch.
Po pierwsze – że dobro narodu i państwa wymaga stosowania rozdawnictwa obywatelom pieniędzy uprzednio im zrabowanych, a po drugie – że największym wrogiem jest Konfederacja. Wprawdzie Konfederacja odniosła w tych wyborach sukces nader umiarkowany, ale nie o to chodziło, tylko o to, że – w odróżnieniu od „bandy czworga” – Konfederacja w kampanii wyborczej zaprezentowała zupełnie odmienny sposób spojrzenia na państwo oraz interes narodowy. Nie tylko nie wzięła udziału w licytacji, która partia wyda więcej pieniędzy, ale zapowiedziała, że nie zamierza szastać pieniędzmi, bo nie będzie ich w takim stopniu odbierać.
I to był właśnie powód, dla którego „banda czworga” uznała Konfederację za głównego wroga. Skoro tedy głównym, a więc – najgorszym wrogiem została Konfederacja, to tym samym Donald Tusk przesunął się na plan drugi. Jeszcze nie został Przyjacielem, nie mówiąc już o tym, by awansował do roli Ukochanej Duszeńki, ale to już było coś.
Obóz „dobrej zmiany” i zapewne sam Naczelnik Państwa miał jeszcze nadzieję, że Konfederacja będzie efemerydą, podobnie jak Ruch Palikota, czy Nowoczesna, którą stare kiejkuty stworzyły – może nie z niczego – bo taka na przykład Wielce Czcigodna pani Żukowska, co to może „z każdom pciom”, a w przeszłości była redaktorką żydowskiego pisemka „Jidełe” (Żydek), niewątpliwie istnieje i być może ma nawet duszę nieśmiertelną – więc nie „z niczego”, tylko z tego, co akurat było pod ręką – ale podczas wyborów prezydenckich okazało się, że Konfederacja nawet zwiększyła stan posiadania, na co wskazywały również i sondaże. W tej sytuacji nie było już na co czekać i na rozkaz Naczelnika zasoby państwa zostały zmobilizowane, by wrogą formację zetrzeć z powierzchni ziemi, a w każdym razie – zmieść z politycznej sceny naszego bantustanu.
Ta intencja jest szczególnie widoczna w oświadczeniu Biura Politycznego Prawa i Sprawiedliwości w związku z ostatnim Marszem Niepodległości. Jak wiadomo, doszło tam do policyjnych prowokacji na dużą skalę z masowym użyciem tajniaków, których udział został nie tylko zdemaskowany, ale i udokumentowany. Można się było tego domyślić, ponieważ przez tym Marszem nie tylko w urzędowych statystykach rozszalał się zbrodniczy koronawirus, który w ten sposób raz jeszcze dowiódł swego politycznego wyrobienia, ale i policja zapowiedziała, że nie będzie już „negocjować”, tylko „działać”.
Więc „zadziałała” w sposób, którego mogliby pozazdrościć organizatorzy prowokacji w latach 80-tych. Inna rzecz, że ubowcy nie mieli jeszcze takich możliwości, jak teraz, bo widać było, że organizacja się poprawiła. Wszędzie tam, gdzie miało dojść do incydentów, chuligańskich ataków na policję, czy podpalania mieszkań racami, były zawczasu ustawione kamery, dzięki czemu ludność mogła sobie wszystko obejrzeć w telewizji w czasie rzeczywistym.
Ale – jak wspomniałem – nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze dobrzej. Toteż Biuro Polityczne PiS wydało komunikat, w którym potępia ekscesy i prowokacje, nieubłaganym palcem wskazując na ich winowajcę, to znaczy – na Konfederację. Okazało się, że to bojówki Konfederacji kierowały zmotoryzowanych uczestników Marszu Niepodległości na odległe od zaplanowanej trasy przejazdu parkingi. To agitatorzy Konfederacji doradzali unieruchomionym kierowcom, by w takim razie maszerowali pieszo. To wywiad Konfederacji skierował do centrum Warszawy samochody z tajniakami, dzięki czemu mogli na rondzie generała de Gaulle’a bez przeszkód przeprowadzić prowokacyjny atak na policjantów. To snajperzy Konfederacji strzelali do uczestników Marszu z broni gładkolufowej, którą przecież każdy konfederat, a nawet każdy sympatyk tej formacji trzyma w gotowości pod poduszką – celując specjalnie w fotoreportera „Tygodnika Solidarność” – i tak dalej.
Toteż nic dziwnego, że w obliczu takiego nasilenia złej woli żydowska gazeta dla Polaków, wykonując leninowskie zalecenia odnośnie organizatorskiej funkcji prasy, podniosła klangor, nieubłaganym palcem piętnując „faszystów”, którzy ukradli żydokomunie i przywłaszczyli sobie taką piękną rocznicę, a madame Lis rzuciła postulat, by wszystkich powsadzać „do pierdla” – oczywiście po uprzedniej delegalizacji.
Z tym postulatem wystąpił Wielce Czcigodny poseł Kierwiński, domagając się delegalizacji Stowarzyszenia Marsz Niepodległości. To sprawa oczywista; PiS-owi z takim postulatem na tym etapie jeszcze nie wypada występować, bo przecież skupia w swoich szeregach płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm – ale od czego obóz zdrady i zaprzaństwa?
Zawsze mówiłem, że w sprawach istotnych różnice między antagonistycznymi obozami nie tylko się zacierają, ale nawet znikają. Toteż i teraz, role w przedstawieniu zostały rozpisane; policja realizuje swoje, Biuro Polityczne PiS nieubłaganym palcem wskazuje wroga, Koalicja Obywatelska formułuje postulaty, a żydowska gazeta dla Polaków zapewnia całej operacji osłonę propagandową.
Skoro tedy Naczelnik Państwa, niczym Towarzysz Szmaciak, „już z nowym wrogiem toczy walkę”, to jest rzeczą oczywistą, że w tej sytuacji Donald Tusk musiał zostać całkowicie uniewinniony. I to właśnie Biuro Polityczne PiS, co prawda – nie wprost – niemniej jednak zakomunikowało wyznawcom Jarosława Kaczyńskiego.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz