czwartek, 7 stycznia 2021

„Ależ Melchiorze”

Teraz będzie długi wpis. Można nie czytać. Fragment Opowieści, Którą Wszyscy Znają. Nazwisko i adres autorów znane redakcji.

W dalekiej Persji znane w owym czasie było imię Kaspra, męża wielkiej wiedzy i szlachetności, a także majątku. Zajmował on może najwyższe miejsce pośród plejady mędrców krainy Iranu. Jego mądrość odzwierciedlała głównie astrologię, jako że każda dziedzina nauki Wschodu zaczynała się od astrologii i na niej się kończyła.

Kasper zamieszkiwał okazały dom, można powiedzieć dwór, albowiem zamożność jego wymagała, aby żył na pewnym określonym poziomie. Jak widać, w tamtych czasach popłacało okazywanie się zasobem wiedzy i rozwagi.

Pewnego ranka uczony mąż siedział nad mapą nieboskłonu, a towarzyszył mu jego przyjaciel Melchior, który zwykł był odwiedzać go ostatnimi czasy nader często, jako że obydwóch mędrców nurtował pewien problem, jak podejrzewali, wagi niepośledniej. Otóż stwierdzili całkiem od siebie niezależnie, iż na mapach niebios, które mieli w posiadaniu, znajduje się szereg poważnych nieścisłości. Wprawdzie w wyniku żmudnych obserwacji i drobiazgowych obliczeń, dokonali wielu niezbędnych poprawek, jednak jeden szczegół zaprzątał ich myśli, jeden nieznośny detal, który nijak nie chciał dać się zaszeregować w ramy reguł astrologicznych i astronomicznych.

„Ależ Melchiorze”, – perorował zaaferowany gospodarz – „Owo ciało niebieskie jest zupełnie nieobliczalne. Nic podobnego nigdy nie odnotowało oko ni rylec żadnego badacza. Spójrz tutaj.” – i wskazał końcem stylu punkt na zachodzie mapy. –„Najpierw poruszało się ono tu, w tym rejonie, aby zatrzymać się na miejscu przez jedną noc i z niewiarygodną szybkością poszybować, o, tutaj, gdzie tkwi aż do dziś!”

Obydwaj uczeni mieli zaczerwienione oczy i zmęczone twarze po całej nocy wpatrywania się w gwiaździste niebo z płaskiego dachu domostwa. Kasper wydawał się być starszy. Twarz jego okalały gęste, kędzierzawe włosy i takaż broda, utrefione poprzedniego dnia w spiralne loki. Z ciemnymi włosami kontrastowały liczne srebrne pasemka. Bystre zazwyczaj ciemne oczy wskutek znużenia jakby straciły swój blask. Na domową lekką tunikę z białej lnianej tkaniny narzucił Kasper szlafrok chroniący przed zimnem styczniowego poranka. Na nogach miał wschodniego szyku haftowane pantofle z wysoko zadartymi czubkami, aby kopniakami nie bezcześcić matki Ziemi.

Za to twarz Medyjczyka była nieodgadniona, z oczami głęboko ukrytymi pod krzaczastymi brwiami. Z cery można by wnioskować o wieku nieco młodszym od kompana. Włosy miał zaczesane gładko, zarówno na głowie, jak i na brodzie. Ubrany był w długi, ciemnoczerwony płaszcz i sandały. Słuchał z szacunkiem słów starszego wiekiem Kaspra, ale niezupełnie zgadzał się z nim, twierdząc, że zjawienie się i zachowanie komety zwiastuje nieszczęścia straszliwe, kataklizmy, plagi zbrodni, zarazy, jakich żaden z proroków nie śmiał przepowiedzieć, a może nawet koniec tego świata w walce dobra ze złem, w walce Ahura Mazdy z ciemnym Arymanem. Kasper natomiast, wielce oczytany w prastarych zapisach, utrzymywał, jakoby zjawisko miało towarzyszyć narodzinom jakiegoś niezwykłego czlowieka-boga, kogoś na miarę Zarathushtry Zachodu, władcy i przywódcy narodów, ku prawości, sprawiedliwości i dobru.

”Niech Ormuzd chroni twoją głowę i oczy, czcigodny Kasprze” – powiadał Melchior – „Ale z twymi słowami zgodzić mi sie nie sposób. Cytujesz jakieś nieznane lub mało znane źródła zapisów prostego a barbarzyńskiego ludu pasterzy z dalekich gór wyrosłych w dzikim krańcu świata za dwoma morzami”.

„Patrz, patrz, Melchiorze! Otwórz oczy twoje i spójrz na ten wykres” – Kasper postukał palcem w rozłożony skrypt. „Ta, jak ją nazywasz, kometa, wskazuje kierunek wiodący prosto do owej prymitywnej jak twierdzisz krainy”.

Melchior był już bardzo zmęczony i senny, ale nie dawał za wygraną. Kasper nagle jakby oprzytomniał.

„Drogi gościu” – rzekł. – „Kur zapiał. Czas spocząć. Niech sen odświeży umysły nasze. Napijemy się wina, a służebnice przygotują łażnię”.

Nie dane im jednak było złożyć sterane głowy na odpoczynek choć krótki. Nagle za oknami zajaśniało niebo w brzasku, jakby nie jedno, a sto słońc wyprysnęło znienacka spoza horyzontu.

Popatrzeli po sobie mędrcy zdumieni wielce, a w tym momencie wpadło pacholę w najwyższym podnieceniu i ciągnąc Kaspra za połę szlafroka, trajkotało cos szybko, a niezrozumiale.

„Uspokój sie, Tokszerasie!” – rzekł Kasper – „Powiedz, cóż się tak niezwykłego wydarzyło, że wbiegasz bez wezwania, bez zapowiedzi, bez zaproszenia i bez pukania.”

„Wyjrzyj przez okno, panie!” – nalegał chłopak.

Kasper był człowiekiem nie tylko wielkiego umysłu, nie tylko wielkiego bogactwa, ale i wielkiej zacności. Zamiast więc skarcić malca, pogłaskał go po głowie i podszedł do okna, odgarniając na bok ciężką kotarę.

W tym momencie taki blask wpadł do izby, że obydwaj uczeni musieli przesłonić oczy rękawem. Po chwili, gdy nieco przywykli do jasności, wyjrzeli na zewnątrz.

Na dziedzińcu w równych szeregach stało nieruchomo ze stu jeźdźców jakby nie z tego świata. Napierśniki ich mosiężne, wypolerowane, i tarcze jakby powleczone czerwonym złotem, a i konie w pancernym pokryciu, odbijały słońce niczym zwierciadła z fenickiego kryształu. Na polu, poza murem Kasprowej posesji, stało ich więcej, pewnie i kilkuset, całe mrowie złoto miedzianych luster, i łucznicy konni z łukami wygiętymi w niespotykaną przedziwną linię, i rydwany ze strzelcami uzbrojonymi w egipskie łuki o krzyżowym naciągu*, i tabory liczne i wielbłądy juczne, i konie, i muły, a także słoń z pozłacanymi kłami niosący palankin.

Znienacka dźwięk mosiężnej tuby przerwał poranną ciszę. Otworzyły się drzwi i wszedł majordomus.

„Wielki mędrzec Baltazar, w całym świecie znany uczony nauk wszelakich, przekazuje czcigodnemu Kasprowi wyrazy szacunku i prosi o widzenie!”, zapowiedział głosem pełnym powagi.

„Prosić, prosić!” odparł szybko Kasper i zaraz kazał podać sobie szatę nieco bardziej reprezentacyjną niż domowy szlafrok. Przywdział tez swój kołpak paradny, a Melchior ubrał swą szpiczastą czapkę maga pokrytą tajemniczymi symbolami.

Jakoż przez odrzwia, u których stanęli dwaj słudzy, wkroczył w asyście kilku wąsatych zbrojnych, postawny mężczyzna w sile wieku. Eskorta sprezentowała włócznie, a przybysz podszedł do gospodarza i złożywszy dłonie skłonił się głęboko.

„Niechaj będzie pozdrowiony czcigodny Kasper, którego mądrość niezmierna słynie od Damaszku aż po mury Państwa Środka – odezwał się w dość dobrym pahlavi –„a pokój i szczęście niechaj pozostanie zawsze z tobą, panie, z rodziną twoją i domem”.

„Witaj, drogi gościu w progach naszych niegodnych. Drzwi nasze zawsze szeroko są otwarte dla ludzi wiedzy i dobroci” – odparł Kasper. „Spocznij, proszę, z drogi i napij się wina, a zanim stanie stół, pokrzep się nieco” i klasnął na pokojowych, aby przynieśli poczęstunek.

Baltazar odprawił żołnierzy, którzy wyszli z brzękiem stali i spiżu, a trzej mędrcy zasiedli przy niewielkim stoliku, sięgając po czarę, orzechy z miodem i makiem i owoce. Po nieco przydługich i wschodnim obyczajem kwiecistych mowach powitalnych, Kasper dał upust swej ciekawości.

„Cóż cię z Dalekiego Wschodu przywodzi, wielki mędrcze i podróżniku w nasze podłe strony?”

Gość rozsiadł się wygodniej. „Corocznie wysyłam tędy do Kraju Środka karawanę wielbłądów lub dwie, z jantarem, płynnym kryształem fenickim i winem z Libanu, z powrotem zabierając pieprz, korzenie i wschodnie wonności, a także surowy jedwab, który Romanki przerabiają na przejrzysty woal. I bisior – dodał półgłosem, albowiem owa tkanina otrzymywana z morskich małży wartością przewyższała złoto całego świata – Tym razem postanowiłem wraz z towarem sam udać się w podróż, by złożyć hołd wielkości umysłu twego, panie. Widzę, że dostojny Melchior również tu bawi, przeto za twym przyzwoleniem jemu także pragnę złożyć wyrazy respektu.”

Baltazar podniósł wzrok na obydwóch uczonych. Na znak majordomusa, niewolnicy wnieśli dość pokaźny stół i leżanki wyściełane miękkimi poduszkami.

Jego Wysokość radża Baltazar lat mógł mieć może ze trzydzieści pięć, a pewnie trochę więcej. Postawy był w miarę wysokiej, poruszał się sprężyście i energicznie. Ubrany był w strój podróżny – krótki płaszcz i spodnie wpuszczone w skórzane buty ze sztylpami aż do kolan. Na głowie miał zawój z tkaniny jedwabnej w kolorze bardzo ciemnej zieleni, w którym tkwiła złota spinka z karbunkułem zadziwiającej wielkości. Także, na środkowym palcu lewej dłoni widniał złoty sygnet. Całość dopełniał zatknięty z tyłu u pasa kukuri, przedziwna krótka broń sieczna w pochwie z polerowanej skóry, ni to sierp, ni to nóż, ni to siekierka. Podobno wojownicy wielkiego Aleksandra zawieźli ów sprzęt do północnych Indii, gdzie stał się nie tylko popularnym narzędziem, ale i narodowym symbolem. Ubiór i wygląd gościa zdradzał bogactwo niezmierne, choć bez zbytecznego w podróży przepychu.

Ale największe zdumienie budziła twarz Baltazara o rysach można by powiedzieć klasycznych, godnych posągu Fidiasza, ale jakby wykuta nie z marmuru, a z bazaltu. Baltazar był bowiem doskonale czarny, czarniejszy od sadzy w kominie, czarniejszy od kruka i od skalnego oleju, wziętych razem. Z tej czarnej facyjaty, duże, równie czarne oczy patrzyły bystro, zdradzając wielką inteligencję i mądrość.

„Wybaczcie, proszę, niespodziewane najście. Karawana moja szybsza jest niz poczet poselski. Szybsza niz kurier. A gołębi wszak nie posiadam.”, powiedział z grzeczności Baltazar i zaraz się uśmiechnął, bo przecież słoń nie jest najszybszym środkiem poruszania się po świecie.

„Ależ wasza wysokość Baltazarze!” – obruszył sie poczciwy Kasper – „Przecież jesteście gościem nam najmilszym i niezwykle na czasie. Z pewnością chętnie włączycie się do naszego małego sporu.”

Krótki rzut oka na stertę wykresów i map leżących na stoliku pod oknem wystarczył, aby bystry Baltazar pojął naturę rzeczy.

„Jestem gotów pójść o zakład, że domyślam się, jaki problem was nurtuje, dostojni mężowie.” – odrzekł z błyskiem w oczach koloru otchłani.

Uczeni popatrzyli po sobie.

„Kometa…” powiedzieli równocześnie wszyscy trzej.

„Nie wiem, czy moje zdanie przyda się wielkim mędrcom,” – zaczął gość. – „Wszak zajmuję się nie tyle obserwacją, czy badaniem niebieskich ciał, ile nauką o liczbach, wartościach i wzajemnych relacjach miedzy nimi, a także zgłębianiem tajników najszlachetniejszej sztuki zwanej Chatrangiem, albo szachami. Ale być może, moje rozważania będą dla was w jakiś sposób pomocne. Otóż przedwczoraj wysłałem na północ mojego wiernego pandytę w niewielkiej asyście. Po przebyciu na skrzydlatym rumaku arabskim jednego dnia drogi po równinie, dokonał on pomiaru kąta, pod którym widział ową dziwną gwiazdę.” – tu dla uzyskania większego efektu zawiesił głos jak poeta, ale astrolodzy jakby nie bardzo nadążali za myślą biegłego matematyka. – „I co powiecie, czcigodni uczeni?… Owo ciało niebieskie znajduje sie zaledwie o niecałe dwa miesiące jazdy wielbłądem stąd!”

Melchior zerwał się z leżanki, a Kasper zakrztusił się winem „Jak to?!” – wykrzyknęli obydwaj.

„Panowie, to jasne” – Powiedział Baltazar z promiennym uśmiechem białych zębów w nocnej czeluści twarzy. „Przecież grek Pitagoras…” nie musiał nic już dalej mówić, bo wielcy uczeni już teraz zrozumieli wszystko w mgnieniu oka.

”Jak długo musiałaby tam jechać karawana?” zastanowił się prostoduszny Kasper. „Po co zaraz karawana?” – wszedł mu w słowo Melchior – „Pojedziemy ekspedycją!”

Jemu z kolei przerwał serdeczny śmiech Baltazara. „Wyjazd za tydzień!” – zakomenderował w końcu.

*autor nieprawidłowo przetłumaczył angielskojęzyczne określenie composite bow. Chodziło nie o krzyżowy naciąg, ale o łuk sporządzony z klejonki. (przypis mój – bart)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zbrodnicze małżeństwo Graffów

W piśmie z 19 listopada 1953 roku prokurator Alicja Graff wymieniała zarzuty wobec płk. Wacława Kostka-Biernackiego:  „Od 1931 r. do 31 sier...