Poziom zachwytu nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych Joe Bidenem nad Wisłą był czymś nietrudnym do przewidzenia.
Zastanawia jednak w tym kontekście podział polskich elit politycznych na tych, którym bliżej do odchodzącego Donalda Trumpa i tych, którzy w nowym lokatorze Białego Domu widzą zbawcę i świata, i Polski.
Podziały polityczne zza oceanu kształtują również polską debatę publiczną.
Niektórzy podsumowują dotychczasowe kontakty Joe Bidena z Polską. Przypominają, że jeszcze w latach 1990., jako szef senackiej komisji spraw zagranicznych, obecny prezydent nawoływał do rozszerzenia NATO o kraje naszego regionu.
Szczególnie rzewnie wspominają jego wizytę w Warszawie jako wiceprezydenta w gorących tygodniach początku 2014 roku. To wtedy on i skupieni wokół niego urzędnicy koordynowali działania, które doprowadziły ostatecznie do przewrotu w Kijowie. Biden podkreślał, że dużą rolę w powodzeniu tego scenariusza na Ukrainie odegrała właśnie Polska.
Czołowe media ochoczo podchwyciły będącą w rzeczywistości dowcipem informację o rzekomym pochodzeniu rodziny Bidenów z rodu Piastów Cieszyńskich, zupełnie poważnie rozpatrując wersję o polskim pochodzeniu amerykańskiego prezydenta i przydając tej pogłosce jakieś nadprzyrodzone wręcz znaczenie.
Całkiem poważni politycy, jak np. Paweł Kowal (niegdyś w Prawie i Sprawiedliwości dziś w Koalicji Obywatelskiej), podkreślali, że Joe Biden jest katolikiem, co w domyśle miało zbliżać go do Polski i Polaków. Kampania ocieplania wizerunku nieco drętwego i kostycznego polityka zza oceanu miała ukazać go jako kogoś, kto do Polski ma stosunek szczególny, niemal intymny.
[Pawło Kowal? Ten plugawy bandersyn ma być poważnym politykiem? – admin]
Przeważająca część bardziej rzeczowych polskich komentarzy po zaprzysiężeniu Bidena na urząd prezydenta utrzymana jest w uspokajającym tonie: nic się zmieni. W niepamięć puszczono krytykę ze strony amerykańskich Demokratów pod adresem Polski i Węgier (w Budapeszcie przypominają o niej media), które ekipa nowego lokatora Białego Domu określała jako niedemokratyczne i zmierzające wręcz w kierunku totalitaryzmu. W takim duchu wypowiada się m.in. Krzysztof Szczerski z Kancelarii Prezydenta, a sam Andrzej Duda zapowiada już, że będzie przekonywał Joe Bidena do zwiększenia obecności militarnej Amerykanów nad Wisłą.
Wynika to z przekonania o ciągłości polityki amerykańskiej w kluczowych kwestiach, co zresztą nie jest wcale pozbawione podstaw, biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia stosunków polsko-amerykańskich. Ujmując rzecz skrótowo i upraszczając: wystarczy zmienić proponowaną nazwę bazy amerykańskiej z Fort Trump na Fort Biden i wszystko pozostanie po staremu.
Istotnie, w dziedzinie polityki zagranicznej i obronnej zapewne niewiele się zmieni. Cały szereg amerykańskich autorów, znawców tamtejszego systemu politycznego pisze od lat o tzw. głębokim / ukrytym państwie (deep state), które podejmuje kluczowe decyzje niezależnie od poglądów aktualnej administracji prezydenckiej. Tym właśnie tłumaczy się niemoc Trumpa i regularne rozbieżności pomiędzy jego publicznymi zapowiedziami a faktycznymi decyzjami władz amerykańskich.
A zatem z punktu widzenia Polski nie zmieni się praktycznie nic, może poza warstwą retoryczną. Mimo to, kolejne miesiące upłyną zapewne na wsłuchiwaniu się w głos z Białego Domu, próbach wychwycenia jakiegoś momentu, gdy jego gospodarz, choćby w domyśle, wypowie się na temat Polski i Polaków. A może nawet, jak jego poprzednik, za coś Warszawę pochwali, połechta próżność zwolenników obecnej wasalizacji.
W Warszawie przeważa jednak irracjonalny, przechodzący w niekontrolowane wybuchy radości entuzjazm wobec 46. amerykańskiego prezydenta. To emocja diametralnie odmienna od tej, z jaką niektórzy przyjmowali cztery lata temu obejmującego urząd Donalda Trumpa.
Biden źródłem ekstazy polskiej opozycji
Coraz bardziej zadziwiająca jest ekstaza polskiej opozycji z powodu objęcia urzędu przez Bidena. Najpierw mieliśmy żenujący spektakl w kontrolowanym przez Platformę Obywatelską Wielkopolskim Urzędzie Marszałkowskim, gdzie rozwieszono banery z podobizną Demokraty i wiceprezydent Kamali Harris. To pierwszy tego rodzaju przypadek w Polsce: na taki poziom prymitywnego lizusostwa nigdy nie zdecydował się żaden urząd kierowany przez polityków tak przecież radykalnie proamerykańskiego Prawa i Sprawiedliwości.
Później mieliśmy festiwal rozmaitych czołobitnych gratulacji ze strony całej, poza Konfederacją, opozycji parlamentarnej, choć trudno przypuszczać, by ktokolwiek te pełne uniżoności pokłony w Waszyngtonie mógł w ogóle odnotować, a ich autorzy są postaciami raczej za oceanem anonimowymi.
Najbardziej komiczna sytuacja miała miejsce w rzekomo lewicowej Partii Razem, której posłowie publicznie odcinali się od wpisu swoich lokalnych działaczy z Wrocławia w mediach społecznościowych krytycznego wobec Bidena.
Dziki entuzjazm polskiej opozycji wobec 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych dość trafnie skomentował wspomniany już Krzysztof Szczerski, mówiąc: „Zachowują się, jakby Donald Trump był Andrzejem Dudą, a wygrał Joe Biden, który jest Rafałem Trzaskowskim”. Istotnie, reakcje na wybór nowego prezydenta mocarstwa zza oceanu wyglądają, jakby Polska była już 51 stanem Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Mateusz Piskorski
Poglądy i opinie zawarte w artykule mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz